"Poszukiwanie przeznaczenia Albo 27 twierdzenie etyki" - читать интересную книгу автора (Strugackij Borys)

Rozdział 3

Przerażająca była nierównomierność pamięci. Wspomnienia pojawiały się oddzielnymi kawałkami, kruchymi, bezkształtnymi, rozpływającymi się. Panowała między nimi jakaś głucha pustka ciemnych zapadlin. A wiele rzeczy nie pojawiało się w ogóle.

Jak razem z mamą nosili wodę z Newy? Wiedział, że nosili wodę z Newy, dwa razy dziennie, mama — w wiadrze, chłopiec w małej banieczce, i wszyscy tak nosili, schody były zalane wodą, wylewającą się z różnych wiader w różnym czasie i zamarzającą.. Ale nie mógł przypomnieć sobie żadnej jasnej i konkretnej sceny wydobycia wody z przerębli — jakby czytał o tym kiedyś, ale sam tego nigdy nie doświadczył…

Jak robił kupę i siusiu? Kanalizacja nie działała, sedes zapchany kawałem mętnego lodu. Odchody wynosili w jakimś ohydnym wiadrze na dwór, a ci, którym zabrakło sił, wylewali je po prostu na schody piętro niżej. Przypominał sobie zapaskudzone schody i świetnie pamiętał niewyobrażalnie, niewiarygodnie, nieodwracalnie zapaskudzone podwórko… I nic więcej…

Na szczęście, to wszystko było nieistotne dla Podstawowego Twierdzenia. Można o tym w ogóle nie pisać. No, a jeżeli chłopak poślizgnąłby się na krawędzi przerębli, z której wydobywali wodę, i wpadł do Newy?… Chociaż wtedy niczego by już nie było, wszystko skończyłoby się w pięć, dziesięć minut, nawet jeśliby go wyciągnięto… (Przecież mógł się poślizgnąć, prawda? Przecież na krawędzi przerębli było nie mniej ślisko, niż na schodach? A jeżeli mógł, to znaczy, że znowu się narażał, prawda? Wynika z tego, że znowu zaczyna się nachodzenie na siebie prawdopodobieństwa śmierci i oznacza to, że ten nie spełniony przypadek też pracuje na Podstawowe Twierdzenie? Czyli, że to też jest istotne i o tym też trzeba wspomnieć?) Zmuszał się do przerywania tego rodzaju rozważań w połowie, bo w przeciwnym wypadku — zgodnie z logiką — musiałby w końcu natknąć się na najbanalniejszy z paradoksów: życie jest śmiercionośne, bo z definicji jest brzemienne w śmierć.

Ale dlaczego wcale nie zapamiętał ani swojej twarzy z tamtych czasów, ani twarzy mamy? Mama wtedy była dla niego czymś dużym, ciepłym, żywym, radosnym… niezłomnie pewnym. Mama była życiem. Wszystko oprócz mamy było śmiercią. Mama nie miała twarzy — jak nie ma i mieć nie może twarzy życie, ciepło, szczęście… Mama była wszystkim.

Swojej twarzy nie zapamiętał, bo to było coś zupełnie nieistotnego — jak wzór tapet… jak kolor firanek… jak zapach kołdry… Co za różnica, czym pachniała kołdra? Kogo obchodzi to, jak wyglądała jego twarz? A może po prostu nigdy nie patrzył na siebie w lustrze?

Ale zapamiętał twarz Frosji. Chyba dlatego, że była jaskrawa. Nie było takich twarzy dookoła: czerwone policzki, czerwone usta, czarne jaskrawe brwi… I głośny syty głos. Frosja pracowała w piekarni.

Ich klatka liczyła w sumie dwadzieścia trzy mieszkania. Dom był szykowny, budownictwo z początku wieku, wzniesiono go dla petersburskich inżynierów (tak mówiono). Szerokie, wygodne, łagodnie nachylone schody. Winda. Cudowne główne wejście. Wyłożony zielonymi kaflami najrozkoszniejszy piec w dolnym westybulu. Dozorca. Ściany na klatce wykończone sztucznym marmurem. Mieszkania w domu — po dziesięć, piętnaście pokoi w każdym… Wysokie sufity ze sztukaterią, wysokie potężne drzwi wejściowe imitujące mahoń…

Oczywiście, na początku wojny rozkoszy zrobiło się mniej: pieca na dole nie rozpalano, winda była czynna dwa razy w roku, drzwi frontowe nigdy się nie zamykały. Ale dozorca pracował i szerokie schody były w miarę czyste, i napisów na ścianach nie było jeszcze za dużo. W każdym mieszkaniu mieszkała teraz nie jedna inżynierska rodzina ze służbą, a siedem, dziesięć, dwanaście rodzin — najróżniejszych i bez służby…

W styczniu na klatce zostały (oprócz chłopca z mamą) jeszcze tylko trzy osoby. Reszta albo ewakuowała się jeszcze jesienią, albo zmarła (jak babcia chłopca) i leżała teraz w oszronionych sztaplach na podwórku sąsiedniego domu, albo zniknęła jakoś tak bez śladu — być może w łóżkach za zamkniętymi drzwiami śmiertelnie wyziębionych mieszkań.

Przy życiu zostali: Amalia Michajłowna w mieszkaniu naprzeciwko, „cioteczka ze szpicami” na drugim piętrze i Frosja z mieszkania piętro wyżej. To wszystko.

„Cioteczka ze szpicami” nie odgrywa żadnej roli w udowodnieniu Podstawowego Twierdzenia i w ogóle nie ma co o niej pisać poza tym, że przed wojną miała cztery śnieżnobiałe szpice.

Chłopiec myślał wtedy, że to właśnie o niej wymyślili kawał o damulce z czwórką piesków, które nazywały się Obsia, Rusią, Krendia i Lami.

Frosja natomiast odgrywa jakąś rolę. Frosja głośnym, sytym głosem mówiła: „Ale proszę, proszę, Kławdio Władimirowna!

Ale, po co pani… Ale nie trzeba, na miłość boską, naprawdę!”

A mama mówiła szybciutko, niewyraźnie, jakby połykając słowa, i można było zrozumieć jedynie jakieś chaotyczne urywki: „…nie, nie… będę bardzo wdzięczna… błagam… z całego serca..” Mama mówiła to uniżenie. Na siłę wciskała w grube palce Frosji jakieś pierścionki, kolczyki z kolorowymi kamyczkami…

A potem okazywało się, że na kolację będzie dodatkowy kawałek chleba. Zdarzyło się to dwukrotnie — raz w grudniu, a drugi na samym początku stycznia. Mama nie miała chyba więcej kolczyków ani pierścionków i Frosja więcej nie pojawiła się w domu. Dodatkowy kawałek chleba — też. Ale co to jest — dwa kawałki chleba? Dwa dodatkowe dni? A niech nawet tylko jeden?

Ale dodatkowy. Którego mogłoby nie być. Kto policzył dni i kto mógłby powiedzieć, który z nich jest dodatkowy, a który…

ostatni?

Amalia Michajłowna była zniszczoną Niemką. We wrześniu, na samym początku blokady, została aresztowana i wsadzona do więzienia przy Dużym Domu. A w grudniu, nie wiadomo dlaczego, wypuścili ją. Ani mama, ani tym bardziej chłopak nie rozumieli wtedy, że tak naprawdę to był cud. Co o tym myślała sama Amalia Michajłowna, pozostało tajemnicą.

— Nie, nie i nie, troga Klafftia Flatimirofha! — mówiła prawie uroczyście — i nafet mnie nie pytajcie! Będę umierać, na łoszu śmierci sfoim nikomu ani słofa nie pofiem!

Tak naprawdę, coś jednak powiedziała mamie o Dużym Domu i jego mieszkańcach. Powiedziała na przykład, jak pewnego dnia zaprowadzili ją do nowego gabinetu na przesłuchanie i kazali usiąść na krześle przy drzwiach. Konwojent wyszedł i początkowo Amalii Michajłownie wydało się, że jest w gabinecie sama. Siedziała cichutko, bojąc się nawet głową ruszyć, pozwą-; lała sobie tylko na przebieganie wzrokiem w prawo, w lewo, i nagle zobaczyła kogoś w drugim krańcu pokoju. W tym odległym kącie, przy zakratowanym oknie stała duża żelazna szafa, a przed szafą człowiek w cywilu, z mocnym zarostem, ręce za plecami.

Ten człowiek stał twarzą do szafy, blisko niej i bokiem do Amalii Michajłowny. Nagle pochylił się do przodu, pocałował szafę przywarł do niej ustami — potem się odsunął i znowu zamarł nieruchomy. Amalia Michajłowna aż zdrętwiała. A mężczyzna znów nagle pochylił się do przodu, znów pocałował szafę i znowu zamarł. Powtórzyło się to kilka razy. Amalia Michajłowna czuła, że jeszcze chwila, jeszcze trochę, nie wytrzyma i padnie nieprzytomna, ale drzwi się otworzyły i wszedł sędzia śledczy. Od razu wszystko zobaczył i strasznie się rozłościł.

— Oślepliście? — wrzeszczał na konwojenta. — Gdzieście ją zaprowadzili? Nie widzicie?

Amalii Michajłownie kazano wstać, zaprowadzono jądo drugiego pokoju, i potem tego dnia wszystko już było jak zwykle…

Oczywiście, tego rodzaju okoliczności i rozmowy chłopak mógłby (teoretycznie) wspominać, stojąc w przedsionku między drzwiami, ale niczego takiego nie wspominał, tylko płakał i błagał mamę, żeby szybciej przyszła. Mama nie przychodziła. Spóźniała się już godzinę z okładem. I wtedy chłopak odsunął żelazną zasuwę, z trudem podniósł żelazny hak i obrócił główkę angielskiego zamka. Zrobił coś, czego mu kategorycznie zabraniano — otworzył drzwi i wyszedł na schody. Już nie mógł czekać, był pewny, że z mamą stało się coś strasznego, a to oznacza, że wszystkie zakazy i cała reszta straciły wszelki sens.

Spuszczał się po schodach, uczepiony balustrady, ślizgał walonkami po zmarzniętym lodzie i głośno płakał. Z dziwnym uczuciem obserwatora wsłuchiwał się w swój płacz i żałobne lamenty i myślał, że to i tak nic nie pomoże. Na schodach nie spotkał nikogo, ale jeszcze zostawała nadzieja, że zobaczy mamę, kiedy znajdzie się na ulicy. Tak wyraziście wyobraził sobie źle wydeptaną między zaspami ścieżkę i mamę na końcu tej ścieżki, daleko, koło samego skrzyżowania, że nawet przestał płakać. W westybulu, gdzie z prawej i lewej strony drzwi frontowych namiotło całe zaspy, gdzie martwym blaskiem świeciła kafelkami oblodzona podłoga, gdzie było pusto i zimno jak na ulicy, chłopak zatrzymał się na kilka sekund, zastanawiając się, czy jednak nie wyjść bocznym wyjściem, pod schodami — mama czasami wracała właśnie tą drogą, przez podwórko — tak było krócej, ale też bardziej obrzydliwie, bo podwórko było strasznie zapaskudzone.

Jednak wizja mamy na końcu ścieżki między zaspami była tak wyraźna, że chłopak zdecydowanie ruszył przez westybul do wejścia frontowego i z trudem, ślizgając się walonkami po zamarzniętym na kafelkach śniegu, otworzył ogromne frontowe drzwi.

Wszystkie szyby w drzwiach zostały wybite jeszcze we wrześniu, kiedy do ogrodu spadła półtonowa bomba, i mogłoby się wydawać, że teraz w westybulu powinna panować temperatura taka jak na zewnątrz, ale tak się tylko wydawało: ulica przywitała chłopca takim mrozem, że łzy w jego oczach od razu zamarzły i chłopak instynktownie przykrył usta i nos rękawiczką. Mróz był szalony, rażący, gwałtowny, okrutny, szarpiący, wyszczerzający się, śmiertelny… A na końcu ścieżki mamy nie było. W ogóle nikogo nie było w zasięgu wzroku. Chłopak ruszył do przodu, tam gdzie nikogo nie było, a gdzie tak czy inaczej powinna być mama. Bo już nigdzie więcej być jej nie mogło…

Dwukrotnie się odwrócił. Raz na wszelki wypadek, a drugi raz specjalnie, żeby (ze strachem) spojrzeć na słońce.

Słońce chyliło się już ku zachodowi i stało za jego plecami oślepiający, niewyraźny kawałek lodowatej mgły na białawym, szarobłękitnym niebie, na którym zostawił biały ślad niemiecki samolot zwiadowczy. Nie było w tym słońcu i w tym niebie żadnego życia, nie było nic oprócz obietnicy szybkiej i nieuniknionej śmierci, tak samo jak w tych wysokich, wyższych od człowieka zaspach wzdłuż ścieżki, w martwych, oślepłych domach bez szyb, bezdymnych, martwych rurach pieców i śmiertelnej ciszy, i śmiertelnym bezludziu wokół.

Wiele lat, a nawet dziesięcioleci później, kiedy już nawet ślad nie został po wątłym, półmartwym, zapłakanym chłopcu i umarła wśród ludzi pamięć o martwym, owiniętym w biały całun, opustoszałym mieście, on nadal pamiętał i nienawidził: stycznia, pustki ulic i pokrywającej je białej śnieżnej peleryny, mroźnego białawego nieba i oślepiającego kawałka mgły zamiast słońca. Na zawsze, do końca, do ostatniej kropli swego życia…

Chłopak wlókł się (choć wydawało mu się, że biegnie z całych sił) wzdłuż alei Karola Marksa, minął skrzyżowanie z króciutkim Prospektem Fińskim, gdzie w październiku spadła duża bomba i nie wiadomo dlaczego nie wybuchła (dorośli mówili, że była napchana piaskiem zamiast materiału wybuchowego, i w tym piasku była ulotka po rosyjsku: „Jak możemy, pomożemy”), po jego lewej stronie został szary, modernistyczny budynek, w którym przed wojną mieszkała jego koleżanka ze szkoły, ładna Gala, a w którym teraz nie mieszkał już chyba nikt. Przed nim była jeszcze długa, długa droga, być może do samej „rady rejonowej”, gdzie mama miała pracę w „rejonowym wydziale mieszkaniowym” wszystkie te słowa były chłopcu znane, ale nie miały żadnego konkretnego odniesienia, poza dużym budynkiem, gdzie w pustych korytarzach nadzwyczajnie pachniało gotowanym bobem, i dużym zimnym pokojem, gdzie mama siedziała przy stole, zawalonym teczkami i papierami…

Wokół nie było nikogo: śnieg, zaspy, drzewa, martwe domy z oknami zabitymi dyktą… po lewej stronie zaczynał się ślepy wysoki mur ogradzający teren jakiegoś zakładu — przed wojną było tu zawsze głośno, tłoczno, tam i z powrotem jeździły ciężarówki, zza ściany słychać było żelazne uderzenia, tajemnicze syczenie, buchał dym i para, a czasami nagle szeroko otwierała się ogromna brama i bezpośrednio na ulicę, uroczyście sapiąc i hucząc, wypełzał prawdziwy parowóz — dymiący, brudny i ogromny. Przez jakiś czas toczył się, cudownie hucząc, wzdłuż ulicy, a potem znów wjeżdżał na teren zakładu, już przez inną bramę…

Teraz tory były schowane pod grubą warstwą skrystalizowanego śnifegu, a przy bramie leżała na boku nieruchoma kobieta.

Szeroko rozrzuciła zdrętwiałe ręce, jej jasnożółta twarz świeciła sięjak lakierowana główka białej figurki szachowej. Obok niej, nie dalej niż metr, leżał tobołek z czerwonej pikowanej kołdry, dodatkowo owinięty wełnianą chustą. Tobołek milczał, ale jeszcze słabo się poruszał.

Chłopak przeszedł obok, tylko na moment rzucił okiem i od razu przestał o tym myśleć. Był w stanie takiej histerii i beznadziei, że żadne zewnętrzne wrażenia nie mogły już niczego zmienić. No i, prawdę mówiąc, nie było niczego nadzwyczajnego w tym, co teraz zobaczył… chyba tylko to, że tobołek się poruszał…

Mur skończył się, zaczęły się budynki zakładu z czarnej cegły, a po prawej strome wyłonił się zaułek, na którego drugim końcu była szkoła, gdzie chłopak zdążył pochodzić do pierwszej klasy. Zrobili z niej teraz szpital. Chłopak odwrócił głowę i zobaczył przed samą szkołą jakiś ruch — stały tam owiane parą samochody, a z tej pary wynurzali się jacyś ludzie. Mamy tam nie było i nie mogło być…

Kuśtykał coraz dalej i coraz wolniej (choć wydawało mu się, że coraz szybciej), minął zakręt na Most Grenadierów po lewej stronie i martwą cerkiew bez kopuły po prawej. Zaczęły się miejsca, których przed wojną nie znał. Poznał je dopiero teraz, gdy czasami chodził z mamą do pracy… Trzeba było zawsze chodzić z nią do pracy, kogo to obchodzi, że tam zimno i nudno — lepiej całkiem zamarznąć niż osamotnienie… każda nuda jest lepsza, najlepsza na świecie niż osamotnienie… Chciało mu się krzyczeć z całych sił, ale okazało się, że sił nie ma.

Usłyszał jakiś gruchot… wybuchy… albo strzały. Zaczyna się wieczorny ostrzał artyleryjski, albo zenitówki strzelają do niemieckiego samolotu… Spojrzał w niebo. Tak, to chyba zenitówki. Obok samolotu pojawiały się znikąd i zawisały kłębki rudego, czarnego i białego dymu. Kiedyś z ciekawością by na to popatrzył, ale nie teraz. Teraz nic go nie ciekawiło…