"Drapieznosc naszego wieku" - читать интересную книгу автора (Strugacki Arkadij, Strugacki Borys)

5

Szedłem powoli, trzymając się cienia drzew. Obok mnie z rzadka przejeżdżały samochody. Jeden się zatrzymał, kierowca otworzył drzwiczki, wychylił się i zwymiotował. Zaklął słabo, otarł usta dłonią, trzasnął drzwiami i odjechał. Był niemłody, miał czerwoną twarz i rozpiętą od góry do dołu kolorową koszulę. Rimeier pewnie wpadł w ciąg. To się często zdarza: człowiek się stara, pracuje, ludzie uważają go za cennego pracownika, słuchają jego opinii i stawiają go za wzór, a gdy jest potrzebny w konkretnej sprawie, nagle okazuje się, że spuchł i obwisł, zapuścił się, że biegają do niego dziewczyny i że od rana cuchnie od niego wódką… Twoja sprawa go nie interesuje, wciąż jest strasznie zajęty, wiecznie z kimś umówiony, mówi niejasno i plącze się w zeznaniach. Z takiego człowieka nie będziesz miał pożytku. A potem nie zdążysz się obejrzeć, jak on znajdzie się na odwyku, w domu wariatów albo w areszcie. Albo nagle się ożeni — z dziwną kobietą, i od tego małżeństwa pachnie szantażem na kilometr… i pozostaje tylko powiedzieć: „Lekarzu, wyleczyłem się sam”…

Warto by odszukać Pecka. Peck to uczciwy twardy facet, który zawsze wszystko wie. Nie zdążysz skończyć kontroli technicznej i zejść ze statku, a on już jest na „ty” z dyżurnym kucharzem bazy albo z całą znajomością rzeczy uczestniczy w rozwiązaniu konfliktu pomiędzy dowódcą Tropicieli i głównym inżynierem, którzy pokłócili się z powodu jakiegoś trozera, technicy już urządzają wieczorek na jego cześć, zastępca dyrektora odciągnął go w kąt i zasięga jego rady… Bezcenny Peck! A w tym mieście się urodził i przeżył jedną trzecią życia.

Znalazłem budkę telefoniczną, zadzwoniłem do biura obsługi, gdzie poprosiłem o adres i numer telefonu Pecka Zenaya. Zaproponowano mi, żebym poczekał. W budce, jak zawsze, pachniało kotami. Plastikowy stoliczek był zabazgrany numerami telefonów, widniały na nim różne mordy i nieprzyzwoite rysunki. Ktoś, chyba nożem, głęboko wyciął drukowanymi literami nieznane mi słowo SLEG. Uchyliłem drzwi, żeby się nie udusić, i popatrzyłem, jak na przeciwległej, zacienionej stronie ulicy przed wejściem do knajpy stoi barman w białej kurtce z podwiniętymi rękawami. W końcu poinformowano mnie, że Peck Zenay, według danych z początku roku, mieszka na ulicy Wolności 31, telefon 11 331. Podziękowałem i od razu wybrałem numer. Nieznajomy głos oznajmił, że to pomyłka. Numer telefonu się zgadza, adres też, ale żaden Peck Zenay tu nie mieszka, a jeśli nawet mieszkał, to nie wiadomo, kiedy i dokąd wyjechał. Wyszedłem z budki i przeszedłem na drugą stronę ulicy, w cień.

Barman pochwycił moje spojrzenie, ożywił się i zawołał:

— Niech pan zajrzy do mnie!

— Jakoś nie mam ochoty — powiedziałem.

— Co, nie zgadza się, ścierwo? — zapytał barman ze współczuciem. — Niech pan wejdzie, co tam, pogadamy… Nudno samemu.

— Jutro rano — powiedziałem — o dziesiątej odbędzie się na uniwersytecie wykład filozofii neooptymizmu słynnego doktora filozofii Opira ze stolicy.

Barman słuchał mnie z chciwą uwagą i nawet przestał się zaciągać.

— A to parszywce! — zawołał. — Do czego doszli! Przedwczoraj przegonili dziewczynki z nocnego klubu, a teraz jeszcze jakieś wykłady. Ale to nic, już my im pokażemy wykłady!

— Najwyższa pora — stwierdziłem.

— Ja tam ich do siebie nie wpuszczam — ciągnął barman, ożywiając się coraz bardziej. — Mam bystre oko. Taki dopiero do drzwi podchodzi, a ja już widzę — intel. Chłopaki, mówię, intel idzie! A do mnie przychodzi doborowe towarzystwo! Sam Don każdego wieczoru po treningach tu siedzi. No i wtedy Don wstaje, wita takiego w drzwiach, o czym oni tam rozmawiają, to ja nie wiem, w każdym razie wysyła go dalej. Co prawda, czasem chodzą całymi grupami. No i wtedy, żeby nie było skandalu, zamykam drzwi na sztabę i niech sobie stukają. Dobrze mówię?

— Niech — zgodziłem się. Barman mnie zmęczył. Są tacy ludzie, których ma się dość po kilku minutach rozmowy.

— Co niech?

— Niech stukają. Stukać każdemu wolno.

Barman spojrzał na mnie czujnie.

— Niech pan idzie dalej — powiedział nagle.

— A może kieliszeczek? — zaproponowałem.

— Niech pan idzie, dobrze radzę. Tu nie zostanie pan obsłużony.

Przez jakiś czas patrzyliśmy na siebie. Potem on coś warknął, cofnął się i zasunął za sobą szklane drzwi.

— Nie jestem intelem — powiedziałem. — Jestem biednym turystą. Bogatym!

Patrzył na mnie z nosem rozpłaszczonym na szybie. Zrobiłem gest, jakbym wypijał szklaneczkę. Coś powiedział i poszedł w głąb zakładu. Widziałem, jak snuje się bez celu pomiędzy stolikami. Zakład nazywał się Uśmiech. Uśmiechnąłem się i poszedłem dalej.

Za rogiem była szeroka magistrala. Na poboczu stała ogromna, oblepiona kuszącymi reklamami furgonetka. Tylną ściankę miała opuszczoną i na niej jak na ladzie leżały różne rzeczy — konserwy, butelki, zabawki, stosy zafoliowanych paczek z bielizną i ubraniami. Dwie młodziutkie dziewczyny plotły jakieś głupstwa, wybierając i przymierzając bluzki. „Ciągnie się” — piszczała jedna, a druga przykładała bluzkę tak i siak i odpowiadała: „Głupstewko, wcale się nie ciągnie”. „Przy szyi się ciągnie”. „Głupstewko!”. „I krzyżyk się nie mieni…”. Kierowca furgonetki, chudy mężczyzna w kombinezonie i czarnych okularach w potężnej oprawie, siedział na krawężniku, oparty plecami o słup reklamowy. Nie widziałem jego oczu, ale chyba spał, sądząc po układzie ust i spoconym nosie. Podszedłem do lady. Dziewczyny zamilkły i patrzyły na mnie z rozchylonymi ustami. Miały po szesnaście lat i oczy jak u kociąt — niebieskie, puste.

— Głupstewko — powiedziałem twardo. — Nie ciągnie się i mieni.

— A przy szyi? — zapytała ta, która przymierzała.

— Przy szyi istne cudo.

— Głupstewko — zaprotestowała niezdecydowanie pierwsza dziewczyna.

— Obejrzyjmy jakąś inną — zaproponowała pojednawczo druga. — Tę.

— To już lepiej tę srebrzystą, z rozcięciem.

Dostrzegłem wspaniałe książki. Był Strogow z takimi ilustracjami, o jakich nigdy nie słyszałem. Była „Przemiana marzenia” z przedmową Saragona. Było trzytomowe wydanie Waltera Minca z listami. Był prawie cały Faulkner, była „Nowa polityka” Webera, „Bieguny wspaniałości” Ignatowej, nieznane utwory Ang Schi Kui, „Historia faszyzmu” wydana w serii „Pamięć Ludzkości”. Były nowe czasopisma i almanachy, były kieszonkowe albumy ze zbiorami Luwru, Ermitażu, Watykanu. Wszystko było. „I ta też się ciągnie…”. „Za to z rozcięciem!”. „Głupstewko”. Chwyciłem Minca, wcisnąłem dwa tomy pod pachę i otworzyłem trzeci. Nigdy w życiu nie widziałem całego Minca. Były nawet listy z emigracji…

— Ile płacę?

Dziewczyny znowu się na mnie zagapiły. Kierowca usiadł prosto.

— Co? — zapytał ochryple.

— Pan jest właścicielem? — zapytałem.

Wstał i podszedł do mnie.

— Czego pan potrzebuje?

— Chcę tego Minca. Ile płacę?

Dziewczynki zachichotały. Mężczyzna patrzył na mnie w milczeniu, potem zdjął okulary.

— Jest pan cudzoziemcem?

— Tak, turystą.

— To kompletny Mine.

— Przecież widzę — powiedziałem. — Kompletnie osłupiałem, gdy to zobaczyłem.

— Ja też — odparł. — Gdy zobaczyłem, czego pan chce.

— To przecież turysta — pisnęła jedna z dziewczynek. — On nie rozumie.

— Tak… To wszystko jest za darmo — powiedział kierowca. — Fundusz osobisty. Zabezpieczenie potrzeb osobistych.

Obejrzałem się na półkę z książkami.

— „Przemianę marzenia” pan widział? — zapytał kierowca.

— Tak, dziękuję, już mam.

— O Strogowa nawet nie pytam. A „Historię faszyzmu”?

— Wspaniałe wydanie.

Dziewczyny znowu zachichotały. Kierowcy oczy wyszły z orbit.

— Psik stąd, smarkate! — wrzasnął.

Dziewczyny odskoczyły. Potem jedna złodziejskim ruchem chwyciła kilka paczek z bluzkami i obie przebiegły na drugą stronę ulicy. Patrzyły na nas stamtąd.

— Rozcięcia — prychnął kierowca. Wąskie wargi mu drżały. — Muszę to rzucić. Gdzie pan mieszka?

— Na Drugiej Podmiejskiej.

— Aha, w samym bagnie… Chodźmy, zawiozę panu wszystko. Mam w furgonetce całego Szczedrina, nawet go nie wystawiam, całą „Bibliotekę Klasyki”, całą „Złotą Bibliotekę”, kompletne „Skarby myśli filozoficznej”…

— Włączając doktora Opira?

— Tego padalca? — warknął kierowca. — Lubieżny szubrawiec. Ameba. Do diabła z nim. A Sleeya pan zna?

— Słabo — powiedziałem. — Nie spodobał mi się. Neoindywidualizm, jak by powiedział doktor Opir.

— Doktor Opir to śmierdziel — zauważył kierowca. — A Sleey to prawdziwy człowiek. Oczywiście, indywidualista. Ale on przynajmniej mówi to, co myśli, i robi to, co mówi… Zdobędę panu Sleeya… Niech pan posłucha, a to pan widział? A to?

Zarył się w książki po łokcie. Gładził je łagodnie, kartkował, na twarzy miał czułość.

— A to? — mówił. — A takiego Cervantesa, co?

Podeszła młoda postawna kobieta, pogrzebała w konserwach i pogardliwie powiedziała:

— Znowu nie ma dziecięcych pikli? Przecież prosiłam…

— Niech pani idzie do diabła — powiedział kierowca z roztargnieniem.

Kobieta osłupiała.

— Jak pan śmie!

Kierowca popatrzył na nią bykiem.

— Słyszała pani, co powiedziałem? Niech się pani wynosi!

— Jak pan śmie! Pański numer?!

— Mój numer? Dziewięćdziesiąt trzy. Dziewięćdziesiąt trzy, jasne? Mam was wszystkich gdzieś! Jasne? Jeszcze jakieś pytania?

— Co za chuligaństwo! — wykrzyknęła kobieta z godnością. Wzięła dwie puszki konserwowanych słodyczy, poszukała wzrokiem na ladzie i starannie oderwała okładkę z czasopisma „Kosmiczny Człowiek”. — Już ja pana zapamiętam, dziewięćdziesiąty trzeci! To nie dawne czasy — zawinęła puszki w okładkę. — Jeszcze się spotkamy w zarządzie miejskim.

Mocno ująłem kierowcę za łokieć. Pod moimi palcami kamienny mięsień się rozluźnił.

— Bezczelny — powiedziała dama i odeszła.

Szła chodnikiem, dumnie niosąc ładną głowę z wysokim cylindrycznym uczesaniem. Na rogu zatrzymała się, otworzyła jedną puszkę i zaczęła jeść, wyjmując różowe plasterki eleganckimi palcami. Puściłem rękę kierowcy.

— Strzelać trzeba — powiedział nagle. — Dusić ich trzeba, a nie książki rozwozić — odwrócił się do mnie. W oczach miał udrękę. — Zawieźć panu te książki?

— Nie — odparłem. — Gdzie ja to wszystko położę?

— A poszedł won! — warknął kierowca. — Wziąłeś Minca? To zjeżdżaj i zawiń w niego swoje brudne kalesony.

Wsiadł do kabiny. Coś pstryknęło, tylna ścianka zaczęła się podnosić, słychać było, jak wszystko trzeszczy i spada w głąb furgonetki. Na ulicę spadło kilka książek, jakieś błyszczące paczki, pudełka i puszki. Tylna ścianka jeszcze się nie zamknęła, gdy kierowca trzasnął drzwiami i furgonetka ruszyła z miejsca.

Dziewczyny już znikły. Stałem sam na pustej ulicy z tomami Minca w rękach i patrzyłem, jak wiatr leniwie przewraca kartki „Historii faszyzmu” pod moimi nogami. Potem zza rogu wynurzyli się chłopcy w krótkich pasiastych spodenkach. W milczeniu szli obok mnie, z rękami w kieszeniach. Jeden zeskoczył na ulicę i jak piłkę kopał puszkę kompotu ananasowego z błyszczącą etykietką.