"Drapieznosc naszego wieku" - читать интересную книгу автора (Strugacki Arkadij, Strugacki Borys)6W drodze do domu dogoniła mnie wracająca zmiana. Ulice wypełniły się samochodami, nad skrzyżowaniami zawisły helikoptery regulujące ruch, a spoceni policjanci, rycząc megafonami, rozładowywali powstające co chwila korki. Samochody jechały bardzo powoli. Kierowcy wysuwali głowy, rozmawiali, dowcipkowali, wrzeszczeli, przypalali od siebie papierosy i rozpaczliwie naciskali klaksony. Stukały zderzaki. Wszyscy byli weseli, dobrzy i dziko szczęśliwi. Wydawało się, że z duszy miasta właśnie spadł jakiś ogromny ciężar, wszyscy byli pełni godnego pozazdroszczenia przedsmaku czekającej ich zabawy. Mnie i innych przechodniów wskazywano palcami. Kilka razy na skrzyżowaniach dziewczęta stukały mnie zderzakami swoich samochodów — ot tak, dla żartu. Jedna długo jechała obok mnie po chodniku, nawet zawarliśmy znajomość. Potem po zapasowym pasie przeszła demonstracja ludzi o smętnych twarzach. Nieśli plakaty wzywające do przyłączenia się do miejskiego zespołu pieśni patriotycznej, wstępowania do miejskich kółek sztuki kulinarnej, zapisywania się do szkoły rodzenia. Ludzi z plakatami popychano zderzakami ze szczególną przyjemnością. Kierowcy rzucali w nich niedopałkami, ogryzkami i zgniecionymi papierowymi kulkami. Krzyczeli: „Zaraz się zapiszę, tylko kalosze włożę!”, „A ja jestem wysterylizowany!”, „Wujku, naucz mnie rodzić dzieci!”. A oni szli dalej pomiędzy dwoma sznurami samochodów, niewzruszeni, ofiarni, patrząc przed siebie ze smutną wyższością wielbłądów. Nieopodal domu zaatakował mnie tłumek dziewcząt i gdy wreszcie dostałem się na Drugą Podmiejską, w butonierce miałem wspaniały biały aster, a na moich policzkach schły pocałunki. Odniosłem wrażenie, że właśnie zawarłem znajomość z połową dziewczyn tego miasta. To się nazywa fryzjer! To się nazywa mistrz! W moim gabinecie w fotelu siedziała Wuzi w ogniście pomarańczowej bluzce. Jej długie nogi w pantofelkach z długimi noskami spoczywały na stole, w smukłych palcach trzymała cienkiego, długiego papierosa i odchylając głowę, przez nos wypuszczała pod sufit kłęby dymu. — Nareszcie! — wykrzyknęła, gdy wszedłem. — No naprawdę, gdzie pan przepadł! Przecież ja na pana czekam, nie wie pan czy co? — Zatrzymano mnie — powiedziałem, próbując sobie przypomnieć, czy się z nią umówiłem. — Proszę zetrzeć szminkę — zażądała. — Wygląda pan głupio. A to co znowu? Książki? Po co to panu? — Jak to — po co? — Ciężko z panem dojść do ładu. Spóźnia się, taszczy jakieś książki… a może to porno? — To Minc — powiedziałem. — Proszę mi je dać — zerwała się i wyrwała mi książki z rąk. — Boże, co za głupota! Wszystkie trzy jednakowe… A to co takiego? „Historia faszyzmu”? Czy pan jest faszystą? — Co też pani, Wuzi… — No więc po co to panu? Będzie pan je czytał? — Tak, jeszcze raz. — Nic nie rozumiem — mruknęła urażona. — A tak mi się pan na początku spodobał… Mama mówi, że pan jest literatem, już się wszystkim pochwaliłam, jak głupia, a tu się okazuje, że pan jest prawie intelem! — Jak pani może, Wuzi! — powiedziałem z wyrzutem. Już zrozumiałem, że nie wolno dopuścić, by wzięli cię za intela. — Te książencje są mi potrzebne jako literatowi, to wszystko. — Książencje! — zachichotała. — Książencje… Niech pan patrzy, co ja umiem! — odchyliła głowę i wypuściła z nozdrzy dwa strumienie dymu. — Już za drugim razem mi wyszło. Super, nie? — Rzadka umiejętność — zauważyłem. — Niech pan sobie nie kpi, tylko sam spróbuje… dzisiaj nauczyla mnie jedna dama w salonie. Całą mnie ośliniła, stara krowa… spróbuje pan? — Dlaczego panią ośliniła? — Kto? — Krowa. — Nienormalna! A może smutaska?… Jak pan się nazywa, bo zapomniałam? — Iwan. — Śmieszne imię. Potem mi pan jeszcze przypomni… nie jest pan Tunguzem? — Moim zdaniem, nie. — A ja wszystkim powiedziałam, że pan jest Tunguzem. Szkoda… niech pan posłucha, może się napijemy? — Z przyjemnością. — Muszę się dzisiaj upić, żeby zapomnieć tę oślinioną krowę. Wyskoczyła do salonu i wróciła z tacą. Napiliśmy się brandy, popatrzyliśmy na siebie, nie wiedzieliśmy, co powiedzieć, i znowu napiliśmy się brandy. Czułem się dziwnie. Dziewczyna mi się podobała. Coś w niej widziałem, sam nie wiem co, ale różniła się od długonogich, gładkoskórych ślicznotek nadających się tylko do łóżka. I chyba ona też coś we mnie dostrzegła. — Ładna dzisiaj pogoda — powiedziała, odwracając wzrok. — Trochę gorąco — zauważyłem. Napiła się brandy, ja też. Milczenie się przeciągało. — Co najbardziej lubi pan robić? — zapytała. — Zależy kiedy, a pani? — Ja też zależy kiedy. A w ogóle to lubię, żeby było wesoło i żeby nie trzeba było o niczym myśleć. — Ja też. Przynajmniej teraz. Chyba nabrała animuszu. A ja nagle zrozumiałem, że przez cały dzień nie spotkałem ani jednego naprawdę sympatycznego człowieka i zwyczajnie mi to obrzydło. Nic w niej nie było. — Chodźmy gdzieś — zaproponowała. — Możemy — zgodziłem się. Nie chciało mi się nigdzie iść, miałem ochotę posiedzieć chwilę w chłodzie. — Widzę, że nie bardzo się panu chce — zauważyła. — Szczerze mówiąc, wolałbym trochę posiedzieć. — To niech pan zrobi tak, żeby było wesoło. Zastanowiłem się i opowiedziałem o komiwojażerze na górnej kuszetce. Spodobało się jej, ale samej istoty, jak sądzę, nie złapała. Wprowadziłem w myślach poprawkę i opowiedziałem o prezydencie i starej pannie. Długo chichotała, machając zgrabnymi nogami. Wtedy łyknąłem brandy i opowiedziałem o wdowie, u której na ścianie rosły grzyby. Zsunęła się na podłogę, omal nie przewracając tacy. Chwyciłem ją pod pachy, podniosłem, usadziłem na fotelu i wygłosiłem swoją koronną historię o kosmicie i dziewczynie z college’u. Wtedy przybiegła ciocia Wajna i przestraszona spytała, co się dzieje z Wuzi, czy ja jej nie łaskoczę. Nalałem cioci Wajnie brandy i zwracając się już do niej, opowiedziałem o Irlandczyku, który zapragnął być ogrodnikiem. Wuzi dostała ataku, a ciocia Wajna ze smutnym uśmiechem oznajmiła, że generał pułkownik Tuur lubił opowiadać tę historię, jak miał dobry humor, tylko tam, zdaje się, występował nie Irlandczyk, lecz Murzyn, i nie pretendował na stanowisko ogrodnika, lecz stroiciela pianin. — I wie pan, Iwanie, u nas ta historia kończyła się zupełnie inaczej — dodała po chwili zastanowienia. W tym momencie zauważyłem, że w drzwiach stoi Len i patrzy na nas. Pomachałem mu ręką. Jakby tego nie zauważył, więc mrugnąłem do niego i przywołałem go gestem. — Do kogo mrugasz? — spytała Wuzi zduszonym ze śmiechu głosem. — To Len — powiedziałem. Mimo wszystko patrzenie na nią było czystą przyjemnością. Lubię patrzeć na ludzi, gdy się śmieją, zwłaszcza takich jak Wuzi, ładnych i prawie dziecięcych. — Gdzie Len? — zdumiała się. Lena w drzwiach nie było. — Lena nie ma — powiedziała ciocia Wajna, która wąchała swój kieliszeczek z brandy i nic nie zauważyła. — Chłopiec poszedł dzisiaj do Zikoków na urodziny. Gdyby pan wiedział, Iwanie… — A dlaczego on mówił o Lenie? — spytała Wuzi, znowu oglądając się na drzwi. — Len tu był — wyjaśniłem. — Pomachałem mu ręką, a on uciekł. Wie pani, wydał mi się trochę dziki. — Ach, to takie nerwowe dziecko — westchnęła ciocia Wajna. — Urodził się w ciężkich czasach, a w dzisiejszych szkołach nie mają właściwego podejścia do nerwowych dzieci. Dzisiaj puściłam go w gości… — My też zaraz pójdziemy — powiedziała Wuzi. — Odprowadzi mnie pan. Tylko się umaluję, bo przez pana wszystko mi się rozmazało. A pan niech włoży coś porządnego. Ciocia Wajna nie miałaby nic przeciwko temu, by posiedzieć jeszcze chwilę, opowiedzieć mi co nieco, może nawet pokazać album ze zdjęciami Lena, ale Wuzi pociągnęła ją za sobą i słyszałem, jak pyta matkę za drzwiami: „Jak on się nazywa?… Ciągle zapominam… Wesoły facet, nie?”. „Wuzi!” — mówiła z wyrzutem ciocia Wajna. Wyłożyłem na łóżko całą swoją garderobę, próbując zrozumieć, jak Wuzi wyobraża sobie porządnie ubranego człowieka. Do tej pory wydawało mi się, że jestem ubrany całkiem nieźle. Obcasiki Wuzi już wystukiwały w gabinecie niecierpliwą czeczotkę. Nic nie wymyśliłem i zawołałem ją. — To wszystko, co pan ma? — spytała, marszcząc nos. — Nie nadaje się? — No dobrze, ujdzie… proszę zdjąć marynarkę i włożyć bermudy i hawajską koszulę… Ale się tam u was wTunguzji ubierają… Szybko. Nie, podkoszulek niech pan też zdejmie. — I co, tak na gołe ciało? — Wie pan co, jednak jest pan Tunguzem. Gdzie się pan wybiera? Na biegun? Na Marsa? Co pan tam ma pod łopatką? — Pszczoła mnie użądliła — powiedziałem, pospiesznie wkładając hawajkę. — Chodźmy. Na ulicy było ciemno. Luminescencyjne latarnie świeciły martwym światłem przez czarne liście. — Dokąd idziemy? — Do centrum oczywiście… niech mnie pan nie bierze pod rękę, gorąco… umie się pan bić? — Umiem. — To dobrze, lubię patrzeć. — Patrzeć to i ja lubię… Na ulicach było znacznie więcej ludzi niż w dzień. Pod drzewami, wśród krzaków, w bramach stały grupki ludzi, sterczeli jacyś zbłąkani. Z zacięciem palili trzeszczące, syntetyczne papierosy, śmiali się, niedbale i często spluwając, i rozmawiali grubymi głosami. Nad każdą grupką unosił się huk radioodbiorników. Pod jedną latarnią grało banjo i dwóch nastolatków, wijąc się, wyginając i rozpaczliwie pokrzykując, tańczyło modny flag, niezwykle piękny taniec, jeśli umiesz go tańczyć. Nastolatki umiały. Wokół ustawiło się całe towarzystwo, też rozpaczliwie pokrzykując i rytmicznie klaszcząc w dłonie. — Może zatańczymy? — zaproponowałem Wuzi. — Lepiej nie — wyszeptała, chwyciła mnie za rękę i poszła szybciej. — Dlaczego nie? Nie umie pani tańczyć flagu? — Wolałabym tańczyć z krokodylami niż z tymi… — Dlaczego tak pani mówi? To zwyczajni chłopcy. — Tak, każdy z osobna — odparła Wuzi z nerwowym śmieszkiem. -1 w dzień. Stali na skrzyżowaniach, tłoczyli się pod latarniami, zostawiając na chodnikach rozgwiazdy splunięć, niedopałków i papierków. Kanciaści i przepaleni, nerwowi i melancholijni. Spragnieni, rozglądający się czujnie, przygarbieni. Strasznie nie chcieli być podobni do otaczającego ich świata, a jednocześnie starannie naśladowali siebie nawzajem oraz dwóch czy trzech popularnych gwiazdorów. Nie było ich w sumie tak dużo, ale rzucali się w oczy i wydawało mi się, że każde miasto, cały świat jest nimi wypełniony, może dlatego że każde miasto i cały świat należały do nich — zgodnie z prawem. Wyczuwałem w nich jakąś mroczną tajemnicę. Sam też wystawałem na rogu z grupką przyjaciół, dopóki nie znaleźli się mądrzy ludzie, którzy zabrali nas z ulicy. A potem wiele razy widziałem takie grupki we wszystkich zakątkach świata, wszędzie, gdzie brakowało mądrych ludzi. I nigdy nie zdołałem zrozumieć, jaka siła odrywa, odrzuca, odciąga tych nastolatków od dobrych książek, których jest tak wiele, od sal sportowych, których jest wystarczająco dużo w tym mieście, choćby od zwykłych telewizorów, i wygania na wieczorne ulice z papierosami w zębach i tranzystorem przy uchu, gdzie stoją, spluwają (jak najdalej), śmieją się (obrzydliwie) i nic nie robią. Zapewne, jak się ma piętnaście lat, ze wszystkich dóbr świata naprawdę pociągające wydaje się tylko jedno — poczucie własnej wartości i umiejętność wzbudzenia ogólnego zachwytu albo chociaż przyciągnięcia uwagi. Cała reszta jest nieznośnie nudna, do niej należą drogi osiągnięcia upragnionego celu proponowane przez zmęczony i rozdrażniony świat dorosłych… — Tutaj mieszka stary Ruen — powiedziała Wuzi. — Każdego wieczoru ma nową. Tak się urządził, stary piernik, że same do niego przychodzą. W czasie wojny urwało mu nogę… widzi pan, nie pali się u niego światło, słuchają radia. A przecież jest straszny jak grzech śmiertelny! — Dobrze żyje się temu, kto ma jedną nogę… — zauważyłem z roztargnieniem. Zachichotała oczywiście i ciągnęła: — A tutaj mieszka Sus. To rybak. To dopiero facet! — Rybak? — zapytałem. — I czym on się zajmuje, ten rybak Sus? — Rybactwem. A co mogą robić rybacy? Rybaczą! A może pan pyta, gdzie on pracuje? — Nie, pytam, gdzie rybaczy. — W metrze — zająknęła się na chwilę. — A może pan też jest rybakiem? — A co, tak widać? — Coś w panu jest, od razu to zauważyłam. Znamy te pszczółki, co żądlą w plecy. — Naprawdę? Wzięła mnie pod rękę. — Niech mi pan coś opowie — powiedziała, łasząc się. — Nigdy nie miałam znajomych rybaków. Opowie mi pan? — Dlaczego nie… opowiedzieć o lotniku i krowie? — Nie, naprawdę… — Jaki upalny wieczór! — wykrzyknąłem. — Dobrze, że zdjęła pani ze mnie marynarkę. — Przecież i tak wszyscy wiedzą. I Sus opowiada, i inni… — Aha? — zainteresowałem się. — I co opowiada Sus? Od razu puściła moją rękę. — Ja nie słyszałam… dziewczyny opowiadały. — A co opowiadały dziewczyny? — No… różne rzeczy… Zresztą może wszyscy kłamią. Może Sus nie ma z tym nic wspólnego… — Hm… — mruknąłem. — Tylko niech pan sobie nie myśli, Sus to porządny chłopak i bardzo milczący. — Dlaczego miałbym myśleć o Susie? — powiedziałem, żeby ją uspokoić. — Nawet go na oczy nie widziałem. Znowu wzięła mnie pod rękę. — Zaraz się napijemy — oznajmiła z entuzjazmem. — Najwyższa pora, żebyśmy się napili. Przeszła już ze mną na „ty”. Skręciliśmy za róg i wyszliśmy na magistralę. Było nawet widniej niż w dzień. Świeciły latarnie, połyskiwały ściany, różnokolorowymi światłami rozbłyskiwały witryny. To był prawdopodobnie jeden z kręgów tego raju, o którym mówił Amad. Ale wyobrażałem to sobie jakoś inaczej. Spodziewałem się ryczących orkiestr, wyginających się par, półnagich i nagich ludzi. A tutaj było dość spokojnie. Ludzi dużo, wszyscy pijani, ale ubrani elegancko i różnorodnie, i bardzo weseli. I prawie wszyscy palili. Nie czuć było najmniejszego podmuchu wiatru, a fale niebieskawego papierosowego dymu owijały się wokół latarni i lamp jak w zadymionym pokoju. Wuzi wciągnęła mnie do jakiejś restauracji, wypatrzyła znajomych i uciekła, obiecując, że znajdzie mnie później. Tłum w restauracji przyparł mnie do baru i zanim ochłonąłem, już wychyliłem kieliszek gorzkiej. Starszawy facet o żółtych białkach oczu i brązowej cerze zahuczał mi w twarz: — Cuen złamał nogę, tak? Brosch poszedł na artika i teraz się już do niczego nie nadaje. A z prawej strony nikogo nie mają, Finny został z prawej, czyli jeszcze gorzej niż nikt. To kelner i tyle. Tak? — Co pan pije? — Ja w ogóle nie piję — odpowiedział z godnością brązowy, dysząc siwuchą. — Mam żółtaczkę. Słyszał pan o czymś takim? Za moimi plecami ktoś spadł z taboretu. Gwar to cichł, to się nasilał. Brązowy, zdzierając sobie głos, wykrzykiwał historię o jakimś człowieku, który w pracy uszkodził szlauch i omal nie umarł od świeżego powietrza. Trudno było cokolwiek zrozumieć, ponieważ ze wszystkich stron wykrzykiwano różne historie. — …Ten głupek się uspokoił i wyszedł, a ona wezwała taksówkę bagażową, załadowała jego rzeczy, kazała zawieźć wszystko za miasto i tam wywalić… — …Twojego telewizora nawet w kiblu nie powieszę. Nic lepszego od omegi nie wymyślili, mam sąsiada inżyniera, on właśnie tak mówi. Nic lepszego od omegi nie wymyślili… — …I tak im się skończyła podróż poślubna. Wrócili do domu, ojciec go do garażu zwabił, a ojciec jest bokserem, i tam go zlał do utraty przytomności, wzywali potem lekarza… — …No i wzięliśmy na trzech… a oni mają, uważasz, taką zasadę — bierz, co chcesz, ale wypij wszystko, co wziąłeś. A on się już nakręcił. Bierzemy, mówi, jeszcze… a oni krążą i patrzą… No, myślę, pora wiać… — …Dziecinko, ja z twoim biustem byłbym szczęśliwy jak nikt, taki biust zdarza się raz na tysiąc, nie myśl sobie, że cię komplementuję, ja w ogóle nie lubię komplementów… Na pusty stołek obok mnie wdrapała się szczupła dziewczyna z grzywką do czubka nosa. Zaczęła stukać piąstką w bar i wołać: „Barman, barman, pić!”. Hałas trochę ucichł. Usłyszałem, jak za mną dwóch mężczyzn rozmawia dramatycznym szeptem: — A skąd masz? — Od Buby. Znasz Bubę? To inżynier… — I co, prawdziwy? — Ohyda, zdechnąć można! — Tam jeszcze jakieś tabletki są potrzebne… — Cicho bądź! — Daj spokój, kto nas tu słucha… — Masz przy sobie? — Buba dał mi jedno opakowanie, mówi, że w każdej aptece jest cała fura… o, patrz… — De… devon… co to takiego? — Jakieś lekarstwo, skąd mam wiedzieć… Odwróciłem się. Jeden miał czerwoną twarz, rozpiętą do pasa koszulę, włochatą pierś. Drugi był wychudzony, z porowatym nosem. Obaj patrzyli na mnie. — Napijemy się? — zaproponowałem. — Alkoholik — stwierdził porowaty nos. — Daj spokój, daj spokój, Pet — wtrąciła się czerwona twarz. — Nie nakręcaj się, proszę. — Jeśli potrzebny jest devon, mogę dać — powiedziałem głośno. Odskoczyli. Porowaty zaczai się rozglądać ostrożnie. Kątem oka zauważyłem, że kilka osób zastygło w oczekiwaniu. — Chodź, Pet — powiedziała półgłosem czerwona twarz. — Chodź, zostawmy go. Ktoś położył mi rękę na ramieniu. Obejrzałem się i zobaczyłem opalonego przystojnego mężczyznę z potężną muskulaturą. — Tak? — Przyjacielu — powiedział serdecznie. — Rzuć to. Rzuć, póki nie jest za późno. Jesteś nosorożcem? — Hipopotamem — zażartowałem. — Pytam poważnie. Może cię pobili? — Do siniaków. — Dobra, nie martw się. Dzisiaj ciebie, jutro ty. A devon i cała reszta to świństwo, uwierz mi. Dużo na świecie świństw, a to jest świństwo nad świństwami. Rozumiesz? Dziewczyna z grzywką patrzyła na nas. — Trzaśnij go w zęby, czego się wtrąca — poradziła mi. — Szpicel parszywy… — Upiłaś się, idiotko — spokojnie odparł opalony i odwrócił się do nas plecami. Plecy miał ogromne, opięte półprzeźroczystą koszulą, całe w okrągłych węzłach mięśni. — Nie twoja sprawa — powiedziała dziewczyna do pleców. Potem zwróciła się do mnie: — Słuchaj, przyjacielu, wezwij barmana, bo ja nie mogę się dowołać! Oddałem jej swoją szklankę i zapytałem: — Czym by się tu zająć? — Zaraz wszyscy pójdziemy — odparła dziewczyna. — A zajmiesz się, czym się da. Nie będziesz miał szczęścia, to nigdzie się nie przebijesz. Potrzebne pieniądze, jeśli chcesz do mecenatów. Pewnie jesteś przyjezdny? U nas gorzkiej nikt nie pije. Opowiedziałbyś, jak tam u was jest… Nigdzie dziś nie pójdę, wstąpię do salonu. Mam parszywy humor, nic nie pomaga… matka mówi: potrzebne ci dziecko, a to przecież też nudne, po co mi dziecko… Zamknęła oczy i opuściła podbródek na splecione palce. Wyglądała jak bezczelne, skrzywdzone dziecko. Próbowałem ją rozruszać, ale przestała zwracać na mnie uwagę i nagle znowu krzyknęła: „Barman! Pić! Barman!”. Poszukałem wzrokiem Wuzi. Nigdzie nie było jej widać. Kawiarnia powoli pustoszała. Wszyscy gdzieś spieszyli. Ja też zsunąłem się ze stołka i wyszedłem. Ulicą płynęły strumienie ludzi. Wszyscy zmierzali w tym samym kierunku i pięć minut później ludzka fala wyniosła mnie na plac — duży i słabo oświetlony. Szeroka mroczna przestrzeń otoczona świetlnym łańcuchem latarni i witryn była zapełniona ludźmi. Ludzie stali blisko siebie, mężczyźni i kobiety, nastolatki i ludzie w sile wieku, chłopcy i dziewczęta, wszyscy przestępowali z nogi na nogę i na coś czekali. Nie było słychać rozmów. To tu, to tam zapalały się ogniki papierosów, oświetlając zaciśnięte usta i zapadnięte policzki. Potem w ciszy zaczął bić zegar i nad placem zapłonęły gigantyczne kolorowe plafony. Było ich trzy — czerwony, niebieski i zielony, o nieregularnych kształtach, trochę przypominających zaokrąglone trójkąty. Tłum zafalował i zastygł. Wokół mnie ludzie krzątali się cichutko, gasząc papierosy. Plafony na chwilę zgasły, a potem zaczęły zapalać się i gasnąć po kolei: czerwony, niebieski, zielony, czerwony, niebieski, zielony… Poczułem na twarzy podmuch gorącego powietrza, zakręciło mi się w głowie. Tłum się kołysał. Stanąłem na palcach. Na środku placu ludzie byli nieruchomi, miałem wrażenie, że zesztywnieli i nie przewracają się tylko dlatego, że stoją tak ciasno w tłumie. Czerwony, niebieski, zielony, czerwony, niebieski, zielony… Zastygłe nieobecne twarze, czarne uchylone usta, nieruchome wytrzeszczone oczy. Nawet nie mrugali pod tymi plafonami… Zrobiło się bardzo cicho. Drgnąłem, gdy nieopodal jakaś kobieta krzyknęła przenikliwie: „Dreszczka!”. W tym samym momencie dziesiątki głosów podjęły okrzyk: „Dreszczka!”. Ludzie na chodnikach zaczęli rytmicznie klaskać w takt zapalania się plafonów i skandować równymi głosami: „Dreszcz-ka, dreszcz-ka, dreszcz-ka!”. Ktoś wbił mi w plecy ostry łokieć. Naparli na mnie, wypychając do przodu, na środek placu, pod plafony. Zrobiłem krok, drugi, a potem ruszyłem przez tłum, rozpychając nieruchomych ludzi. Dwóch nastolatków, zastygłych jak sople lodu, nagle zaczęło się miotać, kurczowo łapać się nawzajem za ubranie, drapać i walić ze wszystkich sił, a ich nieruchome twarze nadal były odchylone ku płonącemu niebu. Czerwony, niebieski, zielony… Nieoczekiwanie nastolatki znowu zastygły. I wtedy wreszcie zrozumiałem, że to wszystko jest niesamowicie wesołe. Chichotaliśmy wszyscy. Zrobiło się dużo przestrzeni, zagrzmiała muzyka. Pochwyciłem śliczną dziewczynę i puściliśmy się w pląs, jak kiedyś, jak zawsze, jak dawno temu, jak powinno być, beztrosko, żeby kręciło się w głowie, żeby wszyscy się nami zachwycali, nie puszczałem jej ręki, i nie musieliśmy nic mówić, i ona przyznała, że kierowca to bardzo dziwny człowiek; nie znoszę alkoholików, powiedział Rimeier, ten porowaty nos to alkoholik, a jak devon zapytałem, a jak bez devona, skoro u nas jest wspaniały ogród zoologiczny, byki lubią leżeć w bagnie, a z bagien przez cały czas lecą komary, Rim, powiedziałem, jacyś idioci powiedzieli, że masz pięćdziesiąt lat, co za bzdura, nie dałbym ci więcej niż dwadzieścia pięć, a to jest Wuzi, pamiętasz, opowiadałem ci o niej, przecież ja wam przeszkadzam, powiedział Rimeier, nam nikt nie może przeszkodzić, powiedziała Wuzi, a to Sus, najlepszy rybak, on chwycił chlapnik i trafił Skata prosto w oczy, i Huger pośliznął się i wpadł do wody, jeszcze tylko brakuje, żebyś utonął, powiedział Huger, patrz, już ci się slipki rozpuściły, jaki pan śmieszny, powiedział Len, to przecież taka zabawa w gangstera i chłopca, pamięta pan, bawił się pan z Marią… ach, jak mi dobrze, dlaczego jeszcze nigdy w życiu nie było mi tak dobrze, jakie to przykre, przecież mogło być mi dobrze każdego dnia, Wuzi, powiedziałem, jacy my wszyscy jesteśmy młodzi, Wuzi, ludzie nigdy nie mieli tak ważnego zadania i myśmy je rozwiązali, był tylko jeden problem, jeden jedyny na świecie, przywrócić ludziom duchową treść, duchowe troski, nie, Sus, powiedziała Wuzi, bardzo cię kocham, Oscar, świetny z ciebie facet, ale wybacz mi, chcę, żeby to był Iwan; objąłem ją i domyśliłem się, że można ją pocałować, i powiedziałem: kocham cię… Bach! Bach! Bach! Coś zaczęło z trzaskiem pękać na nocnym niebie i posypały się na nas ostre, brzęczące odłamki. Od razu zrobiło się zimno i nieprzyjemnie. To były salwy z cekaemu. Zagrzmiały serie. — Wuzi, padnij! — wrzasnąłem, chociaż jeszcze nie wiedziałem, co się dzieje, i upadłem na bruk, na nią, żeby zasłonić ją od kuł, i wtedy zaczęli mnie bić po twarzy… Tra ta ta ta ta ta ta… wokół mnie niczym częstokół stali nieruchomo ludzie. Z wolna dochodzili do siebie, błyskali białkami oczu. Leżałem na piersi twardego jak ławka człowieka i tuż przed moimi oczami była jego otwarta, szeroka paszcza z błyszczącą śliną na podbródku. Niebieski, zielony, niebieski, zielony… Czegoś brakowało. Rozległo się przenikliwe wycie, przekleństwa, ktoś piszczał i miotał się w histerii. Nad placem narastał głośny mechaniczny ryk. Z trudem podniosłem głowę. Plafony były na wprost przede mną, niebieski i zielony rozbłyskiwały równomiernie, a czerwony zgasł i z niego sypało się szkło. Tra ta ta ta ta… w tym momencie zgasł i pękł zielony plafon. I w świetle niebieskiego niespiesznie przepłynęły rozpostarte skrzydła, od których odrywały się czerwone błyskawice wystrzałów. Znowu próbowałem paść na ziemię, ale to było niemożliwe, ludzie wokół mnie sterczeli jak słupy. Coś ohydnie zatrzeszczało blisko mnie, wzbił się kłąb żółto-zielonego dymu, okropnie zaśmierdziało. Pok! Pok! Jeszcze dwa kłęby zawisły nad placem. Tłum zawył i wreszcie się ruszył. Żółty dym gryzł jak gorczyca, pociekły mi łzy, zacząłem płakać i kasłać. Wokół mnie też się wszyscy rozpłakali, zaczęli kasłać i ochryple wyć: „Bydlaki! Chuligani! Bij intelów!”. Znowu dał się słyszeć narastający ryk silnika. Samolot wracał. — Na ziemię, idioci! — krzyczałem. Wszyscy wokół poupadali na siebie. Tra ta ta ta ta!… Tym razem cekaemista chybił i seria trafiła w dom naprzeciwko, ale bomby gazowe spadły prosto na cel. Światła wokół placu zgasły, zgasł niebieski plafon i w ciemności zaczęła się bijatyka. |
||
|