"Poszukiwanie przeznaczenia Albo 27 twierdzenie etyki" - читать интересную книгу автора (Strugackij Borys)Rozdział 6W pięćdziesiątym szóstym Wikont zaciągnął go do ekspedycji archeologicznej. U Wikonta pojawił się wtedy przyjaciel-archeolog, który każdego roku latem jeździł w okolice Piendżikientu na wykopaliska kuszańskich (chyba) grobowców. Jak się okazało, Wikont przyczepił się do niego już po raz trzeci. Bardzo mętnie (bez najmniejszych wątpliwości kłamał) wyjaśniał, czemu jest mu to tak bardzo potrzebne: że jest to związane z jego nową fascynacją historią starożytną, Sasanidami, Persją w ogóle, a problemami starożytnej perskiej weterynarii w szczególności… — Uszy mi więdną od tych opowieści! — powiedział mu wtedy Stanisław, wstrząśnięty naporem źle wymyślonego kłamstwa. — To nie słuchaj! — poradził Wikont gorąco. — Powiedz mi: powiewa jeszcze nad morzami Black Roger, czy już nie? — No, powiewa. Ale do czego ci jestem potrzebny? — A co za różnica! Jedziemy i koniec. I pojechali, przy czym Stanisław zwiał przed swoim promotorem, nawet nie zadzwonił do niego i niczego nie nakłamał choćby ze zwykłej grzeczności i dla przyzwoitości. …Arabskie pismo, wykwintne, piękne, kaligraficzne łączenia, jakby wyciekające ze zręcznego pióra — z zakrętasami, zwitkami, znacząco porozrzucanymi kropkami… Wykwintne piękne nowe słowa: dewani, mahreb, nastalik, farsi, irani. Gardłowa, zprzydechem mowa, jakby z trudem pokonywany zachwyt… Skąd się to nagle wzięło w życiu Wikonta? Dlaczego, po co? Czy tylko dlatego, że dziadek-generał zostawił mu w spadku kolekcję starożytnych monet? Albo żeby się nacieszyć w oryginale tymi wszystkimi Firdousi, Niżami, Saadi? Niewyobrażalnie piękne wiersze: Z dala od ukochanej pali tęsknota, Gdy blisko — zdrady męczy stwór Z tobą i bez ciebie — Smutek! Dla serca i rozumu — Smutek! Serce me dławi wieczny mur. Pogrążył go ten Cień, Więźnia uczynił zeń Smutek! „Smutek!” — mówili teraz z byle powodu i bez żadnego powodu również. Dżia tarszed wa baczę nist, mówili zamiast powiedzieć po rosyjsku: „dopiero co, niedawno”… I tak po prostu, dla pięknego brzmienia, mówili, szczególnie w obecności dziewczyn: „Miejsce jest jeszcze mokre, ale basza już sobie poszedł…” Zaraza. Niespodziewany kaprys. Zamroczenie świadomości… Ale szlachetne zamroczenie! Dobrze, ale po co teraz włóczyć się, przez cały Związek Radziecki nie wiadomo dokąd — za siódmą górę po ziarnko maku? I co to za starożytna irańska weterynaria? Kopali tępe (wzgórze na miejscu dawnego cmentarzyska), które nazywało się Kala-i-mug, co znaczyło: „Twierdza magów”. Chodziły plotki, że to tępe było nieczyste, zaczarowane, owiane legendami. Dookoła (to też były plotki) występowały smółki uranu i po wszystkich drogach w okolicy kręciły się tam i z powrotem zespoły geologów, którzy szukali tego, co w ich żargonie nazywało się „azbest-dwa”. (Ponurzy, brodaci, młodzi faceci w brudnych filcowych kapeluszach, małomówni, nieprzyjemni, czujni, z obdrapanymi kaburami na pasach). Obóz mieścił się na brzegu rzeczki Mugian pod starą potężną morwą. Cała miejscowość też się nazywała Mugian, to znaczy — „Magia”, „Czarodziejstwo”, „Kraina czarów”. Rozlokowali się w namiotach: dwa namioty naukowców, trzy duże namioty Tadżyków-robomików i oddzielny namiot, w którym zamieszkał Rachmatułło ze swoją żoną. Naukowców było dwoje: naczelnik ekspedycji, przyjaciel Wikonta, on pan-szef-ojciec — czarnobrody, grasejujący — wyglądał tak, jakby był stuknięty, i dziewczyna-archeolog — cicha, staranna, milcząca, bezbarwna i tak niepozorna, że Stanisław nie mógł zapamiętać jej imienia. (W ogóle miał problemy z zapamiętywaniem imion — nie przywiązywał wagi do nowych znajomości). Wikont i Stanisław figurowali jako asystenci. Byli do wszystkiego. Robotników było sześciu albo siedmiu. A może ośmiu. Stanisław i tak nie nauczył się ich odróżniać. Mieli skomplikowane (gardłowe, z przydechem) i bardzo różne imiona, ale byli strasznie do siebie podobni, jak bliscy krewni: każdy miał szary chałat, przepasany brudnawym ręcznikiem, wszyscy byli nieogoleni, wszyscy niskiego wzrostu, wszyscy w nieokreślonym wieku, wszyscy jak jeden mąż palili skręty z haszyszu i woleli nie patrzeć w oczy rozmówcy. Jedni nosili na głowie kwadratowe czapeczki, inni filcowe kapelusze, a ktoś tam znów ręcznik, ale zgrabnie zwinięty w turban. Rachmatułło wyróżniał się wśród nich. Po pierwsze, był młody, miał dwadzieścia pięć lat, nie więcej. Po drugie, lepiej od wszystkich innych razem wziętych mówił po rosyjsku. Bardzo lubił rozmawiać po rosyjsku i zamęczał tymi swoimi rozmowami. Najbardziej męczył Wikonta, którego z niewiadomych przyczyn faworyzował. — Is-łuchaj, czemu nie masz palców na ręka, co? Jak to się is-tało, opowiedz, Wiktor, proszę? Popatrz: trzech palców na ręka w-w-ogóle niema, co za nieszczęście, skąd takie nieszczęście, is-łuchaj, co? — Na początku Wikont odpowiadał coś żartem, a potem się wściekł: — Posłuchaj, Rachmatułło, wiesz, co to jest nietakt?! — A-aczywiście, wi-iem! — strasznie ucieszył się Rachmatułło. — To choroba taki: palce bardzo chorują, gi-niją, gi-niją, a potem w-w-ogóle odpadają! Po trzecie, miał żonę. Rosjankę. Młodą. Nic nadzwyczajnego, ale jednak. Odegrała znacząca rolę w całej tej historii. Najpierw wszystko było dobrze. Wstawali wcześnie rano i ziewając dokonywali ceremonii podniesienia flagi (białe płótno z czarnym wizerunkiem starożytnej sogdijskiej monety). Śpiewano przy tym hymn. Flagę uszyła i wyhaftowała bezimienna dziewczyna-archeolog. Hymn napisał Wikont, za podstawę wziął piosenkę o bohaterskim kanonierze Jaburce. Codziennie rano nad górskimi przestworzami Mugianu rozlegało się: Wieczorem ten sam hymn towarzyszył procedurze spuszczenia flagi, oczywiście z małą modyfikacją: Flagę spuszczał na cześć… Żona Rachmatułły przygotowywała śniadanie. Wszyscy jedli i szli na wykopalisko. Pracowali tiszkami (to jest coś w rodzaju kilofa, tylko trochę,mniejsze) i łopatami. Archeolodzy głównie zajmowali się oczyszczaniem specjalnymi pędzelkami skamieniałej, wiekowej gliny ze znalezisk. Były to przede wszystkim gliniane czerepki o różnych rozmiarach, kształtach i rodzajach — skorupy starożytnych garnków i dzbanów, wśród których trafiały się również gigantyczne, nazywały się one chumy. Skorupy były starannie układane w wiadrach i koszykach, trzeba je było bardzo dokładnie umyć, a potem sortować i klasyfikować… W miarę tego, jak podnosiło się słońce, upał stawał się nie do zniesienia, gorący wiatr gnał żółte chmury gliny, robotnicy coraz częściej siadali, żeby wypalić swój haszysz i za każdym razem palili go coraz dłużej. I wreszcie pan-szef-ojciec ogłaszał przerwę obiadową… (Żona Rachmatułły gotowała również obiad. Gotowała, prawdę powiedziawszy, źle. „Po pierwsze, za mało, — powiedział w tej sprawie Wikont. — A po drugie, pomyje…”) Cały ten rytuał już na trzeci dzień był dokładnie i z miłością opiewany w nieśmiertelnej pieśni-poemacie wspólnego autorstwa (Kikonin, Krasnogorow). Pieśń wykonywano pod popularny w tych czasach motyw: Nie jestem poetą, nie jestem ascetą, Trza prawdzie w oczy spojrzeć. Pieśń była długa, miała około dwudziestu zwrotek — poeci hojnie tryskali talentem — i śpiewanie jej wieczorami, z gitarą, w dziwnym przezroczystym zmierzchu Mugianu, sprawiało im niesamowitą przyjemność. Chociaż już wkrótce zaczęły się problemy. Najpierw małe. Stanisław najadł się moreli (dorwał się do tanich owoców) i dostał bardzo silnej biegunki. Ani lekarstwa, ani nadmanganian potasu, ani wyciąg z ziół żony Rachmatułły nie odniosły oczekiwanych skutków. (Smutek!) Pan-szef-ojciec dał Stanisławowi zwolnienie. Stanisława usunęli z prac na wykopalisku. Teraz wstawał ze wszystkimi, ale zostawał w obozie: w obozie był cień gigantycznej morwy, od obozu o rzut beretem rosły zbawienne gęste krzaki, i wreszcie w obozie można było w każdej chwili się położyć (sen to najlepsze lekarstwo). I Stanisław zaczął być na chorobowym. Było to smutne życie emeryta, wypełnione cierpieniami urażonej dumy i poczuciem całkowitej nieprzydatności. Większą część dnia pracy Stanisław spędzał w krzaczkach, a kiedy choroba ustępowała, sterczał schylony w kryształowych lodowatych strumieniach Mugianu — domywał nie kończące się odłamki dzbanów. Wieczorami nie mógł już sobie pozwolić na opijanie się herbatą, był na diecie i żywił się sucharkami, tak że głód, pragnienie, stęchłe odbijanie się i biegunka męczyły go jednocześnie. Żeby nie budzić w nocy Wikonta i pana-szefa-ojca, wyniósł z namiotu łóżko polowe i nocował na uboczu — jak najdalej od ludzi i jak najbliżej krzaczków. Na trzeci albo czwarty dzień biegunki, wieczorem, kiedy wszyscy poszli spać, pan-szef-ojciec zawołał Stanisława i przekazał mu interesujące wiadomości: trzeba coś wymyślić, i to szybko, bo Rachmatułło kona z zazdrości i grozi — codziennie groźby te są coraz straszniejsze. Stanisław, nie zrozumiał, o co chodzi, i szef cierpliwie mu wyjaśnił, że robotnicy zaczęli żartować z Rachmatułły: ty tutaj przez cały dzień ziemię kopiesz, durniu, a tam na dole Staś bawi się z twoją żoną — od rana do samego południa. Rachmatułło rzeczywiście jest młody i głupi, nie zna się na żartach i już któryś dzień chodzi kipiąc ze złości, trzeba coś wymyślić, bo sam pan wie, panie Stanisławie, jak to tutaj bywa… Na całe życie zapamiętał niemożność — jak przy astmie, gdy niemożliwe jest wyduszenie z siebie słów, myśli, gestów, argumentów, nawet wykrzykników — która go wtedy ogarnęła. Trzeba reagować na słowa szefa, i to reagować szybko, jasno i dokładnie, żeby nie było cienia wątpliwości… żadnych aluzji, wahań, niejasności! Był w szoku. Milczał, stał nieruchomo i chyba uśmiechał sią idiotycznie. Nie można powiedzieć, że nie zauważał tej kobiety. Była młoda, atrakcyjna, przyjemna dla oka. I nie można było nie zauważyć, że nie nosiła stanika i że jej piersi pod bawełnianą bluzeczką były doprawdy godne… Ale po pierwsze, był jeszcze smarkaczem, w tym sensie, że miał romantycznie błędne podejście do kobiet, małżeństwa, odpowiedzialności i tym podobnych rzeczy. Po drugie, jego miłosne stosunki z Łariskąbyły wtedy u samego szczytu — pisał do niej listy, nich to diabli, co drugi dzień, i to jeszcze wierszem! Inne kobiety teraz dla niego nie istniały. „Nie więcej, niż jedna w tym samym czasie” — bronił swego podejścia we wszystkich dyskusjach na ten temat i mocno trzymał się tego przekonania już od wielu lat… I wreszcie, biegunka, panowie! Biegunka! Jak wy to sobie wyobrażacie, idioci! — chciało mu się wrzeszczeć na cały Murgian. Jedną ręką, osłabiony podtrzymuję gacie, drugą, ściskam gotowy do natychmiastowego użycia „Radziecki Tadżykistan”, a sam przypuszczam miłosny atak? Przecież nawet jej imienia dobrze nie zapamiętałem, jeżeli chcecie wiedzieć! Rozmowa z szefem, oczywiście, skończyła się na niczym. Bo też i czym, do diabła, mogła się skończyć? Szef z poczuciem winy powiedział, że pojutrze rano przyjeżdża samochód z prowiantem. Może Stanisław by się zgodził wyjechać tym samochodem do Piendżykientu? Na kilka dni? Czasowo? Nie kusić losu? Stanisław odmówił, oburzony. Z jakiej to niby racji? Następnego dnia rano po cichu, ale bardzo uważnie obserwował Rachmatułłę. Stwierdził, że zachowywał się normalnie: Rachmatułło był wesoły, bardzo gadatliwy i tak samo dobroduszny dla wszystkich. Jego żona (n-niech to diabli, jak ona ma na imię? Lusia? Czy Luda? Dusia, chyba…), wydawało mu się, że żona Rachmatułły była bardziej smutna i zestresowana niż zawsze i, po tym jak się jej przyjrzał, z nieprzyjemnym chłodem w sercu zobaczył na jej twarzy i na gołej ręce starannie zapudrowane, ale oczywiste siniaki… Znowu zostali sami w obozie i przez cały dzień starał się trzymać się od niej z daleka, czując się przy tym jak kompletny osioł. Najśmieszniejsze było to, że biegunka prawie go opuściła, prawie już nie biegał w krzaczki, myśli się rozjaśniły i z wyobraźnią też już się zrobiło wszystko w porządku… Chociaż, nic nowego tego dnia się nie zdarzyło. Wieczorem z radości pozwolił sobie na solidną kolację, efekt był natychmiastowy. Obudził się koło drugiej w nocy i ledwo zdążył dobiec do krzaczków. Wydawało się, że wszystko zaczyna się od początku. Czując się wyczerpany i wstrętny, wracał z trudem do swojego opuszczonego legowiska, nic nie widząc w całkowitej ciemności (na niebie nie było ani księżyca, ani gwiazd), i kiedy dotarł już do morwy, nagle usłyszał niezbyt głośne, ale dość wyraźne dźwięki, na tyle dziwne i niedorzeczne, nie odpowiadające niczemu naturalnemu, że zamarł w bezruchu, wsłuchując się z napięciem i nie mając odwagi ruszać dalej. Stamtąd, z przodu, gdzie miało stać łóżko polowe (i stało, trzeba powiedzieć!), jego upragnione łóżko polowe, docierało jakieś szybkie szuranie, brzdękanie, szelest… i jakby kaszel… i jakieś skomlenie — nie psie, ale też nie ludzkie… Jego wyobraźnia zaczęła się miotać. Starał się, ale nie mógł wyobrazić sobie czegoś takiego, co mogłoby być źródłem tych dźwięków. Przytulił się do potężnego krzywego pnia i stał nieruchomo, wpatrując się z całych sił w wolno kołyszącą, rozstępującą się ciemność, i nagle uświadomił sobie, że już nie zrobi ani kroku, przynajmniej dopóty, dopóki nie zrozumie, co tam, koło jego łóżka polowego, się dzieje. Trwało to chyba nie tak długo. Kilka minut. A może kilka sekund. Brzęczenie, wyraźnie metaliczne, urywane, niewyraźne syczenie. Słaby, jakby zdławiony jęk… I nagle wszystko się skończyło. Zapanowała cisza, tak samo głucha i nieprzenikniona jak ciemność. Jakby nigdy nic nie było. Jakby wszystko to mu się tylko wydawało. Ale on dobrze wiedział, że się nie wydawało. Odkrył, że stoi cały mokry, ze sparaliżowanymi mięśniami, zdrętwiały, i boi się oddychać. Jednak nie potrafił zmusić się i ruszyć się naprzód, a dalej nie miał gdzie iść i został koło drzewa, do znużenia wpatrując się i wsłuchując w noc, potem oparł się plecami o pień, najpierw Przykucnął, a potem usiadł, wpierając się rękami w suchą ziemię. Cały czas nie słyszał niczego, oprócz równomiernego mamrotania rzeki. Nic więcej się nie działo. Siedział tak aż do świtu. Co go tak naprawdę przestraszyło? Nie rozumiał tego. Nie bał się szakali, wilków, żmij, nie był tchórzem, ale akurat dzisiaj, teraz i tutaj, przeżył poniżający, miażdżący, bezsensowny, chaotyczny strach. Widocznie, sam sobie tego nie uświadamiając, wiedział więcej niż rozumiał, albo niż był sobie w stanie wyobrazić… Czekał na świt. Zrobiło się zimniej. Pojawiła się rosa, nocne chmury zaczęły się rozpraszać. Do dnia było jeszcze daleko, ale już widać było obóz w całości. Panowały nad nim pustka i cisza. Zerwał się wiatr i leniwie przerzucał stronice książki, którą ktoś zostawił wczoraj na stole, i był to jedyny ruch w tej szarej, przezroczystej nieruchliwości poranka. Zobaczył swoje łóżko polowe. Niczego na nim nie było. Śpiwór zwisał do ziemi. Przez jakiś czas starał się przypomnieć, zasunął czy nie zasunął śpiwora, kiedy w nocy spieszył siew swojej ważnej sprawie. W końcu niczego sobie nie przypomniał, wstał i podszedł do łóżka. Cały czas oglądał się za siebie, było mu wstyd za niedawny strach, miał też nadzieje, że w obozie wszyscy śpią kamiennym snem — do pobudki zostawało jeszcze około dwóch godzin. Zatrzymał się koło łóżka. Znów oblał go zimny pot ł znowu mięśnie mimowolnie napięły siei zesztywniały. Nagle zrozumiał, czym były nocne dźwięki. Właściwie wszystko od razu zrozumiał: i swój nieopanowany strach, i niezdolność do wyobrażenia sobie, co się tam dzieje w ciemności — czegoś takiego po prostu nie da się wyobrazić: całe wezgłowie łóżka było pocięte, rozprute, rozerwane… i cienka, spłaszczona ze starości poduszka była przekłuta, przedziurawiona, rozwalona… i kilka wściekłych cięć widać było w górnej części śpiwora. To był wybuch. Nienawiści. Wściekłości. Ślepej złości. Rozpaczy… Beznadziei. Żalu do siebie… Śmiercionośny taniec oślepionego, wściekłego noża… W lokalnym dialekcie nóż nazywał się pieczak, albo pczok. Od razu przypomniał sobie jeden taki pieczak — ostrzejszy od żyletki, z arabeskami na ostrzu, z rzeźbioną kościaną rączką — Rachmatułło demonstrował wszystkim chętnym, jak tutejsi zarzynają barana: kolanem opierają się o łopatki, palce zapuszczają głęboko do nozdrzy, załamują głowę z oszołomionymi oczami do góry i do tyłu, i — po napiętym gardle — pieczakiem, tylko jeden precyzyjny ruch… (nikt nie oglądał tego obrazku do końca, wszyscy rozeszli siew różne strony i nikomu potem pilaw specjalnie nie smakował). Nadzwyczajne było to, że gdy już wszystko zrozumiał, ogarnął go nie tyle nowy atak strachu, czego można się było spodziewać, ile nieznośny, do skurczu twarzy, wstyd! Trzeba teraz było, niezwłocznie, nie tracąc ani sekundy, sprzątnąć, ukryć, schować, być może nawet zniszczyć to wszystko… nikt nie może tego zobaczyć… wstyd, wielki wstyd, koszmar! Zgarnął w panice pościel, byle jak złożył łóżko polowe (nie tylko brezent wezgłowia — nawet sprężyny były pokrajane) i odciągnął to wszystko w kupie jak najdalej, precz z oczu, do dużego namiotu „komzespołu”… Spał tam pan-szef-ojciec, zawinięty do brody, i beztrosko chrapał Wikont, odrzucać w bok okaleczoną rękę (zmarszczony kciuk z bezsensownie sterczącymi z niego dwoma palcami). W pośpiechu, ale cicho wsunął swoje zniekształcone łóżko pod łóżko polowe Wikonta, a sam rozłożył śpiwór na swoim starym miejscu, wlazł do środka, wsunął do wezgłowia rozprutą poduszkę, położył się i przyczaił jak pies, który coś zbroił. Wstyd i strach powoli go opuściły, i zasnął. A rano wszystko nagle się rozładowało. Stanisław zaspał na pobudkę — spał jak kamień, całkiem się wyłączył, niczego nie słyszał — a kiedy się obudził, była już dwunasta, upał nabrał mocy, był w obozie sam, co go trochę zdziwiło, ale też się ucieszył, bo brzuch całkiem przestał boleć. Od razu wyciągnął na świat zniekształcone łóżko polowe i zakopał je bardzo głęboko — w zwał zbędnego wyposażenia, pod te wszystkie worki, miski, zardzewiałe łopaty i jakieś toboły. Ach, jak mu się zachciało te wszystkie nocne wspomnienia zakopać tak samo jak najgłębiej i na zawsze… Właściwie w świetle dnia wspomnienia te już nie wydawały się tak rozpaczliwie tragiczne i wstydliwe. Okazało się, że można żyć dalej i nawet cieszyć się z życia… Ale tutaj zszedł ze szczytu tępe Wikont — robić obiad — i opowiedział mu o porannych wydarzeniach. Okazało się, że tuż po śniadaniu Rachmatułło nagle dostał ataku epilepsji — wydał przeciągły nieludzki dźwięk, wycie czy ryk, miękko spadł na wznak i zaczął się skręcać i wyginać. Widowisko było, mówił Wikont, straszliwe, ale jego żona (widocznie już przyzwyczajona) zachowała zimną krew, zrobiła wszystko, co trzeba, a tu akurat przyjechała ekspedycyjna ciężarówka. Rachmatułłę razem z żoną i całym ich barachłem załadowali do tej ciężarówki i wysłali do 49 miasta, dzień pracy zaczął się z opóźnieniem i wszyscy poszli na wykopaliska z przeczuciem czegoś złego… I nie na próżno! Robotnicy natknęli się na gundę, tak że teraz — to już koniec. (Gunda to wyjątkowa legenda. Jeżeli wierzyć opowieściom i opisom, jest to dość duży owad, ze skrzydłami, czarno-żółty, w paski — ale nie osa i nie szerszeń. Mieszka w ziemi. Ukłucie jest śmiertelne, zabija na miejscu. Kiedy wykopie się. ją przypadkowo z ziemi, ona gundzi — albo wydaje specyficzny dźwięk, albo sprowadza nieszczęście. Nawet krótkie spotkanie z nią na wykopie wróży nieszczęście). Sam Wikont (gunda interesowała go od dawna, i to bardzo) tym razem również nic nie zobaczył. Robotnicy nagle zawrzeszczeli i wybiegli z wykopu panicznie krzycząc: Gunda! Gumfa/Tylko jeden z nich widział gundę, ale panika ogarnęła wszystkich. Z wielkim trudem udało się panu-szefowi-ojcu zmusić ich do powrotu do pracy, ale nic już chyba z tego nie wyjdzie. Nie będą tutaj pracować. Basta. Gunda! Tego samego wieczoru powalił Wikonta jego kolejny pseudoatak serca: przy kolacji nagle zrobił się szary, zaczął mówić przeciągle i zemdlał, przewracając stół, krzesła, naczynia. Wszyscy się wystraszyli na śmierć, ale Stanisław zachował zimną krew (nie po raz pierwszy!) i wszystko, jak zawsze, dobrze się skończyło… Jednak teraz wiadomo już było, że niczego dobrego nie można się tu spodziewać, i na drugi dzień pan-szef-ojciec wstrzymał wykopaliska na Kala-i-Mug. To wszystko. Nie można to pracować. Gunda! Przychodzi świt i znowu nic, Gnać samochodem po bezdrożach! O suchym pysku, jak to w stepie, szukać tępe, Skarby odkrywać po dawnych wielmożach. Żal!… I nikt niczego nigdy się nie dowiedział i nawet niczego nie podejrzewał. — Co ty, braciszku? — zapytał (już później) Wikont po przeczytaniu tej historii. — Zacząłeś trochę kłamać? — Ależ nie, Wasza Wysokość — odpowiedział Stanisław, przeżywając nie wiedzieć czemu atak zachwytu nad sobą, jakby kiedyś skromnie zdarzyło mu się wykonać jakiś bohaterski czyn i oto teraz wreszcie cały świat się o tym czynie dowiedział. — Chciał cię zabić? — zapytał wstrząśnięty Wikont i Stanisław powiedział mu prawdę: — Nie wiem. Nie można już było tego ustalić. Czy Rachmatułło uderzył pierwszy raz swoim pieczakiem, żeby przeciąć znienawidzone gardło, przebić głowę, mózg, wydostać przez żebra podłe serce? Czy uderzył pustkę, wiedząc, że jest tam pustka i właśnie dlatego, że była tam pustka? I potem raz za razem pruł, rozdzierał, rozcinał, dziurawił stalowym zębem w złości i rozpaczy — dlatego, że pierwsze uderzenie okazało się bezsensowne, czy właśnie dlatego, że mógł wzbudzić przerażenie i nacieszyć się nim bezkarnie — drzeć i pruć martwą materię, sprowadzając przerażenie, ciesząc się zemstą i nie będąc jednocześnie zabójcą? Teraz to już było chyba nieważne. Ale wtedy też było nieważne. Czy można ten epizod włączyć do listy dowodów Twierdzenia? Przedyskutowali tę kwestię i postanowili: można. Epizod został przyjęty i zaklasyfikowany jako Dziesiąty Dowód Istnienia Przeznaczenia, albo Trzeba Zawsze Znać Swoje Miejsce. |
||
|