"Poszukiwanie przeznaczenia Albo 27 twierdzenie etyki" - читать интересную книгу автора (Strugackij Borys)Rozdział 7Bohaterowi powstającej powieści trzeba było dać jakieś imię. Stanisławowi nie chciało się go wymyślać. Była w tym pewna kokieteria, bo ogromną większość materiału Stanisław brał z własnego życia, tak że bohaterem (na razie) był on sam, bez żadnych, choć trochę zauważalnych domieszek. Wikont zaproponował: — Daj mu na imię Przeznaczony… lub Losowany. — Dlaczego nie Sterowany? — zapytał Stanisław. — Nie Sterowany, Losowany, to znaczy „sterowany przez Los”! Wikont bawił się. A może i nie. Losowany — brzmiało dziwnie i niezręcznie, choć wymownie. Stanisław zamyślił się, starając wytłumaczyć sobie, dlaczego nie podoba mu się to imię. Jego kawa wystygła, papieros stlił się do samego filtra. — Potrzebuję czegoś w czasie przeszłym — powiedział Wikont. — „Zajrzał”, „utonął”… Wymyślali w stylu Pollaka (tak to nazywali): w półmroku tapet szloch się wyrywa, Policzki okien krzywią się do świata. Niebieską twarz zakrywa Ściany krwawa lapa. Stanisław nie słuchał go. Nagle zrozumiał. To było jak objawienie. Zobaczył całą powieść — do samego końca. Bohater nazywa się Józef. Dziewczyna nazywa się Maszka… Maryja… Maria. Będą mieli dziecko… Nawet gorąco mu się zrobiło z zachwytu, serce zabiło jak szalone i w tym momencie papieros sparzył mu palce. Ruszył się gwałtownie — do popielniczki. Przeklęte krzesło znowu się pod nim rozwaliło, już po raz kolejny. Mało brakowało, żeby Stanisław się wywrócił, ledwo zdążył złapać się brzegu stołu. Stół zakołysał się i runął, wszystko znalazło się na podłodze — popielniczki, ołówki, bruliony… Przeklinając, zaczął zbierać i ponownie łączyć rozwalone nogi, siedzenie, oparcie, a w głowie łomotało mu: „Uratuj mi syna! Uratuj naszego syna!” Wikont nie zwrócił uwagi na te prozaiczne okoliczności. — Proszę o coś w czasie przeszłym! — zażądał znowu, trochę podnosząc głos. — „Krzesło” — złośliwie odpowiedział Stanisław. Jego jakby poderwało. W ciągu tygodnia stworzył jeszcze dwanaście epizodów. …Siódmy dowód, lub Nieudana Zemsta Pokonanych. Historia z bombą zapalającą, ocalałą jeszcze z czasów blokady. Z tej bomby sprytny Szczęśliwy Chłopak, który do tego czasu stał się już szóstoklasistą, wystrugał kuchennym nożem metalowy talerz pełen srebrnych wiórków termitu, i postawił go na parapecie. Zmieszał termit z nadmanganianem potasu (który, jak wiadomo, wydziela wolny tlen) i wsunął do tej mieszanki zapałkę. Tumany dymu buchnęły pod sufit, chłopak momentalnie oślepł i odsunął się — co go uratowało: ciężka kotara, przymocowana do ciężkiego kamisza, runęła, kamisz zwalił ośmiokilogramowy wazon o muzealnej wartości (skonfiskowany przez brata cioci Lidy, artylerzystę, w ramach reparacji wojennych), wazon runął z szafy dokładnie w to miejsce, gdzie pół sekundy wcześniej znajdował się organizm ciekawskiego eksperymentatora… Jedenasty dowód, albo Rozrzucajcie Kamienie Na Czas. o tym, jak w mokrych, trawiastych górach pod Elbrusem zasiedli całą grupą w zdradliwym jarze, wiodącym z jednej strony do przepaści; i nie mogli wyciągnąć swojego gazika na wierzch po rozmiękłym stoku. Padał uporczywy lodowaty deszcz. Błoto 1 wyrwana z korzeniami mokra trawa spod buksujących kół. Ciężkie przekleństwa z sześciu gardeł. I ciężki ryk dwóch silników gazika na stoku, który bezsilnie buksował na końcu mocno naciągniętej liny, i ciężarówki na górze, bezsilnie buksującej na drugim końcu tejże liny. I mokre kamienie, kaleczące ręce, które nosili z daleka, żeby podkładać je na drogę, skąd oszalały samochód wyrzucał je jak katapulta obracającymi się kołami. I oślepiający wiatr. I potem obojętna mgła. I znowu wiatr — z gradem. I bezsilna wściekłość na myśl, że teraz trzeba będzie włóczyć się gdzieś, nie wiadomo gdzie, dwadzieścia kilometrów po mokrych górach — szukać traktora, żebrać, skomleć, przekupywać, błagać… W szóstej godzinie tego koszmaru lina pękła. Za kierownicą gazika był w owej chwili Stanisław (Józef, oczywiście, nie Stanisław). Nacisnął na hamulec, ale samochód nie zwrócił na ten gest rozpaczy żadnej uwagi. Dosłownie wyskoczył z toru i po mokrej trawie, jak po maśle, poślizgiem, tępo i milcząco, tyłem ruszył w dół stoku, na skraj przepaści, i teraz już nic nie mogło go zatrzymać… Ci, co byli na zewnątrz, wrzasnęli z przerażenia, chcieli krzyczeć do niego: „Wyskakuj!”, ale nie mieli czasu wyartykułować swojego przerażenia, i Stanisław (a właściwie Józef) usłyszał tylko rozpaczliwe: „A-a-a!” Najszybszy z nich, kierowca Wołodia, ruszył gigantycznymi skokami, jego zielony brezentowy płaszcz wzbił się nad nim jak skrzydła, zdążył nawet chwycić za brzeg zderzaka, ale zatrzymać samochodu nikt by teraz nie potrafił — samochód chciał sunąć w dół, miał dość wysilania się tutaj w deszczu, chciał „umrzeć, zasnąć i widzieć sny, być może?”. „Trzeba skakać, inaczej — koniec…” — to było wszystko, co zdążył pomyśleć Stanisław, to znaczy Józef. Ale jego skurczone palce na zawsze przyrosły do kierownicy, prawy kozak na zawsze oparł się na pedale hamulca, i już do niczego nie był zdolny. Był już martwy w tych (ostatnich swoich) chwilach… Nagle samochód zatrzymał się jak wryty. Okazało się, że jego lewe tylne koło oparło się o ogromną kostkę brukową, którą podłożyli pod koła i która wyskoczyła spod nich już trzy godziny temu. Do skraju przepaści zostawało dwa i pół metra — tę odległość kierownik grupy specjalnie wymierzył potem miarką. Wysokość przepaści wynosiła około czterdziestu metrów, nawet więcej, ale tego kierownik grupy już nie mierzył nie było czym, no i po co… I tak dalej… Postanowił, że o kilku epizodach tylko wspomni, bez dokładnej analizy. Nie zaczął analizować historii swego zdawania na wydział fizyki. Oblali go na egzaminie bez dwuznaczności i celowo, i nawet nie próbowali ukryć swego zamiaru. Dlaczego? Przeszkodziła ankieta — krewni, wobec których zastosowano represje? Możliwe. Ale nie w tym rzecz. Na przykład Wowka Frołow z dziesiątej „B” się dostał, i gdzie jest teraz Wowka Frołow? Spaliła go białaczka pięć lat po studiach — wielki byk, zawodnik pierwszej klasy, atleta… Lekarze nic nie mogli zrobić, w ostatnich dniach w j ego żyłach płynęła tylko ropa zamiast krwi… Tolka-Drindulet też się dostał, tylko że za drugim podejściem, i co teraz z Tolką? Inwalida drugiej grupy, nie wychodzi ze szpitala, twórca bomby wodorodowej… No i który z nich, jeżeli mogę zapytać, nie miał szczęścia na egzaminach? Ale stwierdził, że ta materia jest zbyt śliska i na dodatek chyba nie zasługuje na dokładne przeanalizowanie. Abasturmańskiej historii, kiedy ciągnął i wyciągnął z przepaści Sieriożkę Orłowskiego, nie chciał dokładnie opisywać, po pierwsze, dlatego że znowu przepaść, góry, pękające liny — ile można? A po drugie, niełatwo było opisać tę sytuację z powodów ściśle technicznych: kto gdzie wisiał, kto czego się czepiał, jak Sieriożka lazł do góry, a Stanisława (Józefa, oczywiście, nie Stanisława!) przy tym znosiło po łagodnym kamiennym żlebie w dół. E-ee, tam, Bóg z nimi. Jakoś się wydostali, i dobrze. Mogliby się nie wydostać — obydwaj lub jeden z nich. Prawdę powiedziawszy, wysokość nie była śmiertelna — koło piętnastu metrów, i spadliby na spadzisty skos, a nie poziomo, i na kamienne osypisko, a nie na głazy narzutowe… Nie potrafił jednak zmusić się do dokładnego opisu tego, jak tonęli w Ładodze w marcu pięćdziesiątego drugiego. Wstyd było to przypominać, i cały czas ciągnęło go do uszlachetnienia sytuacji. Nie pomagała nawet ta okoliczność, że miało to się zdarzyć pewnemu nieznanemu nikomu Józefowi, a nie jemu, Stanisławowi Krasnogorowowi. A jednak historia ta była w najwyższym stopniu pouczająca. I nawet odegrała na swój sposób pozytywną rolę (jak lubił mawiać z różnych powodów Sienią Mirlin). Kiedy Wikonta trafił jego pierwszy pseudo atak, byli sami w mieszkaniu; dziadek i babcia byli poza domem. Stanisław przybiegł do Wikonta po usłyszeniu w radiu o aresztowaniu Berii. Chciwie słuchali głosu spikera, chichotali, robili do siebie znaczące grymasy (Coś podobnego! Kto by pomyślał? Angielski szpieg!), Wikont wykopał skądś starą gazetą z czasów śmierci Stalina, wpatrywali się w Berię na trybunie mauzoleum i mówili do siebie: „Ale przecież widać! Bez dwóch zdań widać, że to szpieg…” Wikont wydawał się Stanisławowi bardziej blady niż zwykle, a być może tak to teraz wspominał, po pewnym czasie — ale z jakiej racji miałby się przyglądać, jaki kolor ma twarz Wikonta, i to jeszcze w takich okolicznościach. Wypili kawę ze śliwkową konfiturą (firmowy napój domu) i nagle Wikont zrobił się mączyściebiały, raczej szary, jak makaron drugiego gatunku, jego piegi pojawiły się wszystkie naraz i wystąpiły mu na twarzy liczne czarne kropki — ślady po prochu, które zostały na zawsze po wybuchu zapalnika. „Co ci jest?” — zapytał Stanisław nie tyle z obawą, co ze zdziwieniem, ale Wikont nie miał zamiaru mówić na ten temat — tylko warczał, chociaż widać było, że robi mu się coraz gorzej. Jego mowa stała się przeciągła, jak u pijanego, ruchy — niepewne. I nagle jak duża lalka walnął z łóżka na podłogę głową do przodu. Na samo wspomnienie o tym — wstrząsa dreszcz. Przecież to się stało po raz pierwszy! I ni z tego, ni z owego. Tak po prostu, zbladł, upadł i leżał plackiem zupełnie nieruchomy, z rękami schowanymi pod siebie, a jego ciało zrobiło się wilgotne i zimne. chyba nawet zesztywniało… Stanisław najpierw rzucił się robić mu masaż serca, potem ruszył do przedpokoju, do telefonu, wezwał karetką otworzył drzwi na oścież i znowu wrócił do już prawie absolutnie nieruchomego i nie oddychającego ciała… do nieboszczyka… do trupa… Sztuczne oddychanie… masaż serca… „usta-usta”. W tym momencie coś się w nim zacięło. Biała, zimna twarz… Zupełnie obca, cudza, nieznajoma… i piana na ustach, a pierwsze, co trzeba było zrobić — otworzyć usta i wyciągnąć język, żeby się nie zapadał… Nagle ogarnęło go spontaniczne obrzydzenie… Nie mogę, zakręciło mu się w głowie, nie będę, nie… I wtedy przypomniał sobie, jak leżał na bryle lodu. Dopiero się wydostał, cudem wydobył z lodowatej, chciwie chlupiącej kaszy, nie czując ciała, w ogóle nic nie czując, ale słysząc, jak tam, z tyłu, w czarnej, śmiertelnej mieszaninie miota się i chrypi ostatkiem sił Lenoczka Praskownikowa… głupia, beztalencie, brzydka, nie nadająca się do niczego, nikomu na świecie niepotrzebna… a przecież trzeba było znowu rzucać się do lodowatej kaszy, płynąć, zachłystując się, drętwiejąc, zanurzając się w mroźną topiel z głową… umierać, ale płynąć… wyciągać tę przeklętą idiotkę, niech jąpiekło pochłonie… Wiedział, że musi to zrobić i rozumiał, że tego nie zrobi, dlatego że chce jeszcze żyć, bo on się wydostał cudem, drugiego cudu nie będzie i teraz ma zamiar żyć, żyć dalej i zawsze… W tym momencie ktoś, wszechwidzący i miłosierny, wyłączył mu przytomność. Ale zostawił pamięć… Lenoczka utonęła. Przeżył to (oni wszyscy to wtedy przeżyli). I śmierć Wikonta też przeżyje, no nie? A czemu nie? Koniec końców, co to jest Wikont? I to już nawet nie Wikont, to tylko mokry, drętwiejący, wystygły kawał mięsa. I tyle. I więcej — nic… Do diabła, niech lekarze się tym zajmują, w końcu płacą im za to… Obrzydzenie do siebie wzięło górę nad obrzydzeniem do nadchodzącego — otworzył Wikontowi szczęki, wyciągnął zaśliniony, cały w pianie język i zaczął robić „usta-usta”… Kiedy przyjechała karetka, Wikont już oddychał, a Stanisław bez jednej myśli w głowie siedział obok i trzymał go za śliską od potu rękę… Najtrudniejsze okazało się dojechanie do mety. Wszystko było wiadome: w jakiej kolejności ułożyć epizody; skąd się wzięła Maria; jak powoli Józef doznaje olśnienia; jak uświadamia sobie swoją nadzwyczajną sytuacją; jak zaczyna szukać Przeznaczenia, układa możliwości, nic nie może wybrać… I nagle Maria mówi mu, że jest w ciąży. Najpierw jest po prostu zaszokowany: jak to? Tyle zabezpieczeń, tyle ograniczeń, tyle niewygody i wszystko na marne?… Ale nie dlatego Maria jest zmieszana. Nie od razu, ale jednak zdobywa się na odwagę, żeby powiedzieć mu, że w ogóle nic się nie zgadza, nie zgadzają się daty, przecież on przez ostatnie dwa i pół miesiąca siedział w górach, tak że nic w ogóle między nimi nie było i być nie mogło… Sienią Mirlin gy-gykał, chrząkał i porykiwał w ataku krytycznego sarkazmu. No-no-no, mawiał z przyjemnością. Ta-a-ak, ta-a-ak, zgadzał się z nieznośnie obleśnym zadowoleniem. Zrozumiałe! A jakże inaczej! Co pierwsze przychodzi do głowy marynarzowi, który wrócił z trzyletniego rejsu, na widok kochanej żony z rocznym dzieckiem? No, oczywiście, jest zachwycony! Od razu rozumie, że to bardzo rzadki przypadek samorzutnego zapłodnienia! Partenogeneza! Awdotio moja, jesteś moim naukowo-medycznym ewenementem, dziękuję ci za to, kochana, kur…! Stanisław, z trudem powstrzymując się, wyjaśnił mu chłodno, że reakcje standardowe nie mogą być przedmiotem literatury, to całe umiłowanie drobiazgów, te wszystkie życiowe histerie, wyssane z palca… „Wraca mąż z podróży służbowej, a pod jego łóżkiem…” — Nie interesują mnie dowcipy, oznajmił godnie. — Sam zrobiłeś dowcip! — wrzasnął Sienią, a twarz od razu nabiegła mu krwią. — A tak a propos zamiłowania do drobiazgów, to akurat jest chleb powszedni wielkiej literatury. W literaturze, żebyś wiedział, znane są przypadki, kiedy przez jakąś zasmarkaną chusteczkę zabijano ludzi. A ty napisałeś prawdziwą anegdotę: on — to Józef, ona — Maria, to znaczy, że ich dziecko jest z Ducha Świętego! Nie widzisz, że to najczystszy dowcip, w dodatku nieprzyzwoity? Stanisław się wściekł. Ma się rozumieć, czuł, że coś mu wyszło nie tak, jak było zaplanowane, ale jednocześnie wiedział też, że to jednak on ma rację, a nie ten cynik z końskimi zębami. Jak mu wytłumaczyć, że Maria ma oczy dziecka, twarz dziecka, duszę dziecka, Maria nie umie kłaniać — tak samo, jak ty, duża gębo, nie umiesz kraść, mając te wszystkie swoje inne wady? — Mój Józef na początku, jak ty, jak ja, jak wszyscy szukał nieprzyzwoitości, ale miał przed oczami nie twoją końską mordę z zębami, a jej twarz, jej strach, jej miłość… Trzeba być brudnym bydlakiem, tłustym i paskudnym, żeby w tej sytuacji uwierzyć w coś nieczystego… Sienią słuchał go, ze swymi wyszczerzonymi, żółtymi, potężnymi zębami, jakby miał zamiar zerwać kapsel z kolejnej butelki piwa, a potem powiedział niezrozumiale: — No tak, no tak… Otello nie jest zazdrosny, lecz urny… I nagle wrzasnął: — No to napisz mi to wszystko! Przecież nic takiego nie napisałeś, ty mi tutaj tylko dowcipy opowiadasz i nic więcej… Mówisz lepiej niż piszesz, a potem sam się wściekasz! Demostenes palcem zrobiony! Homer w okularach domorosły… Stanisław nie zaczął niczego przerabiać. Po prostu — nie był w stanie. Przeczytał ponownie, wykreślił kilka niepotrzebnych epitetów, usunął w ogóle epizod z bójką w pociągu i rozmyślania nad tym, kim jest Józef — biblijny Józef — w historii Marii i Chrystusa, do czego jest potrzebny i czemu pojawił się w legendzie. Całą resztę zostawił, jak było. „Niech spotwarzają…” Pokonał męczący strach, dał przeczytać Łarisce — ale żeby tutaj, w jego obecności. Ona czytała, a on palił jednego papierosa za drugim i po cichu, z ukosa, obserwował ją. Była przerażająco podobna do jego Marii. Boże, myślał panicznie. Żeby tylko jej się spodobało. Chociaż trochę. No, proszę! Okazało się, że nawet sam do tej pory nie rozumiał, jakie to wszystko było dla niego ważne — jakby teraz miał się rozstrzygnąć jego los… Przewróciła ostatnią kartkę, popatrzyła na niego wilgotnymi oczami, podeszła, przytuliła i pocałowała go, a on poczuł przypływ pierwotnego szczęścia — było to jak duszność, jak słodkie omdlenie, zapłakał, umierając ze wstydu i ulgi. Potem przyszła kolej na Wikonta, który kategorycznie odmówił czytania w obecności autora, z irytacją i zrzędzeniem zabrał rękopis do siebie do domu i Stanisław do czwartej rano, jak kompletny idiota, czekał na jego telefon. Guzik! Nie na takiego trafił… Zadzwonił następnego dnia wieczorem, zaprosił do siebie, wystawił prawdziwego „Napoleona” w butelce nieziemskiej urody, rozlał do kielichów dziadka, podniósł swój i, patrząc znad kryształu, powiedział: — Wygrałeś, mój Staku. Stworzyłeś świat, w którym ludzie żyją, cierpią i umierają. Congratulations, Krasnogorow! I kielichy cichutko zadźwięczały, wybijając godzinę sukcesu i chwilę sławy. Upili się. I po tym godzina szczęścia minęła bezpowrotnie. |
||
|