"Poszukiwanie przeznaczenia Albo 27 twierdzenie etyki" - читать интересную книгу автора (Strugackij Borys)Rozdział 2Swój rękopis Stanisław rozpoczął w sposób następujący: „Swoje podstawowe twierdzenie mógłbym sformułować już teraz, ale byłoby to chyba niesłuszne. Będzie, jak sądzę, lepiej, jeżeli wyniknie ono z tekstu w miarę jego czytania jako nieunikniony wniosek, absolutnie logiczny i jedyny możliwy. Sam fakt, że przeżyłem i dotrwałem do czterdziestu lat, już jest cudem. (Bo co to jest cud? Zbieg mało prawdopodobnych wydarzeń, i nic więcej). W trzydziestym siódmym ojca wywalili z partii. Wrócił do domu tuż po pomocy, usiadł przy stole, położył ciężko ręce po obu stronach talerza z barszczem i siedział cicho — czarny, z martwymi oczami, nieruchomy, nawet nie oddychał — tak przynajmniej wydawało się matce, która wszystko już zrozumiała i płakała ciężko, siedząc po drugiej stronie stołu. Potem, chyba o drugiej, zadzwonił telefon. Ojciec wstał. Niewyraźny nieznajomy głos przemówił ze słuchawki: „Zinowij! Natychmiast idź na dworzec i wyjeżdżaj do Moskwy. Natychmiast, zrozumiałeś? Weź bilet z puli zarezerwowanej dla obkomu”. W słuchawce zajęczał przerywany sygnał. Za godzinę ojciec był w pociągu. Do Stalingradu nigdy nie wrócił — do wojny mieszkał w Petersburgu i walczył o swoją rehabilitację, bez żadnego skutku. Tamtej nocy, teraz o tym wiem, miał zostać aresztowany. 1 prawdopodobnie rozstrzelany. Nazywało się to wtedy: dziesięć lat bez prawa zameldowania. Dokładnie to samo stało się na początku trzydziestego siódmego z jego bratem Afanasijem: dziesięć Jego podstawowe twierdzenie brzmiało mniej więcej tak: „W ciągu trzydziestu z kawałkiem lat swojego życia tak często znajdowałem się na skraju przepaści, o włos od zguby, blisko ostatniej granicy, że próba wytłumaczenia faktu mojego utrzymania się przy życiu jedynie przypadkiem — jest kpiną ze zdrowego rozsądku…” Jeśli zatem utrzymał się przy życiu nie przez przypadek, to oznacza, że jest jakaś prawidłowość, istnieje coś na świecie, co go ratuje, strzeże i chroni? Co? I dlaczego? Uczciwie starał się przypomnieć sobie wszystkie okoliczności, które doprowadzały go na skraj przepaści, i uczciwie starał się zrozumieć, co konkretnie zatrzymywało go za każdym razem na tym skraju. Szukał prawidłowości i nie znajdował jej. Przez kilka dni z przyjemnością grał sam ze sobą w tę grę. Nie wierzył, oczywiście, w żadną prawidłowość, jednak po tym, jak naliczył dwadzieścia trzy przypadki, kiedy był o włos od zguby, dwadzieścia trzy sytuacje, z których każda groziła mu niewątpliwą i często straszną śmiercią, on, jako matematyk, nie mógł nie odczuć tu Ręki Losu… „Przechodząc przez ulicę, popatrzcie najpierw w prawo, a jak dojdziecie do środka — w lewo”. Czy długo przeżyje w dużym mieście człowiek, który będzie uparcie postępował zgodnie z tą prościutką regułą? Czasami wydawało mu się, że jest takim właśnie człowiekiem, różnica polegała jedynie na tym, że nie widział, czy łamie jakieś reguły, ani proste, ani skomplikowane… Ale co my wiemy o regułach, których p’oznać-tłkm nie dano i które, być może, łamiemy codziennie? ‘ Wikont wysłuchał jego rozważań dość przychylnie (wydarzyło się to, oczywiście, nie w tę historyczną noc, ale tydzień później) i na początek odpowiedział anegdotą, którą zwykli opowiadać wykładowcy filozofii marksistowskiej: „Czym jest przypadek i czym jest, towarzysze, prawidłowość? Jeżeli człowiek wychodzi z domu i spada mu na głowę balkon, a on, mimo wszystko, zostaje przy życiu — co to jest? Słusznie, towarzysze, przypadek. A jeżeli następnego dnia znowu wychodzi z domu i znowu spada na niego balkon, a on znowu zostaje przy życiu? Nie, to nie prawidłowość, towarzysze, to — zwyczaj. A jeżeli po raz trzeci dzieje się to samo? To już dobra tradycja…” Potem zastanawiał się przez chwilę, przygryzając grube afrykańskie wargi i nagle powiedział: — Wiesz co, mój Staku, przecież to jest fabuła! Nie wydaje ci się? Następnego dnia Stanisław zaczął pisać. Obaj od niepamiętnych czasów coś tam pisywali. „Bruliony..” — mawiał Wikont, który uwielbiał Tynianowa. Zaczęli kilka wspólnych powieści i opowiadań — każda miała oddzielną tecz— kę. W każdej z teczek leżały teraz po trzy, cztery zapisane karteczki. Ułożone — i to nawet nie do końca — wiersze mogli już liczyć na tuziny. Do większości z nich ci sami autorzy napisali również muzykę. Pewnie wszystko to było niepoważne. Za najlepsze z literackiego dorobku Wikonta uznawane było opracowanie pod tytułem Eksperyment na cudzym życiu. Reprezentowało ono autentyczne (pamiętnikarskie) zapiski obserwacji, które konający z nudów uczeń dziewiątej klasy Wiktor Kikonin, położony do łóżka z powodu przeziębienia, przeprowadził na jednym ze swoich domowych karaluchów (których w mieszkaniu generał-lejtnanta profesora Kikonina-najstarszego było mnóstwo): 12.03 — wsadziłem karaluchowe nasienie do słoika pozbawionego powietrza. Słój jest około pięćdziesięciu razy większy od karalucha. Zobaczymy, co z tego wyjdzie. 13.34 — żyje, swołocz! 14.10 — nasypałem mu okruchy chleba — żre. 14.55 — upuściłem swołocz! Stanisław nigdy nie dowiedział się, co się stało z rodzicami Wikonta, gdzie są, czy żyją i jeżeli tak, to czemu Wikont zawsze mieszkał z dziadkiem i z babcią? W wieku, kiedy żadne pytania nie są nietaktowne, nie ciekawiło go to, a potem wyczuł w tym wszystkim jakąś nieprzyjemną tajemnicę i już nie zaryzykował pytania. Najpierw zmarła babcia i po raz pierwszy w życiu Stanisław zobaczył Wikonta płaczącego. Po raz pierwszy — i po raz ostatni. Dziadek wytrzymał samotnie jakieś pięć, sześć miesięcy. Był bardzo znany — w pewnych kręgach. Zajmował się mikrobiologią wojskową. Kiedyś Wikont (w sposób oczywisty naśladując kogoś z dorosłych) nazwał go: „generał-dżuma”. Stanisławowi wydawało się to w niezasłużony sposób obraźliwe i dopiero kilka lat później domyślił się, jak naprawdę trzeba to było rozumieć. Wikont mówił, że dziadek ma ponad dwa tysiące opublikowanych prac, ale Stanisław zdołał przeczytać tylko jedną. Poruszyła jego wyobraźnię. W pracy tej profesor Kikonin znakomicie udowadniał paradoksalne twierdzenie: im choroba jest straszniejsza i niebezpieczniejsza, tym szybciej znika z powierzchni ziemi. Tak było ze starożytnym syfilisem, to samo stało się ze średniowiecznymi szczepami bakterii dżumy. Im bardziej śmiercionośny szczep, tym pewniej zabija swoją ofiarę — i siebie razem z nim. Śmiercionośny szczep nie ma przyszłości. Mogą przetrwać tylko te choroby, które dają szansę na przeżycie znacznej liczbie zarażonych. Bakteria, która zabija wszystkich, zabija też siebie… Zaiste: chcesz żyć sam, daj żyć innym. Rodziców Wikonta nie było ani na pierwszym, ani na drugim pogrzebie. Wikont (student czwartego roku Czwartego Medycznego Instytutu) został samotnym właścicielem pięciopokojowego generalskiego mieszkania. Teraz mogli sobie włączać „Głos Ameryki” na cały regulator o każdej porze dnia i nocy. I głośno śpiewać piosenki przy gitarze. I tłuc po pijaku kielichy z serwisów dziadka… I przyprowadzać baby. Ale bab do tego mieszkania nie przyprowadzali nigdy. I nigdy nie wychodzili poza próg pokoiku Wikonta — dwa na dwa metry, łóżko, stół, regał z książkami i rozpadające się ze starości półtwarde krzesło, artykuł AZ-123/47. Stolik z zestawem fajek stał w nogach łóżka. Wikont zazwyczaj siedział (albo leżał) na tym łóżku, a Stanisław — przy stole, na konającym krześle. Tak popijali. Tak wymyślali. Tak dyskutowali. Za drzwiami (które z przyzwyczajenia zawsze były zamknięte), olbrzymie, dyskretnie eleganckie i nawet po staremu rozkosznie puste mieszkanie żyło cicho życiem cieni. Pomieszczenie przeszłości. Chram. Grobowiec. Wikont kategorycznie odmawiał jakichkolwiek zmian. Zabrał do siebie jedynie kolekcję starożytnych monet dziadka i trzymał je w prawej szufladzie biurka, wyciągając od czasu do czasu w celach poznawczych. Stanisław postrzegał wszystkie te niepraktyczne dziwactwa jako coś oczywistego. Chociaż oczywistego było w tym bardzo mało. Właściwie dlaczego nie eksmitowali Wikonta? Przecież mieszkanie było resortowe. Dlaczego, przynajmniej, nie przenieśli go do kawalerki? Do dwupokojowego mieszkania? Kiedy niedawno zjadliwy Sienią Mirlin zadał Stanisławowi te pytania, Stanisław nie potrafił odpowiedzieć niczego sensownego, a Sienią wygłosił barwną mowę na temat: tylko romantyczne osły w rodzaju Stanisława szukają zagadek, tajemnic, fabuł i cudów w światach rzeczy niepoznawalnych i niepojętych. Nie ma nic bardziej tajemniczego, zagadkowego i poruszającego wyobraźnię niż świat radzieckich ustaw i prawa… Stanisław nie mógł na to nic odpowiedzieć, ale nie zaczął rozwiązywać biurokratycznych tajemnic lokatora Wikonta-Kikoni. Szybko zrozumiał, że nie ma żadnego doświadczenia literackiego. Okazało się, że to, czym zajmowali się wcześniej, nie ma nic wspólnego z prawdziwą literaturą. | Wcześniej wymyślali, i dlatego byli wolni — raczej tylko wyobrażali sobie, że są wolni — i odczuwali taką lekkość dopóty, dopóki nie nadchodziła pora porządkowania tego, co wymyślili. A gdy nadchodziła taka pora, zaczynali odczuwać opór materii i od razu rzucali pracę: robiło się ciężko. Teraz nie można było niczego wymyślać. Wszystko było gotowe. Trzeba tylko przypominać i układać wspomnienia w niezbędnym porządku. To znaczy — organizować. I to okazało się trudne nie do opisania i nie do wytłumaczenia. Kilka razy rzucał pracę, wydawało się, na zawsze. Po co się męczyć? — pytał siebie poirytowany. Komu to jest potrzebne? Przekładał zapisane kartki, czytał na nowo gotowy tekst — wszystko było pompatyczne, nienaturalne i jałowe. I było tego do obrzydzenia mało w porównaniu z tym, co jeszcze należało napisać. Ale parę akapitów lubił przeczytać na nowo. Nawet nauczył się ich na pamięć — mimo woli, wcale tego nie chcąc. Przeglądając bez końca plany, miał jednak wyraźne poczucie zwycięstwa. Coś nagle ściskało go za gardło i oczy zachodziły łzami. Strasznie się wtedy siebie wstydził, ale nie mógł nic na to poradzić. I nie chciał. Mimo wszystko był naukowcem i chociaż, być może, kiepsko znał się na literaturze, jednocześnie wyraźnie odczuwał nowatorstwo — i materiału, i samego pomysłu. Czegoś takiego jeszcze nie było. Był pierwszy na tej drodze. A to oznacza, że musi iść do końca. Akurat w tym czasie pojawiła się nagle w domu maszyna do pisania; stara, dziwna, o pionowej konstrukcji, z zadziwiająco miękkimi, cudownie wyregulowanymi klawiszami. I ze zdumieniem odkrył, że pisanie stało się ciekawe: sam proces pisania zaczaj dostarczać mu jakiejś nienaturalnej (tak to rozumiał) przyjemności. Dawniej odczuwał coś podobnego tylko wyprowadzając wzory i kreśląc grafiki. „Bóg wie, z jakich śmieci wyrastają wiersze, nie poznając wstydu…” Święte słowa! Ale z jakich śmieci wyrasta natchnienie! Zrozumiał, że pisać trzeba scenami, epizodami, obrazkami, nie zastanawiając się wcale nad przejściami od jednego epizodu do drugiego. Od razu zrobiło mu się lżej. Lżej, ale nie lekko. Najtrudniej było ze słowami. Jak się nazywa ta błona, to miejsce między palcem wskazującym a dużym, niech to diabli! Nie wiedział i nikt ze znajomych też nie wiedział, tak że musiał, cholera, zrezygnować z kawałka z grą w połknięcie… Jak się nazywa przestrzeń pomiędzy dwojgiem drzwi — zewnętrznymi, wychodzącymi na klatkę schodową, i wewnętrznymi, prowadzącymi do mieszkania? Przedpokój? Nie. Przedsionek? W wagonach — platforma… Nazwał tę ciemną przestrzeń przedsionkiem i postarał się go opisać. W przedsionku było zupełnie ciemno i dość zimno — nie tak, oczywiście, jak na klatce schodowej, gdzie wpadał bezlitosny mróz z ulicy i podwórza, ale zimniej niż w przedpokoju. Po lewej stronie były półki, na których przed wojną przechowywano f jedzenie i na których już dawno nic nie stało, prócz narąbanego drewna. I w przedsionku pachniało drewnem. Chłopiec stał ubrany w przedsionku. Kożuszek z podniesionym kołnierzem, uszanka z opuszczonymi uszami, wełniana chusta na uszance, walonki, rękawice. Zawsze tak się. ubierał, kiedy wychodził postać sobie w przedsionku po godzinie drugiej. Chłopiec był mały, miał tylko osiem lat, chudy, słabowity i brudnawy. Już od kilku miesięcy nie śmiał się i nawet nie uśmiechał. Przez kilka miesięcy nie mył się w gorącej wodzie i miał wszy… Od wielu dni nie jadł do syta, a przez ostatnie dwa zimowe miesiące po prostu cichutko umierał z głodu, ale nie wiedział o tym i nawet nie podejrzewał — w ogóle nie czuł żadnego głodu. Nie chciało mu się jeść. Za to chciało mu się żuć. Wszystko jedno co. Jedzenie. Każde. Długo, starannie, zapamiętale, z rozkoszą, o niczym nie myśląc… Mlaszcząc. Cmokając. Czasami wyobrażał sobie, że koniec końców żuć można wszystko: brzeg ceraty… papierowe kółko… figurkę szachową… Ah, jak słodko, jak smacznie pachniały lakierowane figurki szachowe! Ale były twarde i nieprzyjemne do żucia, wręcz ohydne… Ażeby je lizać — zbyt gorzkie. Bardzo ważne jest to, żeby wyrazić myśl, że chłopiec tak czy inaczej był skazany na bliską i nieuniknioną śmierć. Pozostał mu nie więcej niż miesiąc, najwyżej — dwa. gt; Dotrwał do końca stycznia tylko dlatego, że przez całąjesień j jedli kocie mięso i dlatego że mama miała zwyczaj robienia zapasów drewna od wiosny, a nie tuż przed zimą, jak większość leningradczyków. Dlatego u nich w domu było ciepło. Jednak w mieście już dawno zjedzono wszystkie koty. Wszystko, co mniej więcej nadawało się do jedzenia i co można było znaleźć w miejskim mieszkaniu (stary klej stolarski, zaschnięty klajster z tapet, olej rycynowy, suszoną kapustę morską — przedwojenne lekarstwo taty na serce) — też zostało już znalezione i zjedzone, i teraz nie było widać nic oprócz śmierci. Oczywiście chłopiec nie rozumiał tego, nawet do głowy mu nie przyszło, żeby o tym myśleć, ale rzeczywistość wcale nie zależała od jego rozumienia czy nierozumienia… Nadzwyczaj ważne jest napisać to tak, żeby istotę sytuacji dobrze zrozumiał czytelnik (najedzony, zdrowy, umyty, siedzący z tym tekstem w ręku w pobliżu ciepłego kaloryfera). A do tego trzeba opisać wszystko, przy czym zrobić to jakoś tak sprytnie, bez dydaktyki, w miarę możliwości naturalnie i swobodnie. Najpierw próbował pisać, że chłopiec wyobraża sobie różne sceny i obrazki o charakterze czysto informacyjnym. Jak wyglądają schody, zalane warstwą zamarzniętej wody i nieczystości. Dlaczego w całym mieszkaniu nadawał się do zamieszkania tylko mały pokoik z oknami wychodzącymi na podwórko-studnię, no i jeszcze kuchnia z piecem, no i przedpokój… Jacy ludzie poza nim byli w domu — ilu i w których mieszkaniach… To wszystko była informacja nie tylko określająca otoczenie i atmosferę przedśmiercia, ale również ważna dla udowodnienia Podstawowego Twierdzenia. To wszystko trzeba było jednak wymazać bez litości. Chłopiec nie mógł ani przedstawiać, ani wyobrażać sobie, ani wspominać.. Myślał tylko: „Mamo… czemu nie przychodzisz… czekam na ciebie… przyjdź szybciej… czemu nie przychodzisz, mamo… mamo… mamo…”. Powtarzał półgłosem sto, trzysta, tysiąc razy — cały czas to samo, z drobnymi wariacjami, czasami nagle zaczynał mówić na głos i mówił głośniej, i głośniej, i głośniej, powtarzając to samo i tak samo, aż przez szum swego głosu usłyszał nagle zgrzyt otwierających się daleko na dole drzwi frontowych, i wtedy przerywał i przestawał oddychać — zamierał nasłuchując, gotowy udusić się ze szczęścia… Ale na schodach panowała martwa, kamienna, lodowata cisza i chłopiec cichutko nabierał tchu i znowu, z jeszcze większą rozpaczą, zaczynał od początku: „…mamo… czemu nie przychodzisz… mamo przyjdź… szybciej… mamo…”. |
||
|