"Bezsilni tego swiata" - читать интересную книгу автора (Strugacki Borys)

Rozdział 1 Wrzesień Wadim Daniłowicz Christoforow o przezwisku Resulting Force

Dziś w nocy widziałem we śnie mojego ojca nieboszczyka — oznajmił Timofiej Jewsiejewicz, szalenie zatroskany. — A to znaczy, że z pewnością wydarzy się coś złego…

Wadim popatrzył na niego bez śladu zainteresowania i w milczeniu zagłębił się w obliczeniach średnich ważonych. Do opracowania zostały mu dwa ostatnie rzędy obserwacji, a Timofiej Jewsiejewicz Syszczenko i tak nie spodziewał się odpowiedzi, nie mówiąc już o komentarzu. Właśnie po raz kolejny reperował prymus. Benzynowy, bezgłośny, najnowszy model (cudo konwersji z ciągiem odrzutowym) i dlatego brudzący się szczególnie chętnie. Państwowy.

Nadciągał upał. Wiejący z rana wietrzyk ucichł i dzień zapowiadał się ciężki, gorący i wyczerpujący. Niebo było czyste, bez jednej chmurki, ale Bermamyt i Kindżał na wschodzie i zachodzie zasnuwała siwa mgiełka, jakby ktoś palił tam potajemnie niewidoczne ogniska. Wadim zakończył obróbkę nocnych obserwacji, zebrał notatki do teczki, popatrzył na Elbrus — widmowy i niemal przezroczysty na jasnobłękitnym niebie — i przypomniał sobie, że od dawna nie robił notatek w dzienniku. Poszedł do pokoju Komandora, wyciągnął dziennik spod nocnego umundurowania i znowu usiadł przy stoliku. Zaczął przewracać kartki i zainteresowany jednym z zapisków zagłębił się w lekturze.

14.08… Pasmo jest piękne, przypomina trochę góry na Księżycu. Elbrus ponad chmurami jest straszny i dziwny. A na naszym Charbasie wyrosła króciutka trawka i rachityczne niebieskie kwiatuszki. Przylatują do nich trzmiele i bezpardonowo je atakują, jakby chciały je zgwałcić. Rano rozległ się nieoczekiwanie szum skrzydeł, rozpaczliwy krzyk, przemknął cień i pod zaparkowany samochód wleciał śmiertelnie przerażony ptaszek. Okazało się, że to nieudany atak sokoła…

…Tengiz mówił, że nie można zbyt długo utrzymać kontaktu z Bogiem, nie tracąc przy tym rozumu. To chyba z Umberta Eco. A może nie? Nieważne. Najważniejsze, ze mocno powiedziane…

Za to, że na razie sprawnie idą polowe, Za to, że są chmury złe i że w górach jest lawina. Tutaj są tylko stromizny i grząska przełęcz, I w powolnych chmurach Charbas, Bermamyt i Kindżał…

16.08 Jak tylko Komandor wyjedzie, od razu coś się musi stać.

Dziś obóz zaatakowały krowy. Potężny siwy buhaj z ogłuszającym, ochrypłym rykiem zaczął ocierać się o antenę i natychmiast zerwał przeciwwagę. Krowy podeszły bliżej i ustawiły się w szeregu, gapiąc się tępo na obóz. Buhaj był tak majestatyczny, że w pierwszym odruchu postanowiłem tchórzliwie przeczekać atak w namiocie, w nadziei, że wszystko jakoś się ułoży bez mojego udziału. Ale buhaj zaprosił do czochrania się trzy krowy (pewnie faworytki), które zaczęły głośno sikać tuż nad moim uchem, i całe stado ruszyło prosto na obóz. Gorączkowo załadowałem broń i poszedłem szukać pastucha.

Rzecz jasna, nigdzie go nie było. Wróciłem więc (krowy zdążyły już podejść bardzo blisko), ryknąłem na buhaja: „U-u!” i zacząłem machać rękami. Buhaj odpowiedział: „U-u!” i zrobił krok do przodu Trzęsąc się ze strachu, dałem susa za namiot Komandora i stamtąd wrzasnąłem do krów. „Wynoście się stąd, zarazy!” Krowy cofnęły się i w tym momencie doznałem olśnienia. Wziąłem linę i zacząłem nią strzelać jak batem, wrzeszcząc jednocześnie: „U-u!”, ale zwracając się wyłącznie do krów. Krowy, jakby nie było kobiety, drgnęły i zaczęły się wycofywać. Buhaj docenił mój takt i zaczął się niedbale oddalać, po drodze zaczepiając krowy W końcu całe stado szczęśliwie sobie poszło. Morał: „Nigdy nie wrzeszcz na przywódcę. Wrzeszcz na podwładnych i czekaj cierpliwie, aż do przywódcy dotrze, o co chodzi i jak powinien się zachować…”

18.08…W namiocie było ciemno. „Hej, proszę pana!” — zawołałem półgłosem, ale nikt nie odpowiedział. Przykucnąłem i wyciągnąłem rękę. Wymacałem nogę w bucie i potrząsnąłem nią, w miarę możliwości delikatnie. Noga poruszyła się w mojej ręce i znowu zastygła. „Halo!” — zawołałem, już wiedząc, już się domyślając, że jest źle. Mężczyzna w namiocie milczał. Poczułem, ze robi mi się zimno w środku. Człowiek nie oddychał.

Sięgnąłem do kieszeni waciaka i pstryknąłem zapalniczką. Niebieski płomyk drgał na wietrze, ale udało mi się zobaczyć mężczyznę. Leżał na wznak, z rękami ułożonymi bezsilnie wzdłuż ciała i przymkniętymi oczami patrzył na niski sufit. Twarz miał rozbitą, krew zdążyła już zaschnąć, tworząc czarne plamy. Takie same plamy zastygły na jego szerokich dłoniach…

Wadim nie czytał dalej. Poprawił tylko „niski sufit” na „obwisły” i przerzucił kilka stron tekstu.

20.08 Nocą zerwał się huragan. Zgasł prymus, namiotem szarpnęło i poczułem, że coś na mnie spadło. Wyrwało dwa kołki i uniosło stół na wysokość dziesięciu metrów, pokrywkę od rondelka na dwadzieścia, miskę na pięćdziesiąt… Właśnie w tamtej chwili przyszło mi do głowy, że każdy alternatywny wariant historii zawiera więcej entropii społecznej niż ten, który się rzeczywiście wydarzył.

Inaczej mówiąc: historia rozwija się w taki sposób, by entropia społeczna nie wzrastała. Drugie twierdzenie Clio. A jak się to ma do czasów Smuty? A te wszystkie czyngis-chany, tamerlany, atylle?

To mikroprzestrzenie historii, mikrofluktuacje. Poza tym, kto wie, może gdyby Temudżyna załatwił w dzieciństwie dyfteryt, na jego miejscu pojawiłby się ktoś, kto utopiłby w płomieniach pół świata…

21.08 Znowu sam. Walczę z krowami jak lew. Każda uciekająca krowa ma wyprostowany ogon, zwisający luźno na końcu. Wygląda to tak, jakby tym ogonem drwiąco robiła „pa, pa”. Muszę powiedzieć, że krowa jest najgroźniejszym stworzeniem na świecie Hunter nie ma racji, mówiąc, że najgroźniejszy jest lampart. Brednie! Zostałem rozgromiony. Uziom zerwały dwa razy, radiostacja nie działa. Dwukrotnie udało mi się obejść buhaja, za trzecim on podszedł od zachodu i nieoczekiwanie znalazł się za moimi plecami. Stał tak trzy metry ode mnie, rył kopytem ziemię, nadstawiał rogi i sapiąc, otwierał paszczę — pewnie okropnie przeklinał…

Ostatni zapisek zrobiono całkiem niedawno:

29.08 Siedzę sam. O skrzynki oparta jest pałka, obok niej piramidka cegieł. Na psychrometrze leży ładownica z zapasem pocisków. Czekam na wroga, ale wróg chyba został pognębiony przez upał, bo nie wychyla się za bardzo, tylko zaciekle czochra o znak triangulacyjny trzeciej klasy…

Wadim wziął długopis, znowu popatrzył na Elbrus i zaczął pisać.

Minął kolejny tydzień, całkiem sympatyczny, gorący i bez deszczu czy gradu, choć rano już widać szron i marznie wysunięty ze śpiwora nos. Mijają godziny, a sen nie przychodzi. Siedzimy na Charbasie, teraz z Timofiejem. Codziennie to samo. Wstajemy, jemy grochówkę i po raz kolejny czytamy stare czasopisma. No i oczywiście dyskutujemy o wszystkim, przechodząc na tematy osobiste. Potem nadchodzi wieczór, zapalamy prymus, zapalamy świece — no i szachy, kakao, i znowu dyskusje o wszystkim, przechodzące na tematy osobiste. Timofiej to dziwny człowiek. Komandor powiedział o nim kiedyś z zadumą: „Ciekawe, swoją drogą, ile „s” jest w słowie „Syszczenko”?

W tym momencie dziwny człowiek Timofiej odezwał się:

— Proszę, proszę. Niech pan przyjmie gości. Dawnoście się nie widzieli…

Okazało się, że przybył Mahomet, w całej swojej dzikiej, brudnej, nieogolonej, drapieżnej krasie, budzącej w Timofieju Jewsiejewiczu pierwotny lęk. Tym razem Mahomet, elegancko przechylony w siodle, trzymał w ręku emaliowane wiadro. Jak się wyjaśniło z mięsem, a dokładnie z baraniną.

— Naczelnik przesyła — wyjaśnił Mahomet, ściągając lejce i podając wiadro Wadimowi.

Wadim wziął je od niego i zawołał:

— Timofieju Jewsiejewiczu, niech pan będzie tak dobry…

Timofiej wyskoczył z namiotu kuchennego, porwał wiadro i od razu skrył się z nim na swoim terenie, rzucając Mahometowi czujne spojrzenie spod rozczochranych brwi. Mahomet, szalenie zadowolony z wrażenia, jakie zrobił, błysnął dwoma rzędami stalowych zębów i rzucił:

— Wiadro oddaj, nie?

— Zejdź z konia, posiedzimy — zaproponował Wadim.

— Dzięki, siedzę od rana — odpowiedział Mahomet w swoim zwykłym stylu.

— Herbaty się napijemy — nie ustępował Wadim.

— Dziękuję. Trzeba jechać. Naczelnik. Oczekujesz gości? — zapytał nagle.

— Gości? A skąd tu goście? Nikogo nie oczekuję.

— Gdzie Komandor?

— Pojechał na zwiad. Wróci wieczorem.

Timofiej Jewsiejewicz pojawił się obok nich, z pustym już wiadrem. Mahomet wziął je od niego, podrzucił w ręku, popatrzył na prawo, na lewo i powiedział niedbale:

— To znaczy, że na gości nie czekasz? — po czym ruszył, nie czekając na odpowiedź.

— Hej, Mahomet! Kiedy zabierzecie od nas byka? — zapytał Wadim.

Mahomet usiadł bokiem i poinstruował:

— To głupi byk. Bierz kamień i bij go między rogi. Z całej siły. On z tej głupoty nic nie rozumie. Głupi byk. Weź duży kamień i między rogi…

— Co za interesująca, nowatorska myśl — zauważył Wadim. Zmienimy nasze życie na lepsze.

Mahomet już się nie odwracał — kołysząc się lekko w siodle, zjeżdżał ze zbocza, ale nie drogą, lecz po osypisku, na północ, w stronę zasnutej siwą mgiełką kamiennej góry, słynnej nie tylko ze względu na swoją czarującą nazwę Zęby Teściowej, ale również na zjazd dla samochodów, którego nazwa w wolnym przekładzie oznaczała:

„Szkodliwe dla duszy”.

Odezwał się Timofiej Jewsiejewicz:

— Beznadziejne mięso — rzucił swarliwie. — Co pan chce z niego zrobić? Połamiemy na nim ostatnie zęby.

— Niech pan zrobi charczo — zaproponował Wadim.

— Eee tam, charczo… Charczo jest szkodliwe.

— No to proszę zrobić zupę z baraniny. Z czosnkiem i makaronem. Czyści, nie przerywając snu. Równie niezdrowe i smaczne.

Timofiej Jewsiejewicz nie odpowiedział, tylko zaczął stukać talerzami i rondlami, a potem nagle zaśpiewał wysokim głosem:

Czamu mnie nia pieć, czamu nia hudieć, Kali w majej chatańzcie paradok idzieć?…

Męczący upał rozpanoszył się na dobre, powietrze drżało nad wschodnim zboczem i właśnie tam pojawiły się i zaczęły płynąć przez to drżenie plamiste krowie cielska, rogi, kołyszące się ogony i zaślinione mordy. Wadim, drzemiąc w fotelu, obserwował je spod przymkniętych powiek, a Timofiej Jewsiejewicz śpiewał smętnie:

Muszka na akoszeczcie na cymbałach bje, Pauczok na scienaczcie kresańki tkie. Czamu mnie nia pieć czamu nia hudzieć, Kali w majej chatańzcie paradok idzieć?…

Niespodziewanie przerwał i powiedział ze zdumieniem:

— Nasi jadą?

Wadim przecknął się i zaczął nasłuchiwać, ale usłyszał jedynie syk prymusa.

— Niemożliwe — powiedział. — Skąd? Jeszcze drugiej nie ma.

— A ja panu mówię, że słychać samochód. Stamtąd.

Wadim znowu zaczął nasłuchiwać. Teraz rzeczywiście dały się słyszeć obce dźwięki, ale ponieważ to byłoby zbyt piękne, żeby miało być prawdziwe, Wadim — trochę przesądnie, a trochę z czystego uporu — powiedział:

— To absolutnie niemożliwe. Przecież było jasno powiedziane: nie wcześniej niż o dziewiętnastej, a najprawdopodobniej później.

— Dobrze, dobrze — zgodził się szybko Timofiej Jewsiejewicz. Niech i tak będzie…

Stał pośrodku swojego gospodarstwa (prymusy, talerze, miski, sztućce, wiadra, kanistry) i składając nad oczami dłonie jak daszek, patrzył na południe, w stronę drogi. Timofiej Jewsiejewicz przyznawał rację swojemu rozmówcy wyłącznie wtedy, gdy był absolutnie przekonany o swojej słuszności. Im bardziej był pewien swoich racji, tym łatwiej i szybciej się zgadzał. W efekcie oponent osobiście, bez jakichkolwiek dodatkowych argumentów czy też wysiłków ze strony Timofieja, przekonywał się, że doznał miażdżącej porażki.

Wyższa szkoła prowadzenia dyskusji — na dowolny temat.

Zza zielonego pagórka wyłonił się dach samochodu i od razu stało się jasne, że wielki dyskutant i zwycięzca tym razem zwyczajnie się rąbnął — ten dach był czarny, połyskliwy,

elegancki i kompletnie nie pasujący do okolicy. Był to dach wielkiego, bardzo luksusowego i nieprzyzwoicie drogiego samochodu.

Wkrótce, wyjeżdżając z wysiłkiem zza pagórka, pojawiło się całe auto. Czarny, błyszczący w słońcu, posępnie luksusowy dżip grand cherokee, „krążownik szos” oblepiony zaschniętym błotem.

Podjechał i zatrzymał się, jakby nie miał odwagi jechać dalej. Stał tak przez kilka sekund, wpatrując się w dal swoimi dwudziestoma reflektorami, a potem otworzył jednocześnie czworo drzwi i niespiesznie, jakby niechętnie, wypluł z siebie pasażerów.

— Kto to taki? — zapytał Timofiej Jewsiejewicz. W jego głosie był strach.

— Nie wiem.

— To czemu Mahomet pytał, czy oczekujemy gości?

— Nic takiego nie mówił.

— Przecież słyszałem! — zaprotestował Timofiej Jewsiejewicz z nutką histerii w głosie.

Trzech mężczyzn ruszyło od dżipa w stronę obozu. Kilka osób zostało przy samochodzie, ale Wadim patrzył tylko na tę trójkę. A właściwie tylko na tego, który szedł w środku: niewysoki, elegancki, starannie ubrany mężczyzna w szarym garniturze, chyba nawet z laseczką. Stary znajomy. Szedł lekko i energicznie, ale bez zbędnego pośpiechu — w takim tempie, jak miał ochotę, szedł, żeby zakończyć sprawę, rozpoczętą jeszcze w Petersburgu, która wówczas nie została doprowadzona do końca, a teraz potrzebowała szybkiego i efektownego zakończenia. Tak chodzą energiczni, usiłujący się odmłodzić politycy przed obiektywami kamer — zdecydowanie, stanowczo, dobitnie. Wąskie trzewiki błyszczały arystokratycznie w słońcu, zupełnie nie przystając do świata butów z kirzy i brudnych adidasów.

Po lewej stronie mężczyzny, nieco z tyłu, kroczył ogromny mięśniak, wyższy od niego o półtorej głowy, opięty skórzaną kurtką, o okrągłej, łysej albo ogolonej głowie. Wadim nie spojrzał na niego, podobnie jak nie przyglądał się trzeciemu mężczyźnie w brązowo — zielonym drelichu — małemu, z pozoru absolutnie nieszkodliwemu, drobnemu i wąskiemu w ramionach człowieczkowi, z wielką głową w skórzanej czapce.

— Co to za ludzie, nic nie rozumiem… — mamrotał spanikowany Timofiej Jewsiejewicz. — Czemu tam stanęli? Nie mogli podjechać?

— Mruczał coś dalej niezrozumiale.

Trójka mężczyzn szła dość szybkim krokiem i była już bardzo blisko. Znajomy człowiek w szarym garniturze serdecznie pomachał swoją laseczką, która wcale nie była laseczką, lecz czymś w rodzaju wypolerowanego wskaźnika, z którym najwyraźniej rzadko się rozstawał. Jak oficer brytyjski ze swoją szpicrutą.

Potężny nosorożec obszedł namiot gospodarczy z prawej strony i stanął nie wiedzieć czemu obok Timofieja, wznosząc się nad nim jak golem. Teraz już było widać, że faktycznie jest łysy,

z resztkami rudego puchu nad uszami i piegowatym ciemieniem, na którym puchu już nie było. Gębę miał okrągłą i asymetryczną, jakby cierpiał na fluksję.

Mężczyzna w szarym oraz jego drugi towarzysz ominęli namiot z lewej strony i mężczyzna podszedł do Wadima, wołając:

— Dzień dobry, dzień dobry, Wadimie Daniłowiczu! Znowu się widzimy! A pamięta pan, co wtedy mówiłem…?

Wadim patrzył, jak mężczyzna niedbale, z niewymuszoną elegancją siada przy stole (choć nikt go nie zapraszał), zakłada nogę na nogę, rzuca błyski kołyszącym się butem i lśni czarnym, lakierowanym wskaźnikiem z gałką na końcu.

— Ma pan taką minę, Wadimie Daniłowiczu, jakby zapomniał pan, jak się nazywam. A może pan nie zapomniał?

— Nie zapomniałem.

— Doskonale. Porozmawiamy?

— O czym?

— O tym samym. Zapomniał pan?

Wadim dalej milczał.

— Przypomnieć?

Wadim dalej milczał, patrząc na niego spode łba.

Mężczyzna w szarym garniturze uśmiechnął się uprzejmym, niezobowiązującym uśmiechem lwa salonowego, prowadzącego niezobowiązującą rozmowę o pogodzie, polityce lub piłce nożnej.

Drobny człowieczek z wielką głową nie siadał, choć wolne krzesła stały na widoku, tylko oparł się plecami o słup obserwacyjny, w skomplikowany sposób zaplatając chude nogi. Też się uśmiechał, ale jakoś tak z roztargnieniem, jakby myślami był daleko stąd. W połączeniu z wąskimi, wężowymi oczami uśmiech sprawiał dziwne i raczej nieprzyjemne wrażenie. Ręce trzymał w kieszeniach kurtki i przez cały czas poruszał w nich palcami, jakby czegoś szukał albo coś wymacywał.

A łysy nosorożec zawisł nad Timofiejem niczym wstrętna poczwara — nieruchomy, niezgrabny, ogromny, jakby rozdęty od środka. Biedny Timofiej Jewsiejewicz siedział pod nim w kucki, bojąc się poruszyć — rozbiegane oczy z rozszerzonymi źrenicami przypominały zdychające kijanki.

— Mam rozumieć, że jechał pan tu przez całą Rosję tylko po to, żeby znowu mówić o tych głupstwach? — powiedział Wadim przez zęby.

— Już wtedy uprzedziłem pana, że nasza rozmowa jest bardzo poważna. Pan potraktował ją niepoważnie, ale to już pański problem. Są ludzie, którzy całej tej sprawy nie traktują jak głupstwo…

— Niesłusznie. Przecież już wszystko wyraźnie powiedziałem…

— Stop. W ten sposób do niczego nie dojdziemy — rzekł człowiek w szarym garniturze z wyraźnym żalem. Miał dziwne imię i imię odojcowskie: Erast Bonifatjewicz. Zresztą skąd pewność, że naprawdę się tak nazywa? — Spróbujmy zacząć od początku — zaproponował Erast Bonifatjewicz.

— O Boże! — Wadim demonstracyjnie przymknął oczy.

— Nie „o Boże”, tylko niech pan odpowiada na pytania. Przecież pan wie?

— Załóżmy, że wiem.

— O nie, mój drogi! Żadnych „załóżmy”. Wie pan czy nie? No, przecież wie pan!

— Wiem — przyznał Wadim niechętnie. — Wybiorą Generała.

— Chwała Bogu! Przynajmniej w jednym punkcie doszliśmy do porozumienia…

— Do niczego nie doszliśmy. Przedtem również nie zaprzeczałem, że wiem…

— Otóż to! Właśnie o tym mówię, Wadimie Daniłowiczu! O tym mówię! A teraz pytanie numer dwa: skąd pan to wie?

— Tego nie potrafię wyjaśnić. A skąd pan wie, że „zima przeminie i nastanie lato”?

— „I podziękujmy partii za to!” Zły przykład. O tym wiedzą wszyscy.

— O tym, że zostanie wybrany Generał, też wiedzą wszyscy. Pan ma jakieś wątpliwości?

— I to bardzo poważne.

— Niesłusznie. Do drugiej tury przejdą Generał i Ziuziucznik. Zwycięży Generał. Jak dwa a dwa to cztery.

— A ja jestem pewien, że wybiorą Inteligenta.

— Tak? A czytuje pan czasem gazety? Orientuje się pan, jak Inteligent stoi w sondażach?

— Orientuję. Ale wybiorą Inteligenta i pan, Wadimie Daniłowiczu, się do tego przyczyni.

— Znowu to samo! Już poprzednim razem wyraźnie panu powiedziałem…

— Doskonale pamiętam, co powiedział mi pan poprzednim razem. A ja wyraźnie dałem panu do zrozumienia, że ta odpowiedź absolutnie nas nie satysfakcjonuje. Rozumie pan?

— Jakich „nas”?

— Jakby pan nie wiedział. NAS. Wielkimi literami. N-A-S. Doskonale pan to rozumie, proszą nie udawać idioty. Wszystko zostało panu powiedziane i to bardzo konkretnie.

— Nikt mi nic nie mówił — upierał się Wadim. — Jakiś Ajatollah… Co tu ma do rzeczy Ajatollah? Co Ajatollah ma z tym wspólnego?

— Niech pan przestanie udawać idiotę — powtórzył z naciskiem Erast Bonifatjewicz. — Ja nie żartuję.

Tymczasem wielkogłowy wyciągnął z kieszeni garść orzechów i zaczął je — jednego po drugim — zręcznie rozłupywać specjalnymi szczypczykami. Ziarenka wkładał do ust, skorupki rzucał w trawą. Wyglądało na to, że robi to automatycznie — przez cały czas nie odrywał

czujnego wzroku od Wadima. Nadal się uśmiechał, tylko teraz ten uśmiech był dziwnie blady, jak na niedoświetlonym zdjęciu.

— Wadimie Daniłowiczu, niechże pan nie milczy — rzekł Erast Bonifatjewicz. — Po raz kolejny przypominam i wyjaśniam, jeśli faktycznie pan nie zrozumiał: to poważna rozmowa. Bardzo poważna, więc lepiej niech pan odpowiada.

Wadim rozlepił suche wargi.

— Naprawdę wierzy pan, że mogą kształtować przyszłość?

— Nie wierzę — powiedział dobitnie Erast Bonifatjewicz. — Wiem.

— Ale przecież to bzdura — powiedział bezradnie Wadim. — Bzdura!

— Bynajmniej. Doskonale wiemy, że nie tylko widzi pan przyszłość, ale również umie ją, jak sam się pan wyraził, kształtować.

Wiemy o tym z bardzo pewnych źródeł. Bardzo pewnych, Wadimie Daniłowiczu!

— Bzdura — powtórzył Wadim. — Naprawdę nie rozumie pan, że to bzdury? Takie rzeczy się nie zdarzają…!

I wtedy rozległ się nieoczekiwany, przerażający krzyk Timofieja Jewsiejewicza:

— Wadimie Daniłowiczu! Niechże się pan zastanowi! Niech pan nie oszukuje towarzyszy! Przecież pan może! Niech się pan nie sprzeciwia, niech pan zrobi to, czego chcą…

— Mój Boże… — Wadim popatrzył na niego z przerażeniem. A pan skąd…?

— Wszystko wiem! — Timofiej Jewsiejewicz nadal siedział w kucki, jakby załatwiał potrzebę fizjologiczną, i z tej żałosnej pozycji wygłaszał swój tekst, trzęsąc się jak w gorączce i wyciągając oskarżycielsko rękę w stronę Wadima. — Przecież widzą, jak pan nam robi pogodę…! On robi pogodę — powtórzył Timofiej Jewsiejewicz, teraz już w zaufaniu, zwracając się bezpośrednio do Erasta Bonifatjewicza, który całym sobą prezentował nieudawane zainteresowanie rozgrywającą się sceną. — On nie przewiduje pogody, on ją robi!

Gdy jesteśmy zmęczeni obserwacjami, zaczyna padać deszcz. Gdy potrzebujemy dużo obserwacji — pogoda jak złoto! Proszę popatrzeć: na dworze jesień, a u nas upał, chodzimy bez portek… Bardzo potrzebuje teraz obserwacji, żeby było jasne niebo, a nie tak, żeby w nocy nie było widać żadnej gwiazdy…!

— Ciekawe, swoją drogą, ile jest „s” w słowie „Syszczenko”? zapytał ochryple Wadim, a rudy golem położył ogromną łapę na głowie Timofieja. Timofiej Jewsiejewicz od razu zamilkł, jakby go wyłączyli w połowie zdania.

Zrobiło się bardzo cicho i w tej ciszy rozległ się głos Erasta Bonifatjewicza:

— Głos narodu! — powiedział pouczająco. — Vox populi, że tak powiem. Niech się pan nie zapiera, Wadimie Daniłowiczu, bo po co? Wszyscy wszystko od dawna o panu wiedzą. W dziewięćdziesiątym trzecim wszyscy byli pewni, że zwyciężą demokraci. Cały naród radziecki, jak jeden mąż. Tylko pan mówił: nie, moi drodzy, tak nie będzie, a wygra

Żyrynowski. I tak wyszło! W dziewięćdziesiątym czwartym wszyscy byli przekonani, że nie będzie żadnej wojny w Czeczenii, i tylko pan jeden…

— Czego pan ode mnie chce? Nie rozumiem — powiedział Wadim. — Czy pańskim zdaniem jestem czarownikiem?

— Nie wiem — powiedział Erast Bonifatjewicz z emfazą. — Nie wiem i nawet nie chcę wiedzieć. Chcemy jedynie, żeby w wyborach gubernatorskich zwyciężył człowiek, którego nie wiadomo dlaczego ludzie nazywają Inteligentem, a jak pan to zrobi, to już nas absolutnie nie obchodzi. Czarnoksięstwo? Proszę bardzo, niech będzie czarnoksięstwo. Czary, magia, telekineza… futurokineza, że tak powiem… ależ proszę bardzo. Niech to pozostanie pańskim know — how, my nie pretendujemy do tej wiedzy. Rozumie pan?

— Rozumiem, że zwariowaliście — powiedział Wadim powoli.

Nagle wstał.

— Dobrze — rzekł. — W porządku. Już. Tylko przyniosę papier… — zrobił ruch w stronę namiotu.

Elegancki Erast Bonifatjewicz nawet nie spojrzał w stronę rudego golema, jedynie zerknął kątem oka, a ten jednym, wydawałoby się susem znalazł się między Wadimem a wejściem do namiotu.

— Rudy, czerwony człek nieokreślony — powiedział przytrzymany Wadim i asymetryczna twarz golema wykrzywiła się jeszcze bardziej, jakby zmrużył oczy z wysiłku.

— Czego? — zapytał niezwykle agresywnym, wysokim i ochrypłym głosem.

— Rudy, płomienny podpalił dom kamienny… Wybacz — dodał pospiesznie Wadim. — To nic osobistego. Ja tylko tak, ze strachu.

— Nie zwracaj na niego uwagi, Kieszyk — rzucił niedbale Erast Bonifatjewicz. — To tylko takie żarty. Przestraszył się. To się zdarza. Wadimie Daniłowiczu, niechże pan siada. Co pan, doprawdy, wyskoczył pan jak sprężyna… Jeden mój znajomy mówi w takich wypadkach: proszę usiąść na tyłku… No i co pan tam może mieć w tym namiocie? Jakąś dwururkę? Ale przecież i tak trzeba by ją najpierw wyciągnąć spod sterty różnego chłamu, poszukać nabojów, załadować… Przecież to śmieszne, naprawdę niepoważne. Niech pan da spokój. Lepiej porozmawiajmy.

Wadim znowu usiadł przy stole i przygładził włosy obiema rękami.

— Jak mówią w takich wypadkach Anglicy — powiedział z wymęczonym uśmiechem — my poodle light on disk as all. Co w wolnym tłumaczeniu znaczy: „Mój pudel leje na dysk i sól”.

Erast Bonifatjewicz wprawdzie nie od razu, ale jednak zrozumiał i zapytał:

— Ciekawe, co w takich wypadkach mówią Holendrzy?

— Nie wiem.

— Dobrze, załóżmy… a Francuzi?

— Allons allons très — odparł natychmiast Wadim — ma car te l’a passé.

— Co w tłumaczeniu znaczy…

— „Alona len trze, Makar cielę pasie”. Idylla. Sielski obrazek. Lewitan. Kramskoj. „Toczy się, huczy zielony szum”.

Erast Bonifatjewicz prychnął i rzekł z aprobatą:

— Dowcipne. Jest pan bardzo błyskotliwym rozmówcą, Wadimie Daniłowiczu. Ale pozwoli pan, że wrócimy do naszej sprawy.

— Ależ ja nie mam pojęcia, co mógłbym panu jeszcze powiedzieć — rzekł Wadim, ze zmęczeniem zamykając oczy. — Pan mnie nie słucha. Ja panu mówię, że to niemożliwe, a pan mi nie wierzy.

Pan wierzy w cuda, a cuda się nie zdarzają.

— A jeśli zna się przyszłość? — zapytał Erast Bonifatjewicz z naciskiem. — Czy znajomość przyszłości nie jest cudem?

— Nie jest. To nie cud, to umiejętność.

— Poprawianie przyszłości to też umiejętność.

— Ależ nie! — rzekł Wadim z irytacją i rozdrażnieniem. — Już panu tłumaczyłem. Załóżmy, że zagląda pan do rury o dużej średnicy. Patrzy pan przez nią i widzi na końcu, przy wylocie, jakiś obrazek. To jakby przyszłość. Gdyby odwrócił pan tę rurę, zobaczyłby pan inny obrazek… inną przyszłość, rozumie pan? Ale jak ją odwrócić, jeśli ona waży sto ton, tysiąc ton? Przecież to kwestia woli milionów ludzi! „Siła wypadkowa miliona wolt”, jak powiedział Lew Tołstoj. Jak pan to sobie wyobraża? Jak miałbym ją przekręcić? Czym? Kutasem, przepraszam za wyrażenie?

— A to już wyłącznie pański problem — powiedział Erast Bonifatjewicz, który przez cały czas słuchał z uwagą i nie przerywał. Czym pan chce, tym niech pan przekręci.

— Ale to niemożliwe!

— My wiemy, że możliwe.

— Skąd pan ma takie informacje, na Boga?!

— Z najpewniejszych źródeł.

— Z jakich znowu źródeł?

— On sam nam powiedział.

— Co? — nie zrozumiał Wadim.

— Nie co, tylko kto. On sam. Rozumie pan, o kim mówię? Domyśla się pan? Sam. On sam. Mój Boże, mógłby się pan domyślić.

— To kłamstwo — powiedział Wadim i zakrztusił się.

— To nie było uprzejme. Powiem więcej: to było chamskie.

— On nie mógł tego powiedzieć.

— A jednak powiedział. Niechże się pan zastanowi, skąd jeszcze moglibyśmy się czegoś takiego dowiedzieć? Komu innemu moglibyśmy uwierzyć?

W tym momencie Timofiej Jewsiejewicz jakby ocknął się z hipnozy. Wydał dziwny, skrzypiący dźwięk, zerwał się z miejsca i rzucił do przodu. Pędził ogromnymi susami, przeskakując przez naciągnięte namioty, biegł slalomem niczym gigantyczny spocony zając z przyklejonymi czerwonymi uszami — wyskoczył z bazy i pomknął w stronę północnego zbocza, prosto na migoczące, widmowe głowy cukrowe Elbrusa.

Wszyscy obserwowali ten bieg jak zahipnotyzowani. W końcu wielkogłowy miłośnik orzeszków zapytał szybko i niewyraźnie:

— Skosić go, dowódco?

— Nie. Po co? Niech sobie biegnie… — Erast Bonifatjewicz uniósł się lekko i ponad namiotem kuchni pomachał komuś laseczką, pewnie tym, którzy zostali przy samochodzie: wszystko w porządku, nie zwracajcie uwagi. — Niech sobie biegnie — powtórzył, siadając na krześle. — On ma swoje sprawy, a my swoje, prawda, Wadimie Daniłowiczu?

Wadim milczał, patrząc w ślad za Timofiejem Jewsiejewiczem.

Ten dalej pędził, przez cały czas slalomem, migając długimi, gołymi nogami w nigdy nieczyszczonych butach z kirzy. Jak na pięćdziesięciokilkuletniego mężczyznę, mającego wnuki i rozliczne choroby, wychodziło mu to całkiem nieźle. Widocznie sam Pan Strach niósł go na swoich bladych skrzydłach i Timofiej Jewsiejewicz nie mógłby się teraz zatrzymać, nawet gdyby bardzo chciał.

— Milczy pan — skonstatował Erast Bonifatjewicz, który nie doczekał się nie tyle odpowiedzi, ile w ogóle jakiejkolwiek reakcji ze strony Wadima. — Nadal pan milczy… zapomniał pan o darze wymowy… Cóż, wobec tego rozpoczniemy eskalację. Keszyk, bądź łaskaw.

Јysy nosorożec golem Keszyk podszedł z tyłu i wziął Wadima w swoje stalowe, spocone objęcia — objął go w poprzek tułowia, unieruchomił i przycisnął do składanego fotela. Wadimowi zatrzeszczały kości albo może chrząstki. Nie mógłby się teraz ruszyć. Zresztą wcale nie próbował.

— Uwolnij mu rękę — komenderował tymczasem Erast Bonifatjewicz. — Prawą. O, tak. I przesuń się, żebym ja mógł widzieć jego twarz, a on moją. Dobrze. Dziękuję… Niech mnie pan uważnie posłucha, Wadimie Daniłowiczu — kontynuował, przysuwając do twarzy Wadima nieprzyjazną, zapadniętą gębę. — Teraz nastąpi mała lekcja. Żeby pan wreszcie zrozumiał, na jakim świecie pan żyje…

Otworzyć oczy! — wrzasnął nieoczekiwanie na cały głos, podniósł swój czarny wskaźnik i oparł ostre żądło o policzek Wadima, tuż pod lewym okiem. — Zechce mi pan patrzeć prosto w oczy! To będzie ważna lekcja, na całe życie, jakie panu pozostało… Lepa, raz!

Wielkogłowy, mały Lepa uwolnił rękę od orzeszków, wytarł dłonie o spodnie i podszedł do

Wadima, niedbale brzękając szczypcami. To ten połyskujący stalowy dziadek do orzechów — dwie metalowe rączki z zębatymi wycięciami w tym miejscu, w którym były połączone z poprzecznym prętem. Wielkogłowy, mały Lepa zręcznym ruchem chwycił w te zębate wycięcia mały palec Wadima i zacisnął rączki.

— Taki malutki, a taki wre-edniutki… — powiedział Wadim zdławionym głosem. Twarz mu poszarzała, na czoło wystąpiły ogromne krople potu.

— Bez wygłupów! — rozkazał Erast Bonifatjewicz, wpadając w rozdrażnienie. — Teraz bardzo pana boli, a za chwilę zaboli jeszcze bardziej. Lepa, dwa!

Mały Lepa szybko oblizał wargi i chwycił w szczypce drugi palec Wadima.

— Ej, ty! — zasyczał Wadimowi do ucha rudy golem Keszyk, napierając na niego jeszcze mocniej. — Stój!…

— Dosyć. Wystarczy… — Wadim stracił oddech. — Wystarczy. Zgadzam się.

— Nie — sprzeciwił się Erast Bonifatjewicz. — Lepa, trzy!

Teraz Wadim zaczął krzyczeć.

Erast Bonifatjewicz, niebezpiecznie odchylony na oparcie fotela, obserwował go, bawiąc się czarnym wskaźnikiem z gałką. Na jego twarzy pojawił się wyraz wzgardliwego zadowolenia. Wszystko przebiegało zgodnie ze starannie przemyślanym, niejednokrotnie odegranym scenariuszem. Nieposłusznemu człowiekowi starannie, z kunsztem, zapałem i znajomością rzeczy ściskano palce, tak żeby zahaczyć o podstawę paznokcia. Człowiek zaczynał krzyczeć. Być może człowiek już się zmoczył. Człowiek otrzymywał lekcję, zostawał złamany i zdławiony. W efekcie dostawano to, o co chodziło: człowieka w określonym stanie ducha.

W końcu Erast Bonifatjewicz zarządził:

— Dobrze, wystarczy. Lepa! Powiedziałem: wystarczy!

Lepa i Keszyk wycofali się od razu. Wrócili na swoje pozycje wyjściowe. Jak psy do swoich bud. Psy. Szakale. Oprawcy. Wadim patrzył na swoje posiniałe palce i płakał. Palce puchły szybko, niebiesko-czerwone plamy błyskawicznie zmieniały kolor na grafitowo-czarny.

— Bardzo mi przykro — rzekł Erast Bonifatjewicz poprzednim, delikatnym głosem salonowca. — Była to jednak absolutnie konieczna, wręcz niezbędna lekcja. Nie chciał pan uwierzyć, do jakiego stopnia jest to poważne, a to jest bardzo poważne! Przejdźmy do następnego punktu… — wsunął wąską, białą dłoń za marynarkę i wyciągnął na światło dzienne długą, białą kopertę. — Tutaj są pieniądze. Spore pieniądze. Pięć tysięcy dolców. Dla pana. To zaliczka. Proszę wziąć.

Długa, biała koperta leżała na stole przed Wadimem, a Wadim patrzył na nią wzrokiem szklistym od zastygłych łez. Miał dreszcze.

— Słyszy mnie pan? — zapytał Erast Bonifatjewicz. — Halo! Niech pan odpowie, wystarczy już tej histerii. A może życzy pan sobie powtórzyć zabieg?

— Słyszę — powiedział Wadim. — Pieniądze. Pięć tysięcy…

— Bardzo dobrze. Należą do pana. To bezzwrotna zaliczka. Jeśli szesnastego grudnia zwycięży Inteligent, otrzyma pan resztę, dwadzieścia tysięcy. Jeśli zaś nie…

— Szesnastego grudnia nikt nie zwycięży — wycedził Wadim przez zęby. — Będzie druga tura.

— To nieistotne — rzekł Erast Bonifatjewicz niecierpliwie. — Nie jesteśmy formalistami. Doskonale pan rozumie, czego od pana chcemy. Jeśli Inteligent zostanie gubernatorem, pan zostanie właścicielem dwudziestu tysięcy. Inteligent gubernatorem nie będzie — pan będzie miał ogromne kłopoty. Ma pan już ogólną orientację, jakie kłopoty mam na myśli.

Wadim milczał, lewą, zdrową ręką przyciskając do piersi prawą, chorą. Nadal wstrząsały nim dreszcze. Już nie płakał, ale patrząc na niego, trudno było wyczuć, czy coś do niego dociera, czy też nadal tkwi w osłupieniu — zgięty na idiotycznym, składanym foteliku, trzęsący się, spocony, blady mężczyzna. Erast Bonifatjewicz wstał.

— To wszystko. Ostrzegliśmy pana. Czas, start. Niech pan zacznie działać natychmiast. Nie ma pan zbyt wiele czasu, żeby przekręcić pańską rurę o ogromnej średnicy. Jak wiadomo — Erast Bonifatjewicz uniósł w górę długi, blady palec — jeśli ma się wystarczająco dużo czasu, nawet małym wysiłkiem można przesunąć górę. Najlepiej będzie, jeśli przystąpi pan do dzieła od razu…

— Jeśli nie ma tarcia… — wyszeptał Wadim, nie patrząc na niego.

— Co? Ach, tak. Oczywiście. Ale to już pański problem. Żegnam i życzę zdrowia. Miłego dnia.

Odwrócił się i zrobił krok do przodu, ale zatrzymał się jeszcze na chwilę:

— Na wypadek gdyby zechciał pan zwiać do Ameryki albo strugać bohatera w inny sposób, ostrzegam. Wiemy, że ma pan matkę, którą bardzo pan kocha. — Twarz Erasta wyrażała wstręt. — Osobiście nie cierpię takiego żałosnego szantażu, ale przecież z wami, parszywcami, inaczej się nie da… — Znowu ruszył i znowu się zatrzymał. — W charakterze zaliczkowej uprzejmości — powiedział, uśmiechając się miło — nie powiedziałby mi pan, kogo postawią na czele FSB?

— Nie — mruknął Wadim. — Nie powiedziałbym.

— Dlaczegóż to? Obraził się pan? Zupełnie niepotrzebnie. Przecież to nic osobistego: to tylko interes, specyfika biznesu, nic poza tym.

— Rozumiem — rzekł Wadim, patrząc mu w oczy. — Doceniam. Mówienie sprawiało mu trudność, dlatego wymawiał słowa ze szczególną starannością, jak człowiek, który sam siebie nie słyszy. — Jednak nie mogę okazać tej uprzejmości. Wiem, czego chcą miliony, ale pojęcia nie mam, czego życzy sobie tuzin naczelników.

— Ach, więc to tak? No cóż, rozumiem, naturalnie. W takim razie wszystkiego najlepszego. Życzę szczęścia i pomyślności.

I poszedł, nie odwracając się już, wymachując swoim czarnym wskaźnikiem — elegancki,

wyprostowany, bezpiecznie chroniony i cholernie zadowolony z siebie. Mały Lepa pospieszył za nim bez pożegnania, w biegu wsuwając do kieszeni swoje szczypczyki — taki malutki, a taki wre-edniutki…! Keszyk zaś zrobił najpierw kilka kroków, żeby dogonić zwierzchnictwo, ale gdy tylko Erast Bonifatjewicz skrył się za namiotem kuchennym, zatrzymał się nagle, odwrócił gębę, wykrzywionąjak od bólu zęba, i nie biorąc zamachu, miękką, tłustą łapą uderzył Wadima w twarz tak, że ten przewrócił się na plecy razem z fotelem i leżał tak z wywróconymi do góry oczami.

Keszyk przyglądał mu się przez kilka sekund, a potem przez kilka kolejnych wpatrywał się w białą, wąską kopertę, która leżała sobie spokojnie na stole. Potem znowu popatrzył na Wadima.

— Ty skurwysynu — zasyczał ledwie dosłyszalnie, odwrócił się i tupiąc ciężko wielkimi, grubymi nogami, zaczął doganiać swoich.

Przez jakiś czas Wadim leżał tak, jak upadł — na plecach, z rozkraczonymi nogami, zgniatany przez fotel, który złożył się w czasie upadku. Potem w jego spojrzeniu pojawił się ślad myśli, Wadim zaczął szybciej oddychać i spróbował przekręcić się na bok, opierając się na łokciu bolącej ręki. Przekręcił się, uwolnił od złożonego fotela i zaczął się czołgać.

Nawet nie próbował wstać. Pełznął na czworakach, jęcząc, sapiąc, tracąc oddech i wpatrując się w jeden punkt — w wiadra z wodą, postawione rano pod dachem namiotu gospodarczego.

Doczołgał się jakoś. Usiadł i zaciskając zęby, zanurzył chorą rękę w najbliższym wiadrze.

— Nic nie powstrzyma energizera… — powiedział w przestrzeń i oklapł, wsłuchując się w swój ból, w swoją rozpacz, w pustkę w swoim wnętrzu i — z bezsilną nienawiścią — w mroczny, aksamitny pomruk luksusowego dżipa cherokee, niespiesznie zawracającego gdzieś tam, za namiotem, na wyboistej drodze.