"Drapieznosc naszego wieku" - читать интересную книгу автора (Strugacki Arkadij, Strugacki Borys)4Nie doczekałem się na Rimeiera, a Ilina nie wróciła. Znudziło mi się sterczenie w zakopconym pokoju i zszedłem na dół, do westybulu. Miałem zamiar zjeść obiad i stanąłem, rozglądając się w poszukiwaniu restauracji. Obok mnie natychmiast zmaterializował się portier. — Do usług — zagadnął uprzejmie. — Samochód? Restauracja? Bar? Salon? — Jaki salon? — zainteresowałem się. — Salon fryzjerski. — Dyskretnie zerknął na moją fryzurę. — Dzisiaj przyjmuje mistrz Gaoey. Serdecznie polecam. Przypomniałem sobie, że Ilina nazwała mnie kudłatym perszem, i zgodziłem się. — Proszę za mną — powiedział portier. Przecięliśmy westybul. Portier uchylił niskie szerokie drzwi i półgłosem zwrócił się do pustki przestronnego pomieszczenia: — Przepraszam, mistrzu, klient do pana. — Proszę — usłyszałem spokojny głos. Wszedłem. W salonie było jasno i unosił się przyjemny zapach. Lśnił nikiel, lśniły lustra, lśnił starodawny parkiet. Z sufitu na lśniących wysięgnikach zwisały lśniące półkule. Na środku sali stał ogromny biały fotel. Mistrz szedł mi na spotkanie. Miał badawcze, nieruchome spojrzenie, haczykowaty nos i siwą hiszpańską bródkę. Najbardziej przypominał starego doświadczonego chirurga. Nieśmiało się przywitałem. On krótko skinął głową, oglądając mnie od stóp do głów, i zaczął obchodzić mnie dookoła. Poczułem się nieswojo. — Prosiłbym o dostosowanie mnie do obecnej mody — powiedziałem, starając się nie tracić go z pola widzenia. Ale on łagodnie przytrzymał mnie za rękaw i przez kilka sekund dyszał za moimi plecami. — Bez wątpienia… nie ma najmniejszej wątpliwości… — mamrotał, a potem poczułem, że dotyka mojej twarzy. — Niech pan zrobi kilka kroków do przodu, bardzo proszę — rzekł surowo. — Pięć, sześć kroków, potem niech się pan zatrzyma i gwałtownie odwróci. Posłuchałem. Oglądał mnie w zadumie, skubiąc bródkę. Miałem wrażenie, że się waha. — A zresztą — powiedział nieoczekiwanie — niech pan siada. — Gdzie? — Na fotelu, na fotelu… — wyjaśnił niecierpliwie. Opadłem na fotel i patrzyłem, jak znowu zbliża się do mnie powoli. Na jego inteligentnej twarzy pojawił się wyraz ogromnej irytacji. — No i jak tak można! — zawołał. — Przecież to straszne! Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. — Surowiec… dysharmonia… — mamrotał. — To skandal… skandal! — Naprawdę aż tak źle? — Nie mam pojęcia, po co pan do mnie przyszedł. Przecież pański wygląd jest panu doskonale obojętny. — Od dzisiaj to się zmieni — zdecydowałem. Machnął ręką. — Proszę dać spokój! Przyjmę pana, ale… — potrząsnął głową, odwrócił się szybko i podszedł do wysokiego stolika zastawionego błyszczącymi przyrządami. Oparcie fotela odchyliło się łagodnie i znalazłem się w pozycji półleżącej. Z góry najechała na mnie wielka półkula promieniejąca ciepłem i setki maleńkich igiełek ukłuły mnie w kark, wywołując dziwne wrażenie bólu i przyjemności jednocześnie. — Przeszło? — zapytał mistrz, nie odwracając się. Wrażenie znikło. — Przeszło — odparłem. — Ma pan dobrą skórę — rzekł z niejaką przyjemnością mistrz. Wrócił do mnie z zestawem zagadkowych przyrządów i zaczął badać moje policzki. — A jednak Miroza za niego wyszła — oznajmił nagle. — Wszystkiego mogłem się spodziewać, tylko nie tego. Po tym, co Lewant dla niej zrobił… Pamięta pan ten moment, jak oni płaczą nad umierającą Pini? Można było się założyć, że będą ze sobą już na zawsze. I teraz, proszę sobie wyobrazić, ona wychodzi za mąż za tego literata. Mam taką zasadę: podtrzymywać dowolną rozmowę. Kiedy nie wiem, o czym mowa, to nawet staje się bardziej interesujące. — Nie na długo — oświadczyłem z mocą. — Literaci nie są stali w uczuciach, zapewniam pana. Sam jestem literatem. Jego palce na sekundę zamarły na moich powiekach. — Nie przyszło mi to do głowy — przyznał. — A jednak ślub, niechby nawet cywilny… Będę musiał pamiętać, żeby zadzwonić do żony. Bardzo to przeżyła. — Rozumiem ją — powiedziałem. — Chociaż mnie się zawsze wydawało, że Lewant początkowo był zakochany w… eee… Pini. — Zakochany?! — wykrzyknął mistrz, podchodząc do mnie z drugiej strony. — Oczywiście, że ją kochał! Kochał do szaleństwa! Jak może kochać tylko samotny, odtrącony przez wszystkich człowiek! — I dlatego naturalne jest, że po śmierci Pini będzie szukał pocieszenia u jej najlepszej przyjaciółki… — Przyjaciółki… tak — powiedział z aprobatą mistrz, łaskocząc mnie za uchem. — Miroza uwielbiała Pini. To bardzo odpowiednie słowo: przyjaciółka! Od razu czuje się, że jest pan literatem! Pini też uwielbiała Mirozę… — Ale proszę zauważyć — podchwyciłem natychmiast — Pini od początku podejrzewała, że Miroza jest nieobojętna wobec Lewanta. — Oczywiście. One są niezwykle wrażliwe na takie rzeczy. To było jasne dla każdego, moja żona od razu zwróciła na to uwagę. Pamiętam, jak szturchała mnie łokciem za każdym razem, gdy Pini siadała na kędzierzawej główce Mirozy i tak figlarnie, rozumie pan, wyczekująco spoglądała na Lewanta… Tym razem milczałem. — I w ogóle jestem głęboko przekonany — ciągnął — że ptaki są nie mniej wrażliwe niż ludzie. Aha, pomyślałem sobie, i powiedziałem: — Nie wiem, jak ptaki generalnie, ale Pini była znacznie bardziej wrażliwa niż, powiedzmy, ja czy pan. Coś krótko zabrzęczało nad moją głową i słabo dźwięknął metal. — Mówi pan słowo w słowo jak moja żona — zauważył mistrz. — Panu powinien się podobać Dan. Byłem wstrząśnięty, gdy on zdołał zrobić bunkin tej japońskiej księżnej, nie pamiętam jej imienia… Przecież nikt, ani jeden człowiek nie wierzył Danowi. Sam japoński król… — Przepraszani — wtrąciłem. — Bunkin? — No tak, nie jest pan specjalistą… Ale pamięta pan ten moment, gdy japońska księżna wychodzi z lochu? Jej włosy, wysoki wałek jasnych włosów ozdobionych drogocennymi grzebieniami… — Ach — domyśliłem się — to fryzura! — Tak! W pewnym momencie w zeszłym roku nawet weszła w modę. Chociaż prawdziwy bunkin umieli zrobić nieliczni… podobnie jak prawdziwy szynion, skoro już o tym mowa. I oczywiście, nikt nie wierzył, że Dan, z poparzonymi rękami, na wpół ociemniały… Pamięta pan, jak on stracił wzrok? — To było wstrząsające. — O, Dan to prawdziwy mistrz. Zrobić bunkin bez elektroobróbki, bez biorozwiertaka… wie pan — w jego głosie dało się słyszeć wzburzenie — właśnie mi przyszło do głowy, że Miroza powinna, po rozstaniu z tym literatem, wyjść nie za Lewanta, lecz za Dana. Będzie go wyprowadzać w fotelu na werandę, będą słuchać słowików przy świetle księżyca… razem, we dwoje… — I cicho łkać ze szczęścia — dodałem. — Tak… — mistrzowi głos się załamał. — To po prostu będzie sprawiedliwe. W przeciwnym razie nie wiem… nie rozumiem, po co cała nasza walka… Musimy stanowczo zażądać. Jeszcze dzisiaj pójdę do związku. Znowu milczałem. Mistrz oddychał szybko nad moim uchem. — Niech się golą w automatach — powiedział nagle mściwie. — Niech chodzą jak oskubane gęsi. Daliśmy im kiedyś spróbować, co to znaczy, teraz zobaczymy, jak im się to spodobało. — Obawiam się, że to nie będzie łatwe — powiedziałem ostrożnie, bo nic już nie rozumiałem. — Ha! My, mistrzowie, przywykliśmy do trudnych spraw. Nie będzie łatwe! Ha! A gdy przychodzi do pana tłuste stworzenie, spocone i straszne, a pan musi zrobić z niego człowieka… albo przynajmniej coś, co może zostać uznane za człowieka… To jest łatwe?! Pamięta pan, co powiedział Dan? „Kobieta rodzi człowieka raz na dziewięć miesięcy, a my, mistrzowie, robimy to każdego dnia”. Czy to nie piękne słowa? — Dan mówił o fryzjerach? — spytałem na wszelki wypadek. — Dan mówił o mistrzach! „Na nas opiera się piękno świata!”, mówił dalej. I później, pamięta pan? „Żeby zrobić z małpy człowieka, Darwin musiał być wspaniałym mistrzem”. Postanowiłem się poddać. — Tego już nie pamiętam. — Od dawna ogląda pan „Różę salonu”? — Dopiero co przyjechałem. — A… w takim razie wiele pan stracił. Ja i żona oglądamy tę historię już siódmy rok, w każdy wtorek. Przepuściliśmy jeden jedyny raz, kiedy dostałem ataku i straciłem przytomność. Ale w całym mieście jest tylko jeden człowiek, który obejrzał wszystkie odcinki. Mistrz Mil z Salonu Centralnego. Odszedł na kilka kroków, włączał i wyłączał różnokolorowe plafony i znowu wziął się do pracy. — Siódmy rok! — powtórzył. -1 niech pan sobie wyobrazi, co oni robią: dwa lata temu zabijają Mirozę, wrzucają Lewanta do japońskich lochów na dożywocie, a Dana palą na stosie. Może pan to sobie wyobrazić? — To niemożliwe. Dana? Na stosie? Co prawda, Giordana Bruna też spalili na stosie… — Możliwe — przerwał mi niecierpliwie mistrz. — W każdym razie zrozumieliśmy, że mają zamiar szybciutko zakończyć sprawę. Ale myśmy do tego nie dopuścili. Rozpoczęliśmy strajk i walczyliśmy przez trzy tygodnie. Mil i ja pikietowaliśmy automaty fryzjerskie. I muszę panu powiedzieć, że znaczna część miasta nam sekundowała. — No pewnie — powiedziałem. -1 cóż? Zwyciężyliście? — Jak pan widzi. Zrozumieli, co to znaczy, i teraz centrum telewizyjne wie, z kim ma do czynienia. Nie cofniemy się ani o krok i jeśli będzie trzeba, nie odstąpimy. W każdym razie teraz we wtorki naprawdę odpoczywamy. Jak dawniej. — A w pozostałe dni? — W pozostałe dni czekamy na wtorek i zgadujemy, co nas czeka; czym wy, literaci, nas ucieszycie, spieramy się i zakładamy… zresztą my, mistrzowie, nie mamy wiele wolnego czasu. — Duża klientela? — Nie w tym rzecz. Mam na myśli studia po pracy. Nietrudno zostać mistrzem, trudno nim pozostać. Mnóstwo literatury, masa nowych metod, nowych zastosowań, za wszystkim trzeba nadążać, bez przerwy eksperymentować, badać, studiować i bez przerwy obserwować pokrewne dziedziny — bionikę, medycynę plastyczną, organikę… A poza tym, rozumie pan, człowiek zdobywa doświadczenie i trzeba dzielić się swoją wiedzą. Ja i Mil piszemy już drugą książkę, i dosłownie każdego miesiąca musimy wprowadzać poprawki do rękopisu. Wszystko starzeje się w oczach. Teraz kończę artykuł o pewnej mało znanej cesze naturalnie prostego nieplastycznego włosa i wie pan, praktycznie nie mam żadnych szans, żeby zostać pierwszym. Tylko w naszym kraju znam trzech mistrzów zajmujących się tą samą kwestią. To naturalne — prosty, nieplastyczny włos to palący problem. Przecież jest uważany za absolutnie nieestetyzowany. Zresztą pana to oczywiście nie może interesować. Przecież jest pan literatem. — Tak. — Wie pan, w czasie strajku zdarzyło mi się przejrzeć pewną książkę. To czasem nie pańska? — Nie wiem. A o czym? — Trudno tak dokładnie powiedzieć… syn kłócił się z ojcem i miał przyjaciela, takiego niesympatycznego człowieka o dziwnym nazwisku… i jeszcze kroił żaby. — Nie potrafię sobie przypomnieć — skłamałem. Biedny Iwan Turgieniew! — Ja też nie mogę sobie przypomnieć. Jakieś brednie. Mam syna, ale on nigdy się ze mną nie kłóci. Zwierząt też nigdy nie męczył… no, może w dzieciństwie… Znowu odsunął się, powoli obszedł mnie dookoła, przyglądając się uważnie. Oczy mu płonęły. Chyba był z siebie bardzo zadowolony. — Sądzę, że na tym możemy zakończyć — oznajmił. Wydostałem się z fotela. — Całkiem nieźle… — mruczał mistrz pod nosem. — Naprawdę nieźle. Podszedłem do lustra, a on włączył lampy, które oświetliły mnie ze wszystkich stron, nawet na twarzy nie było cieni. W pierwszym momencie nie dostrzegłem w swoim wyglądzie niczego niezwykłego. Ja jak ja. A potem poczułem, że to jednak nie do końca ja. To coś lepszego niż ja. Znacznie lepszego niż ja. Ładniejszego niż ja. Bardziej znaczącego niż ja. I poczułem wstyd, jakbym umyślnie udawał człowieka, któremu nie dorastam do pięt… — Jak pan to zrobił? — zapytałem półgłosem. — Drobiazg — odparł mistrz, uśmiechając się jakoś dziwnie. — Okazał się pan dość łatwym klientem, chociaż stanowczo zapuszczonym. Wpatrywałem się w swoje odbicie jak Narcyz, nie mogłem się od niego oderwać. I nagle zrobiło mi się nieprzyjemnie. Mistrz był czarodziejem, złym czarodziejem, chociaż zapewne nawet tego nie podejrzewał. W lustrze, oświetlone żarówkami, przeglądało się — niezwykle atrakcyjne i cieszące oko — kłamstwo. Mądra, piękna, znacząca pustka. No może nie pustka, w końcu nie miałem o sobie aż tak niskiego mniemania, ale kontrast był uderzający. Cały mój wewnętrzny świat, wszystko, co miałem w sobie… mogłoby nie istnieć. Nie było już potrzebne. Popatrzyłem na mistrza. Uśmiechał się. — Dużo ma pan klientów? — zapytałem. Nie zrozumiał mojego pytania, a ja nie chciałem, żeby zrozumiał. — Proszę się nie przejmować — odparł. — Zawsze z przyjemnością będę nad panem pracował. Jest pan surowcem bardzo wysokiej klasy. — Dziękuję. — Spuściłem wzrok, żeby nie widzieć jego uśmiechu. — Dziękuję. Do widzenia. — Niech pan tylko nie zapomni zapłacić — rzekł dobrodusznie. — My, mistrzowie, bardzo cenimy swoją pracę. — Oczywiście. Naturalnie. Ile jestem winien? Powiedział, ile jestem winien. — Co? — spytałem, dochodząc do siebie. Z wyraźną przyjemnością powtórzył. — To jakiś obłęd! — wykrzyknąłem szczerze. — Oto cena piękna. Przyszedł pan tutaj jako zwykły turysta, a wychodzi jako król przyrody. Czyż nie tak? — Wychodzę jako samozwaniec — wymamrotałem, sięgając po pieniądze. — No, no, po co ta gorycz — rzekł przymilnie. — Nawet ja nie wiem tego na pewno. I pan nie jest tego pewien… jeszcze dwa dolary poproszę… dziękuję panu bardzo. Pięćdziesiąt fenigów reszty. Nie ma pan nic przeciwko fenigom? Nie miałem nic przeciwko fenigom. Chciałem jak najszybciej wyjść. Dłuższą chwilę stałem w westybulu, dochodząc do siebie i patrząc przez oszklone drzwi na metalowego Władimira Siergiejewicza. W końcu to przecież nic nowego, W końcu miliony ludzi nie są tymi, za których się podają. Ale ten przeklęty fryzjer uczynił ze mnie empiriokrytyka. Rzeczywistość została zamaskowana pięknymi hieroglifami. Już nie wierzyłem temu, co widziałem w tym mieście. Wylany stereoplastikiem plac tak naprawdę wcale nie był ładny. Pod eleganckimi kształtami samochodów kryły się złowieszcze, potworne kształty. A ta śliczna, miła kobieta w rzeczywistości może być hieną, lubieżną, tępą i ohydną. Zamknąłem oczy i pokręciłem głową. Stary diabeł! Nieopodal przystanęło dwóch staruszków i z żarem zaczęło dyskutować o wyższości bażanta duszonego nad bażantem zapieczonym z piórami. Spierali się, pluli śliną, cmokali i tracili dech, pstrykając sobie przed nosami kościstymi palcami. Tym dwóm nie pomógłby żaden mistrz. Oni sami byli mistrzami i nie kryli tego. W każdym razie przywrócili mnie do materialnego świata. Zawołałem portiera i spytałem, gdzie jest restauracja. — Na wprost przed panem — rzekł portier, z uśmiechem obserwując spierających się starców. — Wszystkie kuchnie świata. Wejście do restauracji wziąłem za bramę do ogrodu botanicznego. Wszedłem do tegoż „ogrodu”, rozsuwając rękami gałęzie egzotycznych drzew, stąpając na przemian po trawie i nierównych płytach muszlowca. W chłodnym zielonym gąszczu ćwierkały niewidoczne ptaki, słychać było gwar rozmów, brzęk noży, śmiech. Obok mojej twarzy przeleciał złocisty ptaszek. Niósł w dziobie malutką kanapeczkę z kawiorem. — Jestem do pańskich usług — usłyszałem głęboki aksamitny głos. Z zarośli wyszedł mi na spotkanie wyniosły mężczyzna z policzkami opierającymi się na ramionach. — Obiad — powiedziałem krótko. Nie lubię maitre d’hoteli. — Obiad… — powtórzył znacząco. — Obiad w towarzystwie? Oddzielny stolik? — Oddzielny stolik. Chociaż… W jego ręku natychmiast pojawił się notes. — Mężczyznę w pańskim wieku chętnie widziałyby przy swoim stoliku mistress i miss Hamilton Ray… — Dalej — powiedziałem. — Ojciec Gotfrois… — Wolałbym kogoś miejscowego — powiedziałem. Przekręcił kartkę. — Przy stoliku zajął właśnie miejsce doktor filozofii Opir. — Bardzo proszę. Schował notes i zaprowadził mnie po ścieżce wyłożonej płytkami piaskowca. Wokół rozmawiano, jedzono, syczały syfony. W liściach, niczym barwne pszczoły, latały kolibry. — Jak mam pana przedstawić? — zapytał maitre d’hotel z szacunkiem. — Iwan. Turysta i literat. Doktor Opir był mężczyzną mniej więcej pięćdziesięcioletnim. Od razu mi się spodobał — bez żadnych ceregieli pogonił maitre d’hotela po kelnerów. Był rumiany, gruby, mówił i gestykulował bez chwili przerwy i z widoczną przyjemnością. — Proszę się nie trudzić — rzekł, gdy sięgnąłem po menu. — Wszystko jasne. Wódka, anchois pod jajkiem — u nas nazywa się ich pasifunczykami — zupa ziemniaczana like… — Ze śmietaną — dodałem. — Naturalnie!… Jesiotr po astrachańsku, porcja cielęciny… — Ja chciałbym bażanta. Zapieczonego z piórami. — Nie warto, teraz nie ma sezonu… kawałek szynki, węgorz w marynacie… — Kawa — dorzuciłem. — Koniak — sprzeciwił się. — Kawa z koniakiem. — Dobrze. Koniak i kawa z koniakiem. Jakieś białe wino do ryby i porządne, naturalne cygaro… Doktor filozofii Opir był wspaniałym towarzyszem przy obiedzie. Mogłem jeść, pić i słuchać. Albo nie słuchać. On nie potrzebował rozmówcy. Potrzebował słuchacza. Nie uczestniczyłem w rozmowie w najmniejszym stopniu, nawet nie podrzucałem replik. A doktor Opir przemawiał z rozkoszą, prawie nie milknąc, i wymachiwał widelcem, a mimo to talerze i półmiski przed nim pustoszały z tajemniczą szybkością. Nigdy w życiu nie spotkałem człowieka, który z taką wprawą przemawiałby z pełnymi ustami. — Nauka! Jej Wysokość Nauka! — wykrzykiwał. — Dojrzewała długo, w bólach, ale jej owoce są słodkie i obfite. Chwilo, trwaj, jesteś piękna! Setki pokoleń rodziło się, cierpiało i umierało, i nikt nigdy nie zapragnął wypowiedzieć tego zaklęcia. Mamy wyjątkowe szczęście. Urodziliśmy się w wielkiej epoce — w epoce zaspokojonych pragnień. Być może, jeszcze nie wszyscy to rozumieją, ale dziewięćdziesiąt dziewięć procent moich rodaków żyje w świecie, w którym człowiek dostaje wszystko. Nauko! Nareszcie ludzkość uwolniłaś! Dałaś nam, dajesz i będziesz dawać — wszystko!… Wykwintne jedzenie! Eleganckie ubrania, w dowolnej ilości i na dowolny gust! Piękne domy! Miłość, radość, satysfakcję, a dla chętnych, dla ludzi zmęczonych szczęściem — słodkie łzy, małe, zbawcze smutki, przyjemne troski, które podnoszą naszą wartość w naszych własnych oczach… O tak, my, filozofowie, długo przeklinaliśmy naukę. Wzywaliśmy luddytów niszczących maszyny, przeklinaliśmy Einsteina zmieniającego nasz wszechświat, piętnowaliśmy Winera, który podniósł rękę na boską istotę człowieka. Cóż, rzeczywiście traciliśmy tę boską istotę. Nauka nam ją odebrała. Ale w zamian…! W zamian usadziła ludzkość u stołów na Olimpie… Aha, oto i zupa ziemniaczana, boska like… Nie, nie, proszę robić to co ja… Proszę wziąć tę łyżeczkę… Nieco octu, odrobina pieprzu… teraz drugą łyżką, o, tą, niech pan nabierze śmietany i… nie, nie, proszę stopniowo, stopniowo mieszać… To również nauka, jeszcze bardziej starożytna niż uniwersalna synteza… Właśnie, niech pan koniecznie odwiedzi nasze syntezatory Róg Almatei AK. Nie jest pan chemikiem… no tak, przecież jest pan literatem! O tym trzeba napisać, to wielka tajemnica dnia dzisiejszego: befsztyki z powietrza, szparagi z gliny, trufle z opiłków… jaka szkoda, że Maltus umarł. Dziś śmiałby się z niego cały świat! Rzeczywiście, on miał pewne podstawy do pesymizmu. Gotów jestem zgodzić się z ludźmi uważającymi go za geniusza. Był jednak niewykształcony, nie widział perspektywy nauk przyrodniczych. Należał do tych nieszczęsnych geniuszów, którzy odkrywają prawa rozwoju społecznego w momencie, gdy prawa te przestają funkcjonować… Szczerze mi go żal. Ludzkość była dla niego miliardem głodnych gąb! Zapewne budził się po nocach zlany potem! To przecież istny koszmar: miliard otwartych paszczy — i ani jednej głowy! Oglądam się za siebie i z goryczą widzę, jak ślepi byli władcy dusz i umysłów niedalekiej przyszłości. Ich świadomość przytłaczało ciągłe przerażenie. Społeczni darwiniści! Nie wierzyli w możliwość istnienia, widzieli tylko walkę o przetrwanie, tłumy rozwścieczonych z głodu ludzi, rozszarpujących się na kawałki w walce o miejsce pod słońcem, jakby to miejsce było tylko jedno, jakby słońca nie starczyło dla wszystkich! I Nietzsche… możliwe, że on nadawał się dla głodnych niewolników epoki faraonów z tym swoim złowieszczym proroctwem rasy panów, ze swoimi nadludźmi po tamtej stronie dobra i zła… Kto chciałby być teraz po tamtej stronie? Skoro po tej też jest całkiem sympatycznie, nie sądzi pan? Byli oczywiście Marks i Freud. Marks na przykład jako pierwszy zrozumiał, że wszystko opiera się na gospodarce. Zrozumiał, że wyrwanie gospodarki z łap chciwych głupców i fetyszystów, upaństwowienie jej i bezgraniczny rozwój będą równoznaczne z położeniem fundamentów złotego wieku. A Freud pokazał, po co nam właściwie ten złoty wiek. Niech pan sobie przypomni, co było przyczyną wszelkich nieszczęść rodu ludzkiego. Niezaspokojone instynkty, nieodwzajemniona miłość, głód — zgodzi się pan? A wtedy pojawia się Jej Wysokość Nauka, by ofiarować nam owo zaspokojenie. I jakże szybko to poszło! Jeszcze pamiętamy nazwiska posępnych krytykantów, a już… jak pan znajduje jesiotra? Odnoszę wrażenie, że sos jest syntetyczny. Widzi pan? Różowy odcień. Tak jest, syntetyczny. W restauracji moglibyśmy liczyć na naturalny… Maitre! Zresztą do licha z nim, nie będziemy kaprysić… Może pan odejść! O czym to ja?… Ach tak! Miłość i głód. Odwzajemniona miłość i zaspokojony głód, i zobaczy pan szczęśliwego człowieka. Pod warunkiem oczywiście, że nasz człowiek będzie pewien jutra. Wszystkie utopie wszystkich czasów bazują na tej właśnie prostej idei. Uwolnijcie człowieka od trosk o chleb powszedni, a stanie się prawdziwie wolny i szczęśliwy. Jestem głęboko przekonany, że dzieci, właśnie dzieci są ideałem ludzkości. Widzę głęboki sens w porażającym podobieństwie między dzieckiem a beztroskim człowiekiem, obiektem utopii. Beztroski znaczy szczęśliwy. A my jesteśmy bliscy swojego ideału! Jeszcze kilkadziesiąt, może nawet kilkanaście lat i osiągniemy automatyczną obfitość. Wtedy odrzucimy naukę jak uzdrowiony odrzuca kule i cała ludzkość stanie się jedną wielką, szczęśliwą dziecięcą rodziną. Dorośli będą różnić się od dzieci zdolnością do miłości, a zdolność ta stanie się — znowu z pomocą nauki — źródłem nowych, niebywałych radości i rozkoszy… A oto i kawa… mmm… całkiem niezła kawa! Ale gdzie jest koniak? Aha, dziękuję panu… O, co za koniak! Przy okazji, słyszałem, że Wielkiego Degustatora odsunięto od pełnienia obowiązków. Na ostatnim Kongresie Koniaków w Brukseli doszło do niesłychanego skandalu, który z wielkim trudem udało się zatuszować. Grand Prix otrzymał wówczas Biały Centaur. Jury zachwycone! Coś nieprawdopodobnego. Niewiarygodna feeria odczuć. Następnie otwierają pakiet zamówieniowy i o hańbo! To syntetyk! Wielki Degustator zbladł jak płótno i zwymiotował. Ja również próbowałem tego koniaku, rzeczywiście smakuje wspaniale, ale pędzi się go z mazutu i nawet nie ma własnej nazwy. AX osiemnaście ułamek naftan, i tańszy od hydrolizowanego spirytusu… Niech pan weźmie cygaro. Bzdura, co to znaczy, że pan nie pali? Po takim obiedzie trzeba zapalić! Lubię tę restaurację. Za każdym razem, gdy przyjeżdżam na wykłady do tutejszego uniwersytetu, jem obiad w Olimpiku. A przed powrotem obowiązkowo wstępuję do Tawerny. To prawda, że nie ma tam takiej dżungli, tych rajskich ptaków, jest trochę gorąco, trochę duszno i pachnie dymem, ale to prawdziwa, niepowtarzalna kuchnia. Gorliwi degustatorzy zbierają się właśnie tam. Albo tam, albo w Łasuchu. Tam się wyłącznie je. Tam nie wolno rozmawiać, nie należy się śmiać, przychodzenie tam z kobietą nie ma najmniejszego sensu. Tam się tylko je! Cicho, w skupieniu, w zadumie… Doktor Opir w końcu zamilkł, odchylił się na oparcie fotela i zaciągnął z przyjemnością. Ssałem potężne cygaro i patrzyłem na niego. Widziałem tego doktora filozofii na wskroś. Zawsze i w każdej epoce byli tacy ludzie, absolutnie zadowoleni ze swojej pozycji społecznej i dlatego całkowicie zadowalała ich kondycja społeczeństwa. Cudownie lekkie pióro, giętki język, wspaniałe zęby, absolutnie zdrowe wnętrzności i doskonale funkcjonujący aparat płciowy. — To znaczy, że świat jest piękny, doktorze? — zapytałem. — Tak — powiedział z emfazą doktor Opir. — Świat jest nareszcie piękny. — Jest pan ogromnym optymistą — zauważyłem. — Nasze czasy to czasy optymistów. Pesymista idzie do salonu dobrego nastroju, wyrzuca żółć z podświadomości i staje się optymistą. Czasy pesymistów minęły, podobnie jak przeminęły czasy maniaków seksualnych, ludzi chorych na gruźlicę oraz wojskowych. Pesymizm jako stan rozumu wykorzeniany jest przez samą naukę. I nie tylko pośrednio poprzez stworzenie dostatku i obfitości, ale również bezpośrednio — na drodze wtargnięcia w mroczny świat podświadomości. Chociażby owe generatory snów, teraz to najmodniejsza rozrywka. Absolutnie nieszkodliwe, masowe i szalenie proste pod względem konstrukcyjnym… Albo, powiedzmy, neurostymulatory… Próbowałem nakierować go na właściwy tor. — Nie wydaje się panu, że akurat w tej dziedzinie nauka, na przykład owa chemia farmaceutyczna, czasem poważnie przesadza? Doktor Opir uśmiechnął się pobłażliwie i powąchał swoje cygaro. — Nauka zawsze posługiwała się metodą prób i błędów — rzekł poważnie. — Jestem skłonny twierdzić, że tak zwane błędy to nieodmiennie rezultat przestępczego zastosowania. Jeszcze nie weszliśmy w złoty wiek, dopiero w niego wchodzimy i pod naszymi nogami do tej pory plączą się różni autlo, chuligani i inni niesympatyczni ludzie… Pojawiają się niszczące zdrowie narkotyki, które pierwotnie stworzono, jak sam pan wie, dla najszlachetniejszych celów, różne tam aromatery. Albo ten… że tak powiem… ten… — zachichotał dość sprośnie. — Pan się domyśla, przecież jesteśmy dorosłymi ludźmi… Ale do czego to ja?… Ach, tak! To wszystko nie powinno nas oburzać. To minie, tak jak minęły bomby atomowe. — Chciałem tylko podkreślić — zauważyłem — że nadal istnieje problem alkoholizmu i problem narkomanii… Zainteresowanie doktora Opira rozmową nikło w oczach. Najwidoczniej nie powinienem podważać jego tezy, że nauka to szczęście. Prowadzenie sporu na takim poziomie go nudziło. To tak jakby on twierdził, że kąpiel w morzu jest korzystna dla zdrowia, a ja zaprzeczałbym na tej podstawie, że w zeszłym roku omal nie utonąłem. — Oczywiście… — Spojrzał na zegarek. — Nie wszystko od razu… Zgodzi się pan jednak, że najistotniejsza jest zasadnicza tendencja… Kelner! Doktor Opir zjadł smaczny obiad, wygłosił mowę w imieniu filozofii postępowej i czuł się absolutnie usatysfakcjonowany. Postanowiłem nie drążyć tematu, tym bardziej że jego filozofia postępowa dokładnie mi wisiała. A na temat, który interesował mnie najbardziej, doktor Opir i tak nie mógłby powiedzieć nic konkretnego. Zapłaciliśmy i wyszliśmy z restauracji. — Nie wie pan, doktorze, czyj to pomnik? Tam na placu… Doktor Opir popatrzył z roztargnieniem. — Rzeczywiście, pomnik — zdumiał się. — Zadziwiające, że go wcześniej nie zauważyłem… Gdzieś pana podwieźć? — Dziękuję, wolę się przejść. — W takim razie do widzenia. Cieszę się, że mogłem pana poznać… naturalnie, trudno mieć nadzieję, że pana przekonam — skrzywił się, podłubał w zębach wykałaczką — ale już sama próba byłaby ciekawym doświadczeniem… może wstąpi pan na mój wykład? Zaczynam jutro o dziesiątej. — Dziękuję. Jaki temat? — Filozofia neooptymizmu. Z pewnością poruszę kilka kwestii, które dzisiaj sobie omówiliśmy. — Dziękuję panu — powtórzyłem. — Nie omieszkam. Podszedł do swojego długiego samochodu, opadł na siedzenie, pomajstrował przy pulpicie autokierowcy, odchylił się na oparcie i chyba od razu zasnął. Samochód ostrożnie ruszył i nabierając szybkości, znikł w cienistej zieleni bocznej ulicy. Neooptymizm… neohedonizm i neokonkretyzm… nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, powiedział lis, za to trafiłeś do Krainy Głupców. Muszę powiedzieć, że procent urodzonych głupców bynajmniej się nie zmienia na przestrzeni wieków. Ciekawe, co dzieje się z procentem głupców z przekonania. Ciekawe, kto nadał mu tytuł doktora. A przecież nie jest jedynym przypadkiem! Na pewno jest cały tabun doktorów, którzy uroczyście nadali ten tytuł neooptymiście Opirowi. Co zresztą ma miejsce nie tylko wśród filozofów… Zobaczyłem, jak do holu wszedł Rimeier. Garnitur wisiał na nim jak worek. Od razu zapomniałem o doktorze Opirze. Rimeier się garbił, twarz miał zniszczoną i obwisłą. Chyba nawet się chwiał. Podszedł do windy. W tym momencie go dogoniłem, wziąłem pod ramię. Drgnął i odwrócił się. — O co chodzi? — zapytał. Na mój widok wcale się nie ucieszył. — Czemu pan tu jeszcze sterczy? — Czekałem na pana. — Przecież powiedziałem, żeby przyszedł pan jutro o dwunastej. — Co za różnica — odparłem. — Po co tracić czas? Ciężko dysząc, patrzył mi w oczy. — Czekają na mnie, rozumie pan? W pokoju siedzi człowiek i na mnie czeka. Może pan to zrozumieć? — Niech pan tak nie krzyczy. Ludzie na nas patrzą. Rimeier rozejrzał się rozpalonymi oczami. — Chodźmy do windy — powiedział. Weszliśmy do windy i Rimeier nacisnął guzik piętnastego piętra. — Niech pan mówi szybko, czego pan chce. Pytanie było tak idiotyczne, że aż mnie zatkało. — Czy pan nie wie, po co tu jestem? Potarł czoło. — Do licha, jak się wszystko pogmatwało… niech pan posłucha, panie… zapomniałem, jak się pan nazywa. — Żylin. — Niech pan posłucha, Żylin, nic nowego dla pana nie zdobyłem. Nie miałem czasu, żeby się tym zająć. To wszystko nie ma sensu, rozumie pan? Wymysły Marii. Oni tam sobie siedzą, piszą papierki i wymyślają takie rzeczy. Należałoby ich wszystkich rozgonić na cztery wiatry. Dojechaliśmy na piętnaste piętro i on nacisnął guzik parteru. — Do licha — powtórzył. — Jeszcze pięć minut i wyjdzie… W zasadzie pewien jestem jednego. Nic takiego nie ma, przynajmniej nie ma w mieście. — Rzucił mi ukradkowe spojrzenie i odwrócił wzrok. — Coś panu powiem… Proszę zajrzeć do rybaków. Po prostu żeby mieć czyste sumienie. — Do rybaków? Do jakich rybaków? — Sam się pan dowie — rzucił niecierpliwie. — I niech pan tam nie kręci nosem, nie kaprysi, niech pan robi, co panu każą… — potem, jakby się usprawiedliwiał, dodał: — Nie chcę uprzedzeń, rozumie pan? Winda zatrzymała się na parterze. Nacisnął guzik dziewiątego piętra. — To wszystko — rzekł. — A potem się zobaczymy i porozmawiamy dokładniej. Powiedzmy, jutro o dwunastej. — Dobrze — powiedziałem. Wyraźnie nie chciał ze mną rozmawiać. Może mi nie ufał. Cóż, bywa. — Przy okazji, zachodził do pana niejaki Oscar. Wydawało mi się, że drgnął. — Widział pana? — Naturalnie. Prosił, by przekazać, że zadzwoni wieczorem. — Niedobrze, cholera, niedobrze… — mamrotał Rimeier. — Niech pan posłucha… do licha, jak się pan nazywa? — Żylin. Winda stanęła. — Niech pan posłucha, Żylin, to bardzo źle, że on pana widział… zresztą nieważne… Idę. — Otworzył drzwi windy. — Jutro porozmawiamy jak należy, dobrze? Jutro… a dziś niech pan zajrzy do rybaków, dobrze? Z całych sił zatrzasnął za sobą ażurowe drzwi. — Gdzie mam ich szukać? — zapytałem. Stałem chwilę, patrząc, jak odchodzi. Niemal biegł nerwowymi krokami, oddalając się korytarzem. |
||
|