"Drapieznosc naszego wieku" - читать интересную книгу автора (Strugacki Arkadij, Strugacki Borys)3Hotel Olimpik miał czternaście pięter i był czerwono-czarny. Plac przed nim zastawiały samochody, a na środku, na niewielkim klombie, wznosił się monument przedstawiający człowieka z dumnie uniesioną głową. Omijając pomnik, spostrzegłem nagle, że skądś znam tego człowieka. Zatrzymałem się zdumiony. Tablica nie pozostawiała wątpliwości — w śmiesznym staromodnym ubraniu, opierając się ręką o niezrozumiały aparat, który wziąłem za przedłużenie abstrakcyjnego postumentu, wpatrzony zmrużonymi wzgardliwie oczami w nieskończoność stał „Władimir Siergiejewicz Jurkowski, 5 grudnia, rok Wagi”. Nie uwierzyłem, ponieważ było to absolutnie niemożliwe. Jurkowskim nie stawia się pomników. Dopóki żyją, wyznacza się ich na mniej lub bardziej odpowiedzialne stanowiska, czci na jubileuszach, wybiera na członków akademii. Nagradza orderami i nadaje nagrody państwowe. A gdy umierają (albo giną), pisze się o nich książki, cytuje się ich, powołuje na ich prace, im więcej czasu mija, tym rzadziej, aż wreszcie się o nich zapomina. Odchodzą z pamięci i zostają tylko w książkach. Władimir Siergiejewicz był generałem nauki i wspaniałym człowiekiem. Ale nie można stawiać pomników wszystkim generałom i wszystkim wspaniałym ludziom. Tym bardziej w krajach, z którymi nigdy nie mieli nic wspólnego, i w miastach, gdzie jeśli nawet byli, to najwyżej przejazdem. A w tym ich roku Wagi Jurkowski nie był nawet generałem. W marcu razem z Dauge kończył badania Plamy Amorficznej na Uranie i jedna sonda bombowa wybuchła w naszym przedziale roboczym, oberwali wszyscy i gdy we wrześniu wróciliśmy na Planetę, Jurkowski był zły, cały w fioletowych liszajach, i mówił, że jak tylko sobie do woli popływa i poopala się, to zaraz weźmie się do projektu nowej sondy, bo stary to gówno… Obejrzałem się na hotel. Pozostawało wyciągnąć wniosek, że życie miasta znajduje się w tajemniczej zależności od Plamy Amorficznej na Uranie. Albo niegdyś się znajdowało… Jurkowski uśmiechał się z wyższością. Zasadniczo rzeźba była w porządku, nie wiedziałem tylko, o co opiera się Jurkowski. Sondy to nie przypominało… Coś zasyczało nad moim uchem. Odwróciłem głowę, mimo woli się odsuwając. Obok mnie, tępo wpatrując się w postument, stał niewysoki chudy człowiek, od stóp do głowy zawinięty w jakąś szarą łuskę, w ogromnym sześciennym hełmie na głowie. Twarz mu zasłaniała szklana płytka z dziurkami. Z dziurek w rytm oddechu wypływały strużki dymu. Wycieńczona twarz za szybką była zlana potem. Policzki drgały. Początkowo wziąłem go za kosmitę, potem pomyślałem, że to turysta, któremu zalecono szczególne procedury lecznicze, dopiero później domyśliłem się, że to artik. — Przepraszam — powiedziałem. — Mógłby mi pan powiedzieć, co to za pomnik? Mokra twarz się skrzywiła. — Co? — dobiegło spod hełmu. Pochyliłem się. — Pytam, co to za pomnik. Znowu zapatrzył się w postument. Wydobywający się z dziurek dym zgęstniał. I znowu rozległo się głośne syczenie. — „Władimir Jurkowski — przeczytał. — Piąty grudnia. Rok Wagi”. Aha… grudzień… no… to pewnie jakiś Żyd albo Polak… — A kto postawił ten pomnik? — Nie wiem. Nie jest napisane. Po co to panu? — To mój znajomy — wyjaśniłem. — No to czemu pan mnie pyta? Niech pan zapyta jego. — On nie żyje. — Aaa… może jest tutaj pochowany?… — Nie — powiedziałem. — Pochowano go daleko stąd. — Gdzie? — Daleko! A co to jest ta rzecz, na której on się opiera? — Jaka rzecz? To erula. — Co? — Erula. Ruletka elektroniczna. Wytrzeszczyłem oczy. — Co ma do rzeczy ruletka? — Gdzie? — Tutaj, na pomniku. — Nie wiem — rzekł po chwili zastanowienia. — Może pański przyjaciel ją wynalazł? — Wątpię. Pracował w innej dziedzinie. — W jakiej? — Był planetologiem i astronautą. — Aaa… no, jeśli on ją wynalazł, to brawo. Pożyteczna rzecz. Trzeba zapamiętać, Jurkowski Władimir. Łebski Żyd… — Nie sądzę, żeby ją wynalazł — przerwałem mu. — Przecież mówię, był astronautą. Popatrzył na mnie. — Skoro jej nie wynalazł, czemu tu z nią stoi? — O to właśnie chodzi. Sam się dziwię. — Kłamiesz — powiedział nieoczekiwanie. — Kłamiesz i sam nie wiesz, co gadasz… Już od rana pijany… Alkoholik! — odwrócił się i poszedł dalej, powłócząc chudymi nogami i głośno sycząc. Wzruszyłem ramionami, jeszcze raz spojrzałem na Władimira Siergiejewicza i przez wielki jak lotnisko plac poszedłem do hotelu. Gigantyczny szwajcar odsunął przede mną drzwi i dźwięcznie powiedział: „Serdecznie zapraszamy”. Zatrzymałem się. — Przepraszam bardzo. Nie wie pan czasem, co to za pomnik? Szwajcar popatrzył nad moją głową na plac. Na jego twarzy pojawiło się zmieszanie. — A czy tam… nie jest napisane? — Jest. Ale kto postawił ten pomnik? Za co? Szwajcar przestąpił z nogi na nogę. — Bardzo przepraszam — rzekł w końcu — ale w żaden sposób nie mogę odpowiedzieć na to pytanie. Pomnik stoi tu od dawna, a ja jestem od niedawna… boję się pana wprowadzić w błąd. Może portier… Westchnąłem. — Dobrze, proszę się nie denerwować. Gdzie jest telefon? — Na prawo, bardzo proszę — powiedział szwajcar ucieszony. Portier już do mnie szedł, ale ja pokręciłem głową, podniosłem słuchawkę i wybrałem numer Rimeiera. Tym razem telefon był zajęty. Skierowałem się do windy i wjechałem na dziewiąte piętro. Rimeier, z nienormalnie obrzękniętą twarzą, powitał mnie w szlafroku, spod którego widać było nogi w spodniach i butach. W pokoju unosił się zapach zastarzałego dymu papierosowego, popielniczka na stole była pełna. Generalnie panował tu bajzel. Jeden fotel był przewrócony, na dywanie leżał zwinięty w kłębek podkoszulek, wyraźnie damski, pod parapetem i stołem błyszczały baterie pustych butelek. — Czym mogę służyć? — zapytał nieprzyjaźnie Rimeier, patrząc na mój podbródek. Chyba niedawno wyszedł spod prysznica, rzadkie jasne włosy na jego długiej czaszce były mokre. W milczeniu podałem mu swoją wizytówkę. Rimeier przeczytał ją uważnie, powoli wsunął do kieszeni szlafroka i nadal patrząc na mój podbródek, powiedział: — Niech pan usiądzie. Usiadłem. — Niedobrze się złożyło — wyjaśnił. — Jestem cholernie zajęty i nie mam ani minuty. — Dzwoniłem dziś do pana kilka razy. — Dopiero wróciłem… jak się pan nazywa? — Iwan. — A nazwisko? — Żylin. — Widzi pan, Żylin… Krótko mówiąc, powinienem się zaraz ubrać i wyjść znowu — zamilkł, potarł dłońmi obwisłe policzki. — Tak, właściwie… zresztą, jeśli pan chce, proszę tu na mnie zaczekać. Jeśli nie wrócę za godzinę, niech pan idzie i przyjedzie jutro około dwunastej. I proszę mi zostawić swój adres i telefon, niech pan zapisze na stole… — zrzucił szlafrok i wlokąc go po podłodze, poszedł do sąsiedniego pokoju. — A na razie niech pan obejrzy miasto. Straszne miasteczko… ale tak czy inaczej trzeba się tym zajmować. Mnie już mdli od niego… — Wrócił, zawiązując krawat. Ręce mu drżały, skórę na twarzy miał pomiętą i szarą. Nagle poczułem, że mu nie ufam. Sprawiał przykre wrażenie, jak zaniedbany i chory. — Źle pan wygląda — powiedziałem. — Bardzo się pan zmienił. Rimeier po raz pierwszy spojrzał mi w oczy. — Skąd pan wie, jak wyglądałem wcześniej? — Widziałem pana u Marii… Dużo pan pali, Rimeier, a teraz wszędzie do tytoniu dodają różne świństwa. — Tytoń to głupstwo — rzekł z nieoczekiwanym rozdrażnieniem. — Tutaj wszystko nasączają świństwem… ale zasadniczo ma pan rację, pewnie trzeba będzie rzucić. — Powoli włożył marynarkę. — Trzeba rzucić… — powtórzył. — I nie trzeba było zaczynać. — Jak idzie praca? — Bywało gorzej. Wyjątkowo zajmująca praca — uśmiechnął się nieprzyjemnie. — Idę. Czekają na mnie, jestem już spóźniony. Więc albo za godzinę, albo jutro w południe. Skinął mi głową i wyszedł. Podchodząc do stolika, aby zapisać swój adres i telefon, wpadłem w stertę butelek. Praca rzeczywiście musiała być zajmująca. Zadzwoniłem do portiera i poprosiłem, żeby do pokoju przyszła sprzątaczka. Uprzejmy głos wyjaśnił mi, że mieszkaniec pokoju kategorycznie zabronił personelowi obsługującemu zjawiać się w pokoju podczas swojej nieobecności, i właśnie przed chwilą, opuszczając hotel, powtórzył ten zakaz. — Aha — powiedziałem i odłożyłem słuchawkę. Niezbyt mi się to spodobało. Sam nigdy nie wydaję takich poleceń, nigdy nic przed nikim nie ukrywam, nawet notesu. Udawanie jest głupie, lepiej po prostu mniej pić. Podniosłem przewrócony fotel, usiadłem i zacząłem czekać, próbując stłumić uczucie niezadowolenia i rozczarowania. Nie czekałem długo. Dziesięć minut później drzwi się uchyliły i do pokoju wsunęła się śliczna buzia. — Hej! — powiedziała buzia nieco schrypniętym głosem. — Rimeier u siebie? — Rimeiera nie ma — odparłem. — Ale proszę wejść. Weszła lekkim, tanecznym krokiem i ujmując się pod boki, stanęła przede mną. Miała krótki zadarty nosek i rozczochrane, krótko obcięte włosy. Włosy były rude, szorty jaskrawoczerwone, bluzka żółta. Wyrazista kobieta i dość sympatyczna. Mogła mieć dwadzieścia pięć lat. — Czeka pan? — zapytała. Oczy miała błyszczące, pachniało od niej winem, tytoniem i perfumami. — Czekam — potwierdziłem. — Niech pani siada, będziemy czekać razem. Położyła się na tapczanie naprzeciwko mnie i zadarła nogi na stolik z telefonem. — Niech pan rzuci papierosa człowiekowi pracy — powiedziała. — Pięć godzin nie paliłam. — Nie palę… Zadzwonić, żeby przynieśli? — Mój Boże, i tu też smutas… niech pan da spokój z telefonem, bo znowu przyjdzie ta baba… proszę pogrzebać w popielniczce i znaleźć jak najdłuższy niedopałek! W popielniczce było pełno długich niedopałków. — Wszystkie są w szmince — zauważyłem. — Proszę dać, to moja szminka. Jak się pan nazywa? — Iwan. Pstryknęła zapalniczką. — A ja Ilina. Też jest pan cudzoziemcem? Wszyscy cudzoziemcy jacyś tacy szerocy. Co pan tu robi? — Czekam na Rimeiera. — Ależ nie o to pytam. Co pana do nas przywiało? Ucieka pan przed żoną? — Nie jestem żonaty. Przyjechałem napisać książkę. — Książkę… ale ten Rimeier ma znajomych… książkę przyjechał napisać. Problem płci sportowców impotentów. Jak u pana z problemem płci? — Dla mnie to nie problem — odparłem skromnie. — A dla pani? Spuściła nogi ze stolika. — No, no… Ostrożnie. Tu nie Paryż. Najpierw kudły obetnij… Siedzi jak persz… — Jak kto? — Byłem bardzo cierpliwy, w końcu miałem tu czekać jeszcze czterdzieści pięć minut. — Jak persz. Chodzą tacy, no wiesz… — zrobiła wokół uszu nieokreślone ruchy dłońmi. — Nie wiem. Jestem tu od niedawna. Jeszcze nic nie wiem. Niech pani opowie, to interesujące. — O nie, na pewno nie ja. U nas się nie gada. My tylko podajemy, sprzątamy, uśmiechamy się i milczymy. Tajemnica zawodowa. Słyszałeś o takim zwierzęciu? — Słyszałem — powiedziałem. — Co znaczy to „u nas”? U lekarzy? Bardzo ją to rozbawiło. — U lekarzy! No nie! — chichotała. — A z ciebie chłopak całkiem do rzeczy, język masz cięty… u nas w biurze też jest taki jeden. Jak coś powie, to wszyscy leżą. Jak obsługujemy rybaków, zawsze go wyznaczają, rybacy lubią się pośmiać. — Kto nie lubi… — Nie gadaj. Intele na przykład go pogonili. Zabierzcie, mówią, tego idiotę… Albo teraz, u tych ciężarnych facetów… — U kogo? — U smutasów… słuchaj, ja widzę, że ty nic nie rozumiesz… skąd się taki wziąłeś? — Z Wiednia. — No i co? W Wiedniu nie ma smutasów? — Nie wyobraża sobie pani, ilu rzeczy nie ma w Wiedniu. — Może nieregularnych zebrań też u was nie ma? — U nas nie ma — powiedziałem. — U nas wszystkie spotkania są regularne. Jak linia autobusowa. Najwyraźniej świetnie się bawiła. — A może kelnerek też u was nie ma? — Kelnerki są. Trafiają się nawet cudowne egzemplarze. Pani jest kelnerką? Zerwała się nagle. — No nie, tak dalej być nie może! Dość mam na dzisiaj smutasów. Teraz grzecznie wypijesz ze mną bruderszaft… — zaczęła przewracać butelki pod oknem. — Łobuzy, wszystkie puste… A może w dodatku nie pijesz? Aha, jest jeszcze trochę wermutu… napijesz się wermutu? Czy poprosić o whisky? — Zacznijmy od wermutu — powiedziałem. Postawiła butelkę na stół i wzięła z parapetu dwie szklanki. — Trzeba umyć, poczekaj chwilę, ale naśmiecili… — Poszła do łazienki i mówiła stamtąd: — Gdyby się jeszcze okazało, że jesteś niepijący, to sama nie wiem, co bym z tobą zrobiła… ale tu u niego bajzel w łazience, uwielbiam! Gdzie się zatrzymałeś, też tutaj? — Nie, w mieście. Na Drugiej Podmiejskiej. Wróciła ze szklankami. — Z wodą, czysty? — Raczej czysty. — Wszyscy cudzoziemcy piją czysty. A u nas nie wiedzieć czemu pije się z wodą — usiadła na poręczy mojego fotela i objęła mnie za ramiona. Intensywnie pachniało od niej alkoholem. — No, na „ty”… Wypiliśmy i pocałowaliśmy się — bez żadnej przyjemności. Na wargach miała grubą warstwę szminki, a powieki ciężkie od bezsenności i zmęczenia. Odstawiła szklankę, wyszukała w popielniczce następny niedopałek i wróciła na tapczan. — No i gdzie ten Rimeier? — zapytała. — Ile można czekać? Długo go znasz? — Niezbyt. — Moim zdaniem to drań — rzuciła z nieoczekiwaną złością. — Wszystko ze mnie wyciągnął, a teraz się ukrywa. Nie otwiera, łobuz jeden, nie można się dodzwonić. Słuchaj, nie jesteś szpiclem? — Jakim szpiclem… — Dużo ich teraz jest, łajdaków… z Towarzystwa Trzeźwości, z obyczajówki… Znawcy i Koneserzy to też niezłe bydlaki… — Nie. Rimeier to porządny człowiek — powiedziałem z pewnym wysiłkiem. — Porządny… wszyscy jesteście porządni. Na początku. Rimeier też był porządny, udawał takiego milutkiego, wesolutkiego… a teraz patrzy jak krokodyl! — Biedak — westchnąłem. — Pewnie przypomniał sobie rodzinę i zrobiło mu się wstyd. — On nie ma żadnej rodziny. I w ogóle do diabła z nim! Nalać ci jeszcze? Wypiliśmy. Położyła się z rękami pod głową. — Nie martw się. Olej to. Wina mamy dużo, potańczymy, skoczymy na dreszczkę… jutro mecz, postawimy na Byków… — Nie martwię się. Dobrze, na Byków. — Ach, Byki! Co za chłopaki! Mogłabym wiecznie na nich patrzeć… ręce jak stal, przytulisz się do takiego, to jak do drzewa, słowo daję… Do drzwi ktoś zastukał. — Właź! — wrzasnęła Ilina. Do pokoju wszedł i od razu stanął wysoki kościsty człowiek w średnim wieku z jasnymi wypukłymi oczami. — Przepraszam. Chciałem się widzieć z panem Rimeierem. — Wszyscy chcą się widzieć z Rimeierem — powiedziała Ilina. — Niech pan siada, poczekamy razem. Nieznajomy skłonił głowę, przysiadł się do stołu i założył nogę na nogę. Prawdopodobnie był tu nie po raz pierwszy. Nie rozglądał się na boki, tylko patrzył w ścianę prosto przed siebie. Zresztą może nie był ciekawski. W każdym razie ani ja, ani Ilina bynajmniej go nie interesowaliśmy. Wydało mi się to nienaturalne — moim zdaniem taka para jak ja i Ilina powinna zainteresować każdego normalnego człowieka. Ilina uniosła się na łokciu i zaczęła bacznie przyglądać się nieznajomemu. — Gdzieś już pana widziałam. — Naprawdę? — powiedział chłodno nieznajomy. — Jak się pan nazywa? — Oscar. Jestem przyjacielem Rimeiera. — Doskonale — rzekła Ilina. Wyraźnie drażniła ją obojętność nieznajomego, ale jeszcze się hamowała. — On też jest przyjacielem Rimeiera — wskazała mnie palcem. — Znacie się? — Nie — odparł Oscar, nadal wpatrzony w ścianę. — Nazywam się Iwan — wtrąciłem — a to przyjaciółka Rimeiera. Ma na imię Ilina. Właśnie wypiliśmy bruderszaft. Oscar dość obojętnie spojrzał na Ilinę i uprzejmie skłonił głowę. Ilina, nie odrywając od niego wzroku, wzięła butelkę. — Jeszcze trochę zostało. Napije się pan, Oscar? — Nie, dziękuję. — Bruderszaft! — wykrzyknęła Ilina. — Nie chce pan? Trudno. Nalała trochę do mojej szklanki, resztę do swojej i od razu wypiła. — W życiu bym nie pomyślała, że Rimeier może mieć przyjaciół, którzy odmówią drinka. A jednak gdzieś pana widziałam! Oscar wzruszył ramionami. — Nie sądzę — rzekł. Ilina upijała się w oczach. — To jakiś drań — oznajmiła głośno, zwracając się do mnie. — Halo, Oscar, jest pan intelem? — Nie. — Jak to? Nie? — zdumiała się Ilina. — Oczywiście, że pan jest. I jeszcze się pan pożarł w Łasuszce z łysym Lejzem, rozbił pan lustro, a Mody trzasnęła pana w gębę… Kamienna twarz Oscara lekko poróżowiała. — Zapewniam panią — zaczął uprzejmie — że nie jestem intelem i nigdy w życiu nie byłem w Łasuszce. — Więc twierdzi pan, że kłamię? — spytała Ilina zaczepnie. W tym momencie na wszelki wypadek zabrałem butelkę ze stolika i postawiłem pod fotelem. — Jestem przyjezdny — powiedział Oscar. — Turysta. — I dawno pan przyjechał? — zapytałem, żeby rozluźnić atmosferę. — Niedawno. — Nadal patrzył się w ścianę. Człowiek o żelaznych nerwach. — A! — odezwała się nagle Ilina. — Już pamiętam… wszystko pokręciłam — zachichotała. — Nie jest pan żadnym intelem, co za pomysł… to przecież pan był przedwczoraj w naszym biurze! Jest pan komiwojażerem, tak? Proponował pan kierownikowi partię jakiegoś świństwa… dugon… dupon… — Devon — podpowiedziałem. — Jest taki repelent. Oscar uśmiechnął się po raz pierwszy. — Dokładnie tak — potwierdził. — Ale nie jestem komiwojażerem. Po prostu spełniłem prośbę kuzyna. — To co innego. — Ilina poderwała się nagle. — Trzeba było tak od razu. Iwanie, musimy koniecznie wszyscy wypić bruderszaft. Zadzwonię… nie, lepiej pobiegnę… a wy tu sobie pogadajcie. Zaraz wracam… Wyskoczyła z pokoju, trzasnęła drzwiami. — Wesoła kobieta — zauważyłem. — Niezwykle. Jest pan tutejszy? — Nie, również przyjezdny. Co za dziwny pomysł przyszedł do głowy pańskiemu krewnemu! — Co ma pan na myśli? — Komu potrzebny jest devon w kurorcie? Oscar wzruszył ramionami. — Nie znam się na tym, nie jestem chemikiem. Przyzna pan, że czasem trudno zrozumieć postępki naszych bliźnich, co dopiero pomysły… Więc devon, jak się okazuje… jak go pan nazwał? Ręce… — Repelent. — To chyba na komary? — Nie tyle „na”, ile „przeciw”. — Widzę, że doskonale się pan w tym orientuje — stwierdził Oscar. — Zdarzyło mi się go stosować. — Ach, nawet tak… Co, do licha? — pomyślałem. Co on chce przez to wszystko powiedzieć? Już nie wpatrywał się w ścianę. Patrzył mi prosto w oczy i uśmiechał się. Ale jeśli miał coś do powiedzenia, to już powiedział. Wstał. — Nie będę dłużej czekać — oznajmił. — Jak rozumiem, zaraz zostanę zmuszony do wypicia bruderszaftu. A ja nie przyjechałem tu pić, przyjechałem się leczyć. Proszę uprzejmie przekazać Rimeierowi, że zadzwonię dziś wieczorem. Nie zapomni pan? — Nie — powiedziałem. — Nie zapomnę. Jeśli powiem, że był Oscar, on zrozumie, o kogo chodzi? — Oczywiście. To moje prawdziwe imię. Skłonił się i wyszedł spokojnym krokiem, nie oglądając się, wyprostowany i jakiś taki nienaturalny. Wsunąłem rękę do popielniczki, wybrałem niedopałek bez szminki i kilka razy się zaciągnąłem. Tytoń mi się nie spodobał. Zgasiłem niedopałek. Oscar też mi się nie spodobał. I Ilina. I Rimeier też nie za bardzo. Zrobiłem przegląd butelek, ale wszystkie były puste. |
||
|