"Poszukiwanie przeznaczenia Albo 27 twierdzenie etyki" - читать интересную книгу автора (Strugackij Borys)Rozdział 4Oto kolejne ciekawe — z punktu widzenia Podstawowego Twierdzenia — pytanie: jak to jest z bombardowaniami, ostrzałami artyleryjskimi, zapalnikami, odłamkami i całą reszt wojny? Koło domu chłopaka, w promieniu kilometra, spadło (według dorosłych) czternaście bomb. Pocisków nikt nie liczył. Pocisków zapalających też — mimo że stacja benzynowa koło domu (bardzo blisko, po drugiej stronie ulicy) spaliła się, nawiasem mówiąc, właśnie przez te pociski. Podczas jesiennych bombardowań pociski zapalające jak grad sypały się na dach domu dyżurni ledwo zdążali zrzucać je na dół, gdzie wbijały się w chodnik i umierały w jaskrawym, świątecznym ognisku, rozsypując wielokolorowe iskry, roztapiając siebie, asfalt, ziemię, kamień i potłuczoną cegłę… Na początku wszyscy bardzo się bali bombardowań. Gdy tylko ogłaszano alarm lotniczy, od razu tłumy ludzi z kuframi, walizkami, tobołami, kołdrami i poduszkami waliły do schronów przeciwlotniczych i cierpliwie, godzinami gotowe były czekać tam na odwołanie nalotu. (Straszne, gwałtowne, antyludzkie wycia syren i wesołe, uroczyste, zwycięskie fanfary odwołania alarmu… I uroczysty głos spikera: „Odwołanie alarmu lotniczego! Odwołanie alarmu lotniczego!” Jakby to był ostatni alarm lotniczy w jego życiu). Ale już jesienią ludzie przestali schodzić do schronów — daleko, kłopot, no i, jak się okazało, niebezpiecznie: z ust do ust przekazywano straszne historie o ludziach zasypanych pod zbom— bardowanymi domami, o tych, którzy się udusili, utonęli w wylewach pękniętych kanalizacji… Już lepiej od razu, niż tak się męczyć, stwierdził naród. Teraz, podczas alarmu ludzie wychodzili na klatkę schodową i tam siedzieli, stali, czekali na koniec w świetle granatowych lamp (których, rzekomo, nie widzieli lotnicy). A w zimie nawet na klatkę przestali wychodzić. Chłopak spał na kufrze w przedpokoju i budził się czasami od dalekich uderzeń bomb. Słychać było wtedy charakterystyczne hucznie niemieckich samolotów i gwizd kolejnej bomby, i kolejne głuche uderzenie. Czuł jak dom powoli, z trudem kołysze się w przód i tył całym swoim cielskiem, i znowu zasypiał, nie czekając na odwołanie. Widocznie w ramach Podstawowego Twierdzenia należało rozpatrywać tylko jeden przypadek — Przypadek z Odłamkiem. Pewnego dnia wracali razem z mamą z rejonowego wydziału mieszkaniowego i szli otwartą, pustą przestrzenią (tą samą, po której chłopak kuśtykał teraz, ale wtedy szli w przeciwnym kierunku, do domu). Godzina była mniej więcej ta sama, nadszedł zwykły ostrzał artyleryjski, ale już się tym nie przejmowali — byli razem i szli do domu, a mama miała w torbie coś pysznego — słoik z gotowaną soczewicą. Usłyszeli odległy wybuch gdzieś z lewej, ale nie zwrócili na niego żadnej uwagi i zdążyli zrobić jeszcze kilka kroków, gdy nagle usłyszeli nowy nieznany dźwięk — dziwny, metaliczny, narastający szelest. Szelest błyskawicznie ich dogonił i nagle skończył się mocnym uderzeniem, od którego drgnęła jezdnia pod nogami. Coś dużego, czarnego, gwałtownego pojawiło się na poboczu po lewej stronie i jak gigantyczna, straszna żaba, dwoma ciężkimi susami (za każdym razem ziemia drżała) przeskoczyło drogę w odległości pół metra od nich, dało nura w zaspę z prawej i tam zasyczało krótko, ze złością, i zniknęło w śniegu. Zatrzymali się. Mama jakby skamieniała, a chłopak błyskawicznie skojarzył, co jest grane, rzucił się do zaspy i szybko wywlekł odłamek. Odłamek był pierwsza klasa — ogromny, czamo-granatowo-żółty, mieniący się barwami, poszarpany, ciężki i jeszcze gorący. Był to odłamek wielkiej wartości! Ale mama zabrała go chłopakowi i z nienawiścią rzuciła z powrotem do zaspy. Mamie nigdy nie podobała się powszechna pasja zbierania i kolekcjonowania różnych odłamków (pasja ta porwała jesienią chłopaków, którzy wtedy byli jeszcze żywi i nawet nie bardzo głodni). Trochę się pokłócili z mamą o ten odłamek… Ale co by było, gdyby zdążyli zrobić jeszcze jeden krok przed wybuchem, przed metalicznym szelestem, przed pierwszym uderzeniem o ziemię? Tylko jeden krok! Oczywiście, odłamek nie zabiłby ich od razu, ale obojgu zmiażdżyłyby nogi… I to też byłaby śmierć, tyle że powolna. Kiedy chłopak wtargnął do pokoju wydziału mieszkaniowego, gdzie zazwyczaj siedziała mama, nie zastał jej — na jej miejscu siedziała nieznajoma siwa staruszka, zawinięta w mnóstwo chust. Chłopak powiedział coś i nie usłyszał własnego głosu. Staruszka popatrzyła na niego zapadłymi oczami, pokiwała wełnianą głową: „Nie — powiedziała. — Dawno już poszła…” Chłopak wiedział o tym wcześniej, czekał na to od samego początku, ale i tak zdarzyło mu się coś w rodzaju zaniku pamięci. Niczego więcej nie zapamiętał — aż do chwili, gdy znalazł się na Prospekcie Fińskim i odkrył, że postanowił przejść do domu podwórkami. Widocznie żyła w nim jeszcze jakaś nadzieja. Tliła się. Pobudzała do ruchu nogi. Pobudzała, żeby jeszcze i po coś decydować… Być może nadzieja ta była samym życiem? Słońce dotąd nie zaszło za domy, ale długie cienie kładły się na biały śnieg i zrobiło się jeszcze zimniej. Przeszedł przez podwórka, nikogo tam nie spotkał, śnieg zamienił się tutaj w żółte warstewki lodu, czarne główki oblodzonego kału rozsypane były wszędzie, tak że nie można było wybrać, gdzie postawić nogą. Nawet nie wybierał. Było mu wszystko jedno. Nagle przypomniał sobie o kobiecie z żółtą twarzą i czerwonym tobołku obok niej przypomniał sobie, że w drodze powrotnej znowu ją zobaczył, wszystko było tak samo, tyle że tobołek już się nie poruszał. To był też jego los, jego najbliższa przyszłość… Doszedł do bocznego wejścia, gdy skądś z prawej — z porzuconej pralni? — z zamiarem przecięcia mu drogi, nieprawdopodobnie szybko (w tym mieście ludzie nie umieli się tak szybko przemieszczać) nadciągnął czarny, bardzo straszny i bardzo niebezpieczny człowiek — był ubrany w kożuch z podniesionym kołnierzem i czapkę ze swobodnie zwisającymi uszami, w ręce miał siekierę i trzymał ją przed sobą, jakby chciał wbić ją komuś w twarz… I było absolutnie jasne, że miała to być twarz chłopca. Bo niby czyja? Nikogo więcej przecież nie było. Chłopak zastygł i zdrętwiał. Człowiek stał już obok niego, pochylał się nad nim — zabójca z wyszczerzonymi zębami, w okrągłych okularach, straszny, a najgorsze było to, że z wyszczerzonych ust nie waliła para… Chłopak upadł na plecy. Jeszcze leciał, kiedy nagle coś się stało z głową zabójcy. Zaczęła nagle rosnąć, rozciągać we wszystkie strony, na pomarszczonej twarzy pojawiły się czerwone szczeliny, okulary zleciały z nosa i gdzieś zginęły, twarz pękła, trysnęła dokoła czymś czerwonym, żółtym, białym — i chłopak więcej już nie widział… Kiedy się ocknął, zobaczył nad sobą staruszkę, okutaną tak, że nie było widać ani oczu, ani w ogóle twarzy, tylko z ciemnej dziury między wełnianą chustą a oszronionym kołnierzem sterczały jakieś rude kępki. Staruszka trącała go pałką z gumową nasadką i mruczała zjadliwie: — No wstawaj, wstawaj… Żyjesz? To wstawaj… Sam wstawaj, sam… podnoś się… Podniósł się powoli, trzymając się ściany, a kiedy tak wstawał, obok pojawił się drugi opatulony człowiek — albo staruszek, albo jeszcze jedna staruszka, ale z wiadrem, i obydwoje zaczęli niewyraźnie i jednocześnie piskliwie wymieniać bezsensowne zdania. Z ich rozmowy wynikało, że oto, proszą, wyszedł człowiek na dwór narąbać drewna i przeciął go odłamek — całkiem oderwało mu głową, nic nie zostało… Straszny człowiek leżał tuż obok, na plecach, z rozłożonymi rękoma ze skostniałymi gołymi palcami, siekiera poniewierała się niedaleko, wśród żółtych smug oblodzonego moczu i zamarzniętych kup… a głowy teraz rzeczywiście w ogóle nie miał — zamiast głowy była jakaś białawo-czerwona, mokra, błyszcząca wyrwa… Staruszki dalej zgrzytały i mamrotały, zrobiło się ich już trzy — trzecia miała czerwoną opaskę. Chłopak chciał im powiedzieć, że wszystko było inaczej: nie było żadnego odłamka, a przede wszystkim ten człowiek nie wyszedł narąbać drewna (gdzie tutaj jakieś drewno?), tylko po to, żeby go zabić i zjeść — ludożerca… Ale nic takiego nie powiedział, przypomniał sobie mamę i rzucił się do bocznego wejścia, pod schodami, na oblodzoną glazurę westybulu, a tam, jak w przepięknym czarodziejskim śnie, zobaczył mamę, która biegła od drzwi frontowych jemu naprzeciw… I cały ten martwy, podły, bezlitosny, zapaskudzony, złośliwie-obojętny i wściekle-wyszczerzony świat — od razu zrobił się delikatny, czuły i bezgranicznie piękny… Rozdział o chłopcu z czasu blokady skończył mniej więcej w taki sposób. Jest już późny wieczór. Ciemno. Cisza. Potrzaskująi pogwizdują węgle w piecyku. Ciepło. Drży słabiutki płomyk kaganka. Chłopiec siedzi na swoim miejscu przy kuchennym stole, patrzy na ten płomyk, nie myśli o niczym i bardzo powoli, po jednym ziarenku, je gotowany bób z miseczki stojącej przed nim. Żuje długo każde ziarno. Mlaska. Doskonale wie, że żuć trzeba z zamkniętą buzią, ale specjalnie żuje z otwartą— tak jest o wiele smaczniej. Mama siedzi tuż obok, po prawej stronie. Chłopiec nie widzi jej, patrzy na żółty płomyk kaganka, ale wie, że ona jest tutaj, a to znaczy, że wszystko jest dobrze, i będzie dobrze, i nie ma ani strachu, ani mroku, ani śmierci na tym świecie… „Jest szczęśliwy. W ogóle — to szczęśliwy chłopak. Przecież nic a nic nie wie — ani dobrego, ani złego. Jeszcze nie wie, że za tydzień dopadnie go krwawa biegunka to będzie ostatni dzwoneczek w jego życiu. Organizm przestanie się sprzeciwiać. Dwa dni będzie nieprzytomny. Będzie mu się. wydawało, że jest Lisem; Lis zbudował domek; Lis chce wejść do swojego domku; Lis nie może wejść do swojego domku, bo domek stoi na nosie Lisa… A Lis tak bardzo, tak beznadziejnie, tak namiętnie chce wejść… do domku, do domku… do domku. Trzeciego dnia przyjdzie Amalia Michajłowna i przyniesie flaszeczkę mętnawego, bezbarwnego płynu. We flaszeczce będzie bakteriofag — pożeracz bakterii. Chłopakowi dadzą łyżkę i na drugi dzień koszmary znikną. Razem z krwawą biegunką. Chłopak znowu przeżyje. (Skąd się wziął u Amalii Michajłowny bakteriofag? Nikt nigdy nie wpadł na pomysł, żeby ją o to zapytać. Być może zresztą, to nie jest istotne… Skąd w ogóle wzięła się na drodze chłopaka Amalia Michajłowna, która zdecydowanie miała zostać rozstrzelana jesienią, ale jej nie rozstrzelali, wypuścili, przeżyła grudzień i styczeń i na dodatek okazała się posiadaczką bakteriofagu? Bardzo ciężkie, a nawet niemożliwe jest oddzielenie istotnego od nieistotnego, kiedy chodzi o zbieg mało prawdopodobnych wydarzeń…) Nie wie też jeszcze, że i on, i mama zostaną przy życiu i będą żyli przez wiele lat, bez względu na wszystko. Jest szczęśliwym chłopakiem. Nie wie, że akurat w tym samym czasie, daleko na pomocy miasta jego ojciec, szeregowy pospolitego ruszenia, spuchnięty, straszny, zarośnięty, z siwą brudną brodą, przysypany świeżym śniegiem, oparł się o zawaloną śniegiem platformę z załadowanym, zaśnieżonym, spalonym czołgiem. Ręce zspierzchnięte jak u dozorcy wsunął w rękawy, pod pachą trzyma, przytulając do siebie, ćwiczebny karabin typ z tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego pierwszego roku, ze spiłowaną iglicą i osadzonym trójgraniastym bagnetem (z takim samym, tylko oczywiście w bojowej wersji, chodził na Judenicza dwadzieścia cztery lata temu). Zamknął oczy, męczy go puchlina wodna, a chore serce pomija co trzecie uderzenie… To serce i ten okrutny głód, i bezlitosny mróz dobijają go. Pozostało mu mniej niż dwa dni życia… O niczym takim chłopak nie wie. Nie wie, że w odległości siedmiu metrów od niego, w ciepłym, niewyobrażalnie czystym, dużym pokoju, w którym jaskrawo świecą liczne lampy elektryczne, a świeżo wypastowana podłoga błyszczy, niewysoki, gruby człowiek z czarnymi włosami i czarnymi w kwadracik — wąsikami opuszcza zawinięty rękaw munduru i z uśmieszkiem słucha, co ze sztucznym, teatralnym niezadowoleniem mówi do niego drugi, w białym lekarskim kitlu, też niewysoki, ale chudy i całkiem siwy. — Poskarżę. się na was, Andrieju Aleksandrowiczu. Słowo honoru, napiszę do KC… — Może być do KC! — odpowiada gruby z lekceważeniem. — Ale co mam robić, jeżeli ciągle i uparcie nie zwracacie uwagi na moje zalecenia! Ile razy miałem już zaszczyt tłumaczyć, że każdy zbędny kilogram, to dodatkowe obciążenie dla waszego serca… — No to co, mam teraz ogłosić strajk głodowy? — Po co od razu strajk głodowy?! Przecież mamy salę sportową.. Przynajmniej trzydzieści minut tenisa, ale codziennie… — Nie mam nic lepszego do roboty, tylko za piłeczką biegać.. — warczy grubas. Nie słucha swego rozmówcy, przerzuca papiery na stole, blady, napięty tłuszcz podwójnej brody energicznie drży przy każdym ruchu. — Nie, Andrieju Aleksandrowiczu, wasza wola, a ja muszę napisać o waszym zdrowiu do KC… Chłopak nic o tym nie wie i wiedzieć nie może (nie on jeden). Powolutku dojada gotowany bób. Zdaje mu się, że niczego smaczniejszego od tego bobu nie jadł. I mama jest obok — pomarańczowy płomyk tańczy w jej oku… Jest szczęśliwy. Jest Najszczęśliwszym Chłopcem w Europie. A może i na świecie. Szczęśliwy Chłopiec”. |
||
|