"Drapieznosc naszego wieku" - читать интересную книгу автора (Strugacki Arkadij, Strugacki Borys)2Przewodnik był wydrukowany na papierze kredowym ze złoconym brzegiem. Oprócz pięknych zdjęć zawierał również ciekawe informacje. W mieście mieszkało pięćdziesiąt tysięcy ludzi, półtora tysiąca kotów, dwadzieścia tysięcy gołębi i dwa tysiące psów (w tym siedemset medalistów). Było tu piętnaście tysięcy samochodów osobowych, pięćset helikopterów, tysiąc taksówek (z kierowcami i bez), dziewięćset automatycznych śmieciarzy, czterysta stałych barów i kawiarni, jedenaście restauracji, cztery hotele klasy międzynarodowej i kurort obsługujący co roku do stu tysięcy ludzi. Było tu też sześćdziesiąt tysięcy telewizorów, pięćdziesiąt kin, osiem parków, dwa salony dobrego nastroju, szesnaście salonów piękności, czterdzieści bibliotek i sto osiemdziesiąt automatów fryzjerskich. Osiemdziesiąt procent dorosłej ludności pracowało w sektorze usług, pozostali — w dwóch prywatnych cukierniczych syntez-kombinatach i jednej państwowej remontowni statków. W mieście było sześć szkół i jeden uniwersytet, znajdujący się w starodawnym zamku rycerza krzyżowego Ulricha de Kazy. Funkcjonowało osiem towarzystw obywatelskich, w tym: Towarzystwo Gorliwych Degustatorów, Towarzystwo Znawców i Koneserów i towarzystwo „O Starą Dobrą Ojczyznę, przeciwko Szkodliwym Wpływom”. Półtora tysiąca ludzi należało do siedmiuset jeden kółek, gdzie śpiewali, odgrywali skecze, uczyli się meblowania domu, karmienia dzieci piersią i leczenia kotów. Pod względem spożycia napojów alkoholowych, naturalnego mięsa i tlenu na osobę miasto zajmowało w Europie odpowiednio szóste, dwunaste i trzynaste miejsce. W mieście było osiem męskich i pięć damskich klubów oraz kluby sportowe Byki i Nosorożce. Merem miasta został (z przewagą czterdziestu sześciu głosów) niejaki Flim Gao. Wśród członków rady miasta Pecka nie było… Odłożyłem przewodnik, zdjąłem marynarkę i przystąpiłem do szczegółowych oględzin swoich włości. Pokój gościnny mi się podobał. Był w kolorze błękitnym, a ja lubię ten kolor. Bar okazał się wypełniony butelkami i jedzeniem, mógłbym nawet w tej chwili przyjąć tuzin wygłodzonych gości. Wszedłem do gabinetu. Pod oknem stało duże biurko z wygodnym fotelem. Pod ścianami ciągnęły się półki szczelnie zastawione książkami. Czyste kolorowe grzbiety zostały ustawione z wielką znajomością rzeczy i tworzyły przyjemną gamę kolorystyczną. Górną półkę zajmowała pięćdziesięciotomowa encyklopedia UNESCO, a na dolnej pstrzyły się kryminały w błyszczących miękkich okładkach. Na biurku przede wszystkim rzucił mi się w oczy telefon. Podniosłem słuchawkę i przysiadając na fotelu, wykręciłem numer Rimeiera. W słuchawce rozległ się sygnał. Czekałem, obracając w ręku zostawiony przez kogoś malutki dyktafon. Rimeier nie odpowiadał. Odłożyłem słuchawkę i obejrzałem dyktafon. Taśma była przewinięta do połowy, cofnąłem i włączyłem. — Cześć, cześć i jeszcze raz cześć! — powiedział wesoły męski głos. — Ściskam dłoń lub całuję w policzek, w zależności od twojej płci i wieku. Mieszkałem tu dwa miesiące i zaświadczam, że było mi bardzo dobrze. Pozwolę sobie dać ci kilka rad. Najlepsza restauracja w mieście — Hoyty Toyty w Parku Marzeń. Najfajniejsza dziewczyna w mieście — Basia z Domu Modelek. Najfajniejszy chłopak — ja, ale już wyjechałem. W telewizji warto oglądać program dziewiąty, reszta to syf. Nie zadawaj się z intelami i trzymaj się jak najdalej od Nosorożców. Nie bierz nic na kredyt — będziesz miał furę kłopotów. Wdowa to dobra kobieta, ale lubi sobie pogadać i w ogóle… Wuzi nie zastałem, była u babci za granicą. Myślę, że jest milutka, wdowa miała w albumie zdjęcie, ale wziąłem je ze sobą. Jeszcze jedno. Przyjadę tutaj w przyszłym roku w marcu, więc bądź przyjacielem i jeśli zdecydujesz się wrócić, wybierz inny termin. No, życzę miłej zabawy… Zabrzmiała muzyka. Posłuchałem trochę i wyłączyłem dyktafon. Żadnego tomu nie udało mi się wyciągnąć; albo były tak mocno wbite, albo sklejone. Prócz tego w gabinecie nic interesującego nie widziałem, więc poszedłem do sypialni. W sypialni było szczególnie chłodno i przytulnie. Zawsze chciałem mieć taką właśnie sypialnię, ale nigdy nie starczyło mi czasu, żeby się tym zająć. Łóżko było duże i niskie. Na szafce nocnej stał bardzo elegancki fonor i mały pilot do telewizora. Ekran telewizora wisiał na wysokim oparciu w nogach łóżka. A nad wezgłowiem wdowa powiesiła obraz z naturalistycznymi świeżymi kwiatami polnymi w kryształowym wazonie. Obraz świecił się kolorami, krople rosy na płatkach połyskiwały w półmroku sypialni. Położyłem się i włączyłem telewizor. Łóżko było miękkie i jednocześnie jakby sprężynujące. Telewizor wrzasnął. Z ekranu wyskoczył nietrzeźwy mężczyzna, złamał jakąś poręcz i spadł z dużej wysokości do dymiącego się naczynia. Usłyszałem głośny plusk, z fonora zapachniało. Mężczyzna skrył się w bulgoczącym płynie, a potem wynurzył się, trzymając w zębach coś przypominającego rozgotowany but. Niewidoczne audytorium zareagowało rżeniem… wyciemnienie. Cicha liryczna muzyka. Z zielonego lasu wyszedł na mnie biały koń zaprzężony do bryczki. W bryczce siedziała śliczna dziewczyna w kostiumie kąpielowym. Wyłączyłem telewizor, wstałem i zajrzałem do łazienki. W łazience pachniało sosną i migotały bakteriobójcze lampy. Rozebrałem się, wrzuciłem bieliznę do utylizatora i wszedłem pod prysznic. Potem niespiesznie ubrałem się przed lustrem, uczesałem i zacząłem golić. Na półce stały rzędy flakoników, pudełka z higienicznymi przyssawkami i sterylizatorami, tubki z pastami i mazidłami. A na brzegu leżała górka płaskich pudełek z kolorową etykietką „Devon”. Wyłączyłem golarkę i wziąłem jedno opakowanie. W lustrze migotała bakteriobójcza rurka. Dokładnie tak samo migotała wtedy i ja dokładnie tak samo stałem przed lustrem i starannie oglądałem identyczne opakowanie, bo nie chciałem wychodzić do sypialni, gdzie Rafka Rejman głośno kłócił się o coś z lekarzem, a w wannie jeszcze kołysała się zielona oleista woda, nad nią unosiła się para i ryczało radio powieszone na porcelanowym haczyku na ręczniki, wyło, huczało i charczało, dopóki Rafka nie wyłączył go rozdrażniony… To było w Wiedniu i tam, tak samo jak tutaj, dziwne wrażenie sprawiał leżący w łazience devon, popularne panaceum odstraszające komary, moskity, meszki i innych krwiopijców, o których dawno temu zapomniano i w Wiedniu, i tutaj, w nadmorskim kurorcie… tylko w Wiedniu był jeszcze strach. Pudełko, które trzymałem w ręku, było prawie puste, została tylko jedna tabletka. Pozostałe opakowania nie były otwarte. Skończyłem golenie i wróciłem do sypialni. Znowu poczułem pragnienie zadzwonienia do Rimeiera, ale wtedy dom ożył. Z lekkim świstem zwinęły się rolety, szyby okienne wśliznęły się w szczeliny i do sypialni wpadło ciepłe, przesycone zapachem jabłek powietrze. Ktoś gdzieś coś mówił, nad moją głową rozległy się lekkie kroki i surowy kobiecy głos powiedział: „Wuzi! Zjedz chociaż pierożka, słyszysz?…”. Szybko nadałem ubraniu pewną niedbałość (zgodnie z obecną modą), przygładziłem skronie i wyszedłem do holu, biorąc ze sobą wizytówkę Amada. Wdowa okazała się kobietą w sile wieku, nieco omdlewającą, ale o świeżej, przyjemnej twarzy. — Jak miło! — powiedziała na mój widok. — Już pan wstał? Dzień dobry, nazywam się Wajna Tuur, ale może pan mówić po prostu Wajna. — Bardzo mi miło — skłoniłem się. — Nazywam się Iwan. — Jak miło! — powtórzyła ciocia Wajna. — Jakie oryginalne, miękkie imię! Jadł pan już, Iwanie? — Za pani pozwoleniem, planowałem zjeść śniadanie na mieście — powiedziałem i podałem jej wizytówkę. — Ach! — Ciocia Wajna oglądała wizytówkę pod światło. — Ten Amad… gdyby pan wiedział, jaki to miły, czarujący człowiek! Ale proszę, lunch zje pan na mieście, a teraz poczęstuję pana moimi grzankami. Generał pułkownik Tuur mawiał, że nigdzie na świecie nie można zjeść takich grzanek. — Z przyjemnością. — Ukłoniłem się ponownie. Drzwi za plecami cioci Wajny otworzyły się i do holu, dźwięcznie stukając obcasikami, wpadła śliczna dziewczyna w krótkiej niebieskiej spódnicy i białej bluzce z dekoltem. W ręku trzymała kawałek ciastka, pod nosem nuciła modną piosenkę. Na mój widok przystanęła, zręcznie przerzuciła przez ramię torebkę na długim pasku, pochyliła głowę i przełknęła. Ciocia Wajna zacisnęła wargi. — Wuzi, to Iwan. — Niezły! — zawołała Wuzi. — Cześć! — Wuzi! — wykrzyknęła karcąco ciocia Wajna. — Przyjechał pan z żoną? — zapytała Wuzi, podając mi rękę. — Nie — odparłem. Palce miała chłodne i delikatne. — Sam. — Wszystko panu pokażę — oznajmiła. — Wieczorem. Teraz muszę lecieć, ale wieczorem pójdziemy. — Wuzi! — powtórzyła z wyrzutem ciocia Wajna. — Koniecznie — powiedziałem. Wuzi wsunęła do ust resztkę ciastka, cmoknęła mamę w policzek i pomknęła do wyjścia. Miała gładkie opalone nogi, długie i zgrabne, i ostrzyżony kark. — Ach, Iwanie — westchnęła ciocia Wajna, też patrząc w ślad za nią — w naszych czasach tak trudno postępować z młodymi dziewczętami! Tak wcześnie dojrzewają, tak szybko nas porzucają… Odkąd pracuje w tym salonie… — Jest krawcową? — zapytałem. — O nie! Pracuje w salonie dobrego nastroju, w dziale dla starszych pań. I wie pan, jest tam ceniona. Ale w zeszłym roku raz się spóźniła i teraz musi bardzo uważać. Sam pan widzi, nie miała ani chwili na rozmowę, całkiem możliwe, że już na nią czeka klientka. Może pan nie uwierzy, ale ona ma już swoje własne klientki… ale dlaczego my stoimy? Grzanki ostygną… Przeszliśmy na połowę gospodarzy. Ze wszystkich sił starałem się zachowywać jak należy, choć miałem bardzo niejasne pojęcie, co właściwie należy. Ciocia Wajna usadziła mnie przy stoliku, przeprosiła i wyszła. Rozejrzałem się. To była dokładna kopia mojego pokoju gościnnego, jedynie ściany nie były błękitne, lecz różowe, a za werandą nie było morza, tylko niskie ogrodzenie oddzielające podwórze od ulicy. Ciocia Wajna wróciła z tacą. Postawiła przede mną filiżankę ze śmietanką i talerzyk z grzankami. — Wie pan, ja też zjem — powiedziała. — Lekarz nie zaleca mi jadania śniadań w ogóle, a śmietany wręcz zabrania, ale tak przywykliśmy. To ulubione śniadanie generała pułkownika. Staram się wynajmować dom jedynie mężczyznom, ten miły Amad doskonale mnie rozumie. On wie, jakie mi to potrzebne, choć od czasu do czasu posiedzieć tak, jak siedzimy teraz z panem, przy filiżance śmietanki… — Pani śmietanka jest zdumiewająco dobra — zauważyłem szczerze. — Ach, Iwanie! — ciocia Wajna odstawiła filiżankę i lekko klasnęła w ręce. — Powiedział pan to prawie tak samo jak generał pułkownik… i o dziwo, jest pan nawet do niego podobny. Tylko on miał węższą twarz i zawsze jadł śniadanie w mundurze… — Tak — powiedziałem z żalem. — Munduru niestety nie mam. — Ale kiedyś pan miał! — pogroziła mi filuternie palcem. — To przecież widać! Jakie to wszystko bez sensu! Ludzie muszą wstydzić się swojej wojskowej przeszłości. Prawda, że to głupie? Ale zawsze zdradza postawa, ta szczególna męska postawa. Tego nie da się ukryć, Iwanie. Zrobiłem skomplikowany nieokreślony gest, powiedziałem „hmm” i wziąłem grzankę. — Jakie to wszystko głupie, prawda? — ciągnęła z ożywieniem ciocia Wajna. — Jak można mieszać tak kompletnie różne pojęcia jak wojna i wojsko! Wszyscy nienawidzimy wojny. Wojna to koszmar. Moja matka opowiadała mi, była wtedy młodą dziewczyną, ale wszystko pamięta: nagle przychodzą żołnierze, obcy, chamscy, mówią w obcym języku, bekają, oficerowie są bezceremonialni i niekulturalni, śmieją się głośno, obrażają pokojówki i za przeproszeniem śmierdzą… i jeszcze ta bezsensowna godzina policyjna… ale to przecież wojna! Wojna godna jest najwyższego potępienia! A wojsko to zupełnie co innego. Wie pan, Iwanie, pan powinien pamiętać ten widok — wojska, ustawione batalionami, surowość linii, męskie twarze pod hełmami, błyszczy broń, błyszczą akselbanty, potem dowódca specjalnym wojskowym samochodem objeżdża front, wita się, a bataliony odpowiadają posłusznie i krótko, jak jeden mąż! — Niewątpliwie — powiedziałem. — Niewątpliwie, na wielu ludziach robiło to wrażenie. — Tak! Na bardzo wielu! U nas zawsze mówiono, że trzeba się natychmiast rozbroić, ale czy można niszczyć wojsko? Tę ostatnią ostoję męskości w naszych czasach wszelkiego upadku obyczajów?… To dzikie, to śmieszne — państwo bez wojska… — Śmieszne — przyznałem. — Nie uwierzy pani, ale od podpisania aktu nie przestaję się śmiać. — Rozumiem pana — powiedziała ciocia Wajna. — Nic innego nam nie pozostało. Możemy się tylko sarkastycznie śmiać. Generał pułkownik Tuur — wyjęła chusteczkę — tak właśnie umarł. Z sarkastycznym uśmiechem na ustach… — przyłożyła chusteczkę do oczu. — Mówił nam: „Przyjaciele, mam jeszcze tylko nadzieję dożyć dnia, gdy to wszystko się rozwali”. Złamany, pozbawiony sensu istnienia… nie zniósł pustki w sercu. — Nagle drgnęła. — Proszę spojrzeć, Iwanie… Żwawo pobiegła do sąsiedniego pokoju i przyniosła ciężki staromodny album. Od razu spojrzałem na zegarek, ale ciocia Wajna nie zwróciła na to uwagi i siadając obok mnie, otworzyła album na pierwszej stronie. — Oto generał pułkownik. Generał pułkownik wyglądał niczym orzeł. Miał wąską kościstą twarz i przezroczyste oczy. Jego długi tułów był usiany orderami. Największy order, w kształcie wieloramiennej gwiazdy obramowanej wieńcem laurowym, błyszczał w rejonie wyrostka. W lewej ręce generał zaciskał rękawiczki, prawa spoczywała na rękojeści kordu. Wysoki kołnierz ze złotą lamówką podpierał dolną szczękę. — A to generał pułkownik na manewrach. Generał pułkownik tutaj też był orłem. Wydawał rozkazy oficerom pochylonym nad mapą rozłożoną na pancerzu gigantycznego czołgu. Po kształcie śladów i zarysach wieżyczki poznałem ciężki szturmowy czołg Mamut przeznaczony do pokonywania strefy działań atomowych, a obecnie z powodzeniem wykorzystywany przez podwodniaków. — A to generał pułkownik w dniu pięćdziesiątych urodzin. Generał pułkownik był orłem również tutaj. Stał przy nakrytym stole z kieliszkiem w ręku i słuchał toastów na swoją cześć. Lewy dolny róg zdjęcia zajmowała rozmyta łysina z elektrycznym odbłyskiem flesza, a przy generale, wpatrując się w niego zachwyconymi oczami, siedziała bardzo młoda i bardzo ładna ciocia Wajna. Spróbowałem ukradkiem ocenić grubość albumu. — A to generał pułkownik na urlopie. Nawet na urlopie generał pułkownik pozostawał orłem. Szeroko rozstawiając nogi, stał na plaży w tygrysich slipkach i przez lornetkę polową spoglądał na zamglony horyzont. Pod jego nogami bawiło się w piasku dziecko w wieku trzech czy czterech lat. Generał był żylasty i muskularny, najwyraźniej grzanki i śmietanka nie zepsuły mu figury. Zacząłem głośno nakręcać zegarek. — A to… — Ciocia Wajna znowu przewracała stronę, ale wtedy do pokoju wszedł bez pukania niewysoki grubawy mężczyzna, którego twarz i ubranie (zwłaszcza ubranie) wydały mi się niezwykle znajome. — Dzień dobry — powiedział, lekko przechylając na bok gładką uśmiechniętą twarz. To był ten sam celnik, w tym samym białym mundurze ze srebrnymi guzikami i srebrzystymi sznurami na ramionach. — Ach, Peti! — wykrzyknęła ciocia Wajna. — Już przyszedłeś? Poznajcie się, to Iwan… Iwanie, to Peti, przyjaciel naszego domu. Celnik mnie nie poznał. Pochylił głowę i trzasnął obcasami. Ciocia Wajna przełożyła album na moje kolana i wstała. — Siadaj, Peti — powiedziała — przyniosę ci śmietankę. Peti jeszcze raz trzasnął obcasami i usiadł obok mnie. — Może chciałby pan obejrzeć? — zapytałem od razu, przekładając album na jego kolana. — Oto generał pułkownik Tuur. Tutaj jest tak po prostu — opowiadałem. W oczach celnika pojawił się dziwny wyraz. — A tu generał pułkownik na manewrach, widzi pan? A tutaj… — Dziękuję panu — wyjąkał. — Proszę nie robić sobie kłopotu, ponieważ… Ciocia Wajna wróciła z grzankami i śmietanką. Już od progu oznajmiła: — Jak przyjemnie widzieć człowieka w mundurze, prawda, Iwanie? — Postawiła tacę na stole. — Peti, wcześnie dziś przyszedłeś. Coś się stało? Piękna pogoda, takie słońce… Śmietankę dla Petiego nalano do specjalnej filiżanki, na której widniał monogram — litera T otoczona czterema gwiazdkami. — W nocy budziłam się i wiem, że padał deszcz — ciągnęła ciocia Wajna. — A teraz, proszę spojrzeć, nawet jednego obłoczka… Iwanie, jeszcze filiżankę? Wstałem. — Dziękuję bardzo. Pozwoli pani, że państwa opuszczę. Mam ważne spotkanie. Ostrożnie zamykając za sobą drzwi, usłyszałem, jak wdowa mówi: „Nie sądzisz, że jest zdumiewająco podobny do sztab-majora Pola?…”. W sypialni rozpakowałem walizkę, przełożyłem ubrania do szafy i znowu zadzwoniłem do Rimeiera. I znowu nikt nie odebrał telefonu. Wtedy usiadłem przy biurku w gabinecie i zacząłem przeglądać zawartość szuflad. W jednej znalazłem przenośną maszynę do pisania, w drugiej znaczki i koperty oraz pustą butelkę po smarze do arytmicznych silników. Pozostałe szuflady były puste, jeśli nie liczyć paczki pogniecionych pokwitowań, zepsutego długopisu i niedbale złożonej kartki, na której były namalowane twarze. Rozłożyłem kartkę. Wyglądało to na brudnopis telegramu. „Grin umarł u rybaków odbierz ciało niedziela kondolencje huger marta chłopcy”. Przeczytałem tekst dwukrotnie, odwróciłem kartkę, przyjrzałem się narysowanym twarzom i przeczytałem po raz trzeci. Widocznie Huger i Marta nie wiedzieli, że normalni ludzie, powiadamiając innych o śmierci, mówią przede wszystkim, dlaczego i jak umarł człowiek, a nie u kogo umarł. Ja bym napisał: „Grin umarł w czasie połowu ryb”. Pewnie był pijany. A właśnie, jaki ja mam teraz adres? Wróciłem do holu. Przed drzwiami prowadzącymi na połowę gospodarzy siedział w kucki chudziutki chłopiec w krótkich spodenkach. Zaciskając pod pachą długą srebrzystą rurkę, sapiąc i sycząc, pospiesznie rozkręcał kłębek sznurka. — Cześć — powiedziałem. Nie mam już tego refleksu co kiedyś, ale mimo wszystko zdążyłem się uchylić. Długi czarny strumień przeleciał tuż obok mojego ucha i pacnął na ścianę. W zdumieniu popatrzyłem na chłopca, a on patrzył na mnie, leżąc na boku i wystawiając przed siebie swoją rurkę. Twarz miał mokrą, usta otwarte i wykrzywione. Obejrzałem się. Po ścianie spływał czarny płyn. Znowu spojrzałem na chłopca. Powoli wstawał, nie opuszczając rurki. — Coś ty, bracie, taki nerwowy? — zapytałem. — Niech się pan nie rusza z miejsca — wychrypiał chłopiec. — Nie wymieniałem pańskiego nazwiska. — Co ty powiesz — odparłem. — Ty też się nie przedstawiłeś, a strzelasz do mnie jak do tarczy. — Niech się pan nie rusza — powtórzył chłopiec. — Niech pan stoi. — Cofnął się i nagle zaczął bardzo szybko mówić: — Odejdź od włosów moich, odejdź od kości moich, odejdź od mięsa mojego… — Nie mogę. — Usiłowałem zrozumieć, czy to wygłup, czy on naprawdę się mnie boi. — Dlaczego? — zapytał stropiony chłopiec. — Przecież mówię wszystko jak trzeba. — Nie mogę odejść, nie ruszając się z miejsca. — Wyjaśniłem. — I stojąc. Znowu rozchylił buzię. — Huger — powiedział niepewnie. — Mówię ci, Huger, zgiń! — Dlaczego Huger? — zdumiałem się. — Mylisz mnie z kimś. Nie jestem Huger, jestem Iwan. Wtedy chłopiec zamknął oczy i z pochyloną głową ruszył w moją stronę, wystawiając przed siebie rurkę. — Poddaję się — uprzedziłem. — Uważaj, żebyś nie wystrzelił. Gdy rurka oparła się o mój brzuch, chłopiec wypuścił ją, ręce mu obwisły i jakoś tak oklapł. Pochyliłem się i zajrzałem mu w twarz. Teraz był cały czerwony. Podniosłem rurkę. To było coś w rodzaju automatu zabawki — z wygodną, żebrowaną rękojeścią i płaskim prostokątnym balonem umocowanym od dołu jak magazynek. — Co to jest? — zapytałem. — Chlapnik — wyjaśnił posępnie. — Niech pan to da. Oddałem zabawkę. — Chlapnik — powiedziałem — którym się, jak rozumiem, chlapie. A gdybyś tak trafił we mnie? Tego się już nie da zmyć, trzeba będzie wymienić całą ścianę. Chłopiec popatrzył na mnie z niedowierzaniem. — Przecież to chlapa. — Naprawdę? A ja myślałem, że lemoniada. Jego twarz nabrała w końcu normalnego koloru. Wykazywała pewne podobieństwo do męskich rysów generała pułkownika Tuura. — Nie — powiedział. — To chlapa. — No i…? — Wyschnie. — I dopiero wtedy nic nie da się z nią zrobić? — Skąd. Po prostu nic z niej nie zostanie. — Hmm — mruknąłem. — Pewnie wiesz lepiej. Ale mimo wszystko cieszę się, że to nic zostanie na ścianie, a nie na mojej twarzy. Jak się nazywasz? — Zygfryd — rzekł chłopiec. — A po zastanowieniu? — Lucyfer. — Jak? — Lucyfer. — Lucyfer — powtórzyłem. — Belial. Astaroth. Belzebul i Azazel. Nic krótszego nie masz? Bardzo nieporęcznie wołać na pomoc człowieka o imieniu Lucyfer… — Przecież drzwi są zamknięte — rzekł i cofnął się o krok. Jego twarz pobladła. — No to co? Nie odpowiedział i dalej się cofał. Przywarł plecami do ściany, sunął bokiem, przeciskając się do drzwi i nie spuszczając ze mnie wzroku. Zrozumiałem wreszcie, że wziął mnie za złodzieja albo zabójcę i chce uciec, ale z jakiegoś powodu nie wzywa pomocy. Nie pobiegł do pokoju matki, tylko przekradał się pod jej drzwiami i nadal skradał się pod ścianą do wyjścia. — Zygfrydzie — powiedziałem. — Zygfrydzie-Lucyferze, jesteś strasznym tchórzem. Za kogo ty mnie bierzesz? — Specjalnie nie ruszałem się z miejsca i tylko odwracałem się w jego stronę. — Jestem waszym nowym mieszkańcem, twoja mama napoiła mnie śmietanką i nakarmiła grzankami, a ty omal mnie nie ochlapałeś i teraz jeszcze się mnie boisz. To ja powinienem bać się ciebie. Bardzo przypominało to scenę w internacie w Anjudinie, gdzie przywieziono mi prawie takiego samego chłopca, syna chłysta. Mój Boże, czy ja naprawdę tak bardzo przypominam gangstera? — Wiesz, do kogo jesteś podobny? — mówiłem dalej. — Do piżmaka Czuczundry, który przez całe życie płakał, bo nie starczyło mu odwagi, żeby wyjść na środek pokoju. Twój nos ze strachu zrobił się niebieski, uszy stały się zimne, a spodnie mokre i teraz zostawiasz za sobą mokrą strużkę… W takiej sytuacji możesz mówić cokolwiek. Chodzi o to, żeby mówić spokojnie i nie robić gwałtownych ruchów. Twarz chłopca nie zmieniała wyrazu, ale gdy powiedziałem o strużce, on na sekundę zrobił zeza, żeby popatrzeć — tylko na sekundę. Potem skoczył do drzwi wyjściowych, miotał się przy nich, szarpiąc zasuwę, i wypadł na podwórko. Mignęły brudne podeszwy sandałów. Wyszedłem za nim. Stał w krzaku bzu i widziałem tylko bladą buzię. To tak jakby uciekający kot zatrzymał się na chwilę, żeby zerknąć przez ramię. — No dobrze — powiedziałem. — Wyjaśnij mi, proszę, co mam zrobić. Muszę podać rodzinie swój nowy adres. Adres tego domu. Domu, w którym teraz mieszkam. — Patrzył na mnie w milczeniu. — Do twojej mamy niezręcznie mi iść. Po pierwsze, ma gościa, po drugie… — Druga Podmiejska siedemdziesiąt osiem — rzekł. Bez pośpiechu usiadłem na werandzie. Dzieliło nas dziesięć metrów. — Ale masz głosik! — zauważyłem poufale. — Jak pewien mój znajomy barman w Mirza Charle. — Kiedy pan przyjechał? — zapytał. — Dopiero co. — Spojrzałem na zegarek. — Półtorej godziny temu. — Przed panem mieszkał tu taki jeden — odezwał się i zaczął patrzeć w bok. — Łajdak. Podarował mi slipki w paski. Poszedłem się wykąpać, a one się rozpuściły w wodzie. — Ajajaj. Potwór, a nie człowiek. Trzeba go było utopić w chlapie. — Nie zdążyłem. Chciałem, ale już wyjechał. — To był ten Huger? — zapytałem. — Z Martą i chłopcami? — Nie. Dlaczego? Huger mieszkał później. — Też łajdak? Nie odpowiedział. Oparłem się plecami o ścianę i przypatrywałem ulicy. Z bramy naprzeciwko wyjechał samochód, wykręcił, ryknął silnikiem i odjechał. Zaraz za nim pomknął jeszcze jeden, identyczny. Zapachniało benzyną aromatyczną. Potem samochody jechały jeden za drugim. Poczułem, że mieni mi się w oczach. Na niebie pojawiło się kilka helikopterów. To były tak zwane bezgłośne helikoptery, ale ponieważ leciały dość nisko, nie dało się rozmawiać. Zresztą chłopiec nie miał zamiaru rozmawiać. Nie miał również zamiaru wychodzić z krzaków. Coś tam majstrował przy swoim chlapniku w krzakach i od czasu do czasu zerkał w moją stronę. Żeby tylko nie chlapnął stamtąd we mnie, pomyślałem. Helikoptery leciały i leciały, a samochody jechały i jechały, i miałem wrażenie, że całe piętnaście tysięcy samochodów osobowych wyjechało na Drugą Podmiejską, i wszystkie pięćset helikopterów zawisło nad domem numer siedemdziesiąt osiem. Trwało to z dziesięć minut i chłopiec zupełnie przestał zwracać na mnie uwagę, a ja siedziałem i myślałem, jakie pytania zadać Rimeierowi. A potem wszystko wróciło do normy — ulica opustoszała, rozwiał się zapach benzyny i niebo stało się czyste. — Dokąd one tak wszystkie jednocześnie? — zapytałem. Chłopiec zaszeleścił w krzakach. — A co, nie wie pan? — zdziwił się. — Skąd mam wiedzieć? — Nie wiem. Hugera pan skądś zna. — Hugera… — powtórzyłem. — Hugera znam zupełnie przypadkiem. A o was nie wiem nic. Jak tu żyjecie, czym się zajmujecie… co tam teraz robisz? — Bezpiecznik się zepsuł. — Dawaj, naprawię! Czemu się mnie tak boisz? Przypominam jakiegoś łajdaka? — Oni wszyscy pojechali do pracy — wyjaśnił chłopiec. — Późno tu u was zaczynają pracę. Już pora na obiad, a wy dopiero do pracy… Wiesz, gdzie jest hotel Olimpik? — Jasne, że wiem. — Zaprowadzisz mnie? Chłopiec zwlekał. — Nie — powiedział w końcu. — Dlaczego? — Zaraz skończy się szkoła. Muszę iść do domu. — Aha, więc to tak! — zawołałem. — To znaczy, że wagarujesz? W której jesteś klasie? — W trzeciej. — Ja też kiedyś byłem w trzeciej. Wysunął się z krzaków. — A potem? — A potem w czwartej. — Wstałem. — Dobrze. Rozmawiać nie chcesz, zaprowadzić mnie nie chcesz, spodnie masz mokre, idę sobie. No, co tak patrzysz? Nie chcesz mi nawet powiedzieć, jak masz na imię… Patrzył na mnie w milczeniu i oddychał ustami. Poszedłem do siebie. Kremowy hol był zapaskudzony, jak mi się zdawało, nieodwracalnie. Ogromny czarny kleks na ścianie nie miał zamiaru wysychać. Ktoś tu dzisiaj oberwie, pomyślałem. Pod nogami zaplątał mi się kłębek sznurka. Podniosłem go. Koniec sznurka był przywiązany do klamki drzwi prowadzących na połowę gospodarzy. Tak, pomyślałem, jasna sprawa. Odwiązałem sznurek i wsunąłem kłębek do kieszeni. W gabinecie wyjąłem z biurka kartkę papieru i napisałem telegram do Marii: „Dotarłem szczęśliwie druga podmiejska siedemdziesiąt osiem całuję iwan”. W przewodniku znalazłem numer telefonu biura obsługi, przedyktowałem telegram i znowu zadzwoniłem do Rimeiera. I znowu Rimeier nie odpowiedział. Wtedy włożyłem marynarkę, przejrzałem się w lustrze, przeliczyłem pieniądze i już miałem wyjść, gdy zauważyłem, że drzwi do salonu są uchylone i przez szczelinę zagląda oko. Oczywiście udałem, że nic nie widziałem. Obejrzałem uważnie swój garnitur, wróciłem do łazienki i pogwizdując, przez jakiś czas czyściłem się odkurzaczem. Gdy wróciłem do gabinetu, wsunięta przez uchylone drzwi głowa momentalnie się schowała — teraz sterczała tylko srebrzysta rurka chlapnika. Usiadłem w fotelu, po kolei otworzyłem i zamknąłem wszystkie dwanaście szuflad, włączając tajne, i dopiero wtedy znowu spojrzałem na drzwi. Chłopiec stał na progu. — Nazywam się Len — powiedział. — Witaj, Len — rzuciłem z roztargnieniem. — Ja jestem Iwan. Wejdź. Co prawda, właśnie miałem zamiar pójść na obiad. Nie jadłeś jeszcze dziś obiadu? — Nie. — To świetnie. Powiedz mamie i pójdziemy razem. Len bez słowa patrzył w podłogę. — Jeszcze za wcześnie — wymamrotał. — Na co za wcześnie? Na obiad? — Nie, żeby przyjść… tutaj. Szkoła skończy się dopiero za dwadzieścia minut — znowu zamilkł. — W dodatku tam siedzi ten tłusty typ ze sznurami. — Łajdak? — zapytałem. — Tak — odparł Len. — Naprawdę pan teraz wychodzi? — Tak, wychodzę. — Sięgnąłem do kieszeni po kłębek sznurka. — Weź… a gdyby to mama wyszła pierwsza? Wzruszył ramionami. — Jeśli naprawdę pan wychodzi, mógłbym u pana posiedzieć? — Pewnie, posiedź. — A nie ma tu nikogo więcej? — Nie ma. Nie podszedł, by wziąć swój sznurek, ale pozwolił podejść mnie i nawet wziąć się za ucho. Ucho rzeczywiście miał zimne. Pociągnąłem go, leciutko popchnąłem do biurka. — Siedź, ile chcesz. Nieprędko wrócę. — Prześpię się tutaj — powiedział Len. |
||
|