"Drapieznosc naszego wieku" - читать интересную книгу автора (Strugacki Arkadij, Strugacki Borys)

7

Nie wiem, jak udało mi się dotrzeć do tej fontanny. Może mam zdrowe instynkty, a zwykła zimna woda to było właśnie to, czego potrzebowałem. Wszedłem do wody w ubraniu i położyłem się. Od razu poczułem ulgę. Na twarz spadały zimne bryzgi i to było bardzo przyjemne. W kompletnej ciemności przez gałązki i wodę świeciły niezbyt jasne gwiazdy. Panowała absolutna cisza. Przez kilka minut nie wiadomo po co obserwowałem najjaśniejszą gwiazdę, powoli sunącą po niebie, dopóki nie uświadomiłem sobie, że to retranslacyjny sputnik Europa, i pomyślałem, jak to tak daleko stąd, i jakie to przykre i bez sensu, jeśli przypomnieć sobie zamęt na placu, ohydne przekleństwa i piski, charkot gazowych bomb, odór padliny wywracający żołądek i płuca na drugą stronę. Przypomniałem sobie: „Rozumiejąc wolność jako pomnażanie i rychłe zaspokajanie potrzeb, wypaczają swoją naturę, albowiem rodzą w sobie wiele bezsensownych i głupich pragnień, nawyków i wymysłów”. Niezastąpiony Peck uwielbiał cytować starca Zosimę, gdy krążył wokół nakrytego stołu, zacierając ręce. Wtedy byliśmy smarkatymi studentami i zupełnie poważnie myśleliśmy, że podobne wypowiedzi przydają się wyłącznie wtedy, gdy chcesz błysnąć erudycją i poczuciem humoru…

W tym momencie ktoś zwalił się w wodę dziesięć metrów ode mnie.

Najpierw kasłał, otrząsając się i smarkając. Pospiesznie wyszedłem z wody. Tamten człowiek zaczął się pluskać, na chwilę zupełnie ucichł i nagle zaczął sypać przekleństwami.

— Bezwstydne gnidy! — ryczał. — Świński gnój, ścierwa… po żywych ludziach! Śmierdzące hieny, szakale, sukinsyny… slegacze wykształcone, łobuzy… — Znowu się zawzięcie wysmarkał. — Dupa ich boli, jak się ludzie bawią… na twarzy mi stanęli, bydlaki… — Boleśnie palnął się w nos. — Żeby ich szlag trafił z tą dreszczką, niech mnie diabli, jeśli jeszcze raz tam pójdę…

Znowu jęknął i wstał. Słychać było, jak leje się z niego woda. Widziałem w mroku jego chwiejącą się postać. On też mnie zauważył.

— Ej, przyjacielu, nie masz papierosa? — zawołał.

— Miałem.

— Sukinsyny, ja też nie pomyślałem, żeby wyjąć. I ze wszystkim skoczyłem do wody. — Przyczłapał do mnie i usiadł obok. — Jakiś bałwan stanął mi na policzku — oznajmił.

— Po mnie też się przespacerowali — odparłem ze współczuciem. — Poszaleli wszyscy.

— Skąd oni biorą gaz łzawiący! — wykrzyknął. -1 cekaemy!

— I samoloty — dodałem.

— Samoloty to pikuś! Samolot to i ja mam. Kupiłem za bezcen, siedemset koron… Czego oni chcą? Nie rozumiem!

— Chuligani — powiedziałem — obić im mordę i po rozmowie…

Zaśmiał się gorzko.

— Jasne! Już taki jeden był!… Tak cię załatwią… Myślisz, że ich nie bili? Jeszcze jak bili! Ale widocznie za słabo… trzeba było w ziemię wbić razem z pomiotem, przegapiliśmy sprawę… a teraz to oni nas biją. Ludzie zrobili się miękcy, tyle ci powiem. Wszystkim to zwisa. Odbębnił swoje cztery godzinki, wypił i na dreszczkę, i wal do niego choćby z armaty. — Z rozpaczą klepnął się po mokrych bokach. — A przecież były czasy, że nawet pisnąć nie śmieli! Jak tylko któryś słówko powiedział, nocą przyjdą do niego w białych prześcieradłach albo czarnych koszulach, dadzą w zęby i wpakują do obozu, żeby nie gadał… A w szkołach teraz, syn mi mówił, wszyscy krzyczą na faszystów: ach, Murzynów krzywdzili, ach, uczonych zaszczuli, ach, obozy, ach, dyktatura! A nie trzeba było szczuć, tylko w ziemię wbijać, żeby się już nie mogli rozmnażać! — Z chlipaniem przesunął dłonią pod nosem. — Jutro rano do pracy, a ja mam gębę wykrzywioną na drugą stronę… chodźmy się napić, jeszcze się przeziębimy…

Przedarliśmy się przez krzaki i wyszliśmy na ulicę.

— Tu za rogiem jest Łasuszka — oznajmił.

Łasuszka była pełna ludzi obnażonych do pasa i z mokrymi włosami. Wszyscy przygnębieni, jakby zmieszani, posępnie przechwalali się siniakami i ranami. Grupka dziewcząt w samych majteczkach skupiła się wokół kominka elektrycznego, suszyła spódniczki. Platonicznie poklepywano je po nagim ciele. Mój towarzysz od razu wbił się w tłum i wymachując rękami, co chwila smarkając w dwa palce, zaczął wzywać do „wbicia tych bydlaków w ziemię po same uszy”. Inni niemrawo mu potakiwali.

Poprosiłem o rosyjską wódkę, a gdy dziewczęta ubrały się i odeszły, zdjąłem hawajkę i podszedłem do kominka. Barman postawił przede mną szklankę i znowu wrócił za bar do krzyżówki w grubym czasopiśmie. Klienci rozmawiali:

— …I po jakie licho, pytam, strzelać? Nie nastrzelali się jeszcze? Jak małe dzieci… tylko dobro niszczą.

— Bandyci gorsi od gangsterów, tyle powiem, a cała ta dreszczką to też wyjątkowe świństwo.

— O, to na pewno. Moja córka mówi, ja cię wczoraj, tata, widziałam, mówi, niebieski byłeś jak trup, i taki straszny, a ona ma tylko dziesięć lat i jak ja mogłem spojrzeć dziecku w oczy, co?…

— Ej, ludzie! — zawołał barman, nie podnosząc głowy. — Rozrywka na cztery litery, co to może być?

— …No dobrze. Ale kto to wszystko wymyślił? Dreszczkę i aromatery… No? Otóż właśnie…

— Jak przemokniesz, to najlepsza brandy…

— Czekaliśmy na niego na moście. Patrzymy, idzie okularnik i rurę taką niesie ze szkłami. No tośmy go wzięli — i z mostu. Razem z okularami i tą rurą, tylko nogami zamajtał… a potem Nozdrze przylatuje, widać, już go ocucili, popatrzył z mostu, jak tamten bulgocze. Chłopaki, mówi, co wyście, pijani? Przecież to nie ten, tego pierwszy raz na oczy widzę…

— A według mnie trzeba wydać prawo: jak masz rodzinę, to nie łaź na dreszczkę…

— Ej, który tam! — zawołał znowu barman. — A jak będzie utwór literacki na siedem liter? Książka?…

— U mnie w plutonie było czterech intelów. Cekaemiści. Pamiętam, jakeśmy z magazynów uciekali, no, wiecie, tam teraz jeszcze fabrykę budują, i dwóch nas osłaniało. A przecież nikt ich nie prosił, sami się zgłosili. Potem wróciliśmy, patrzymy, a oni wiszą goli na mostowym dźwigu i wszystko mają rozpalonymi drutami powyciągane. Rozumiecie? A teraz sobie myślę, gdzie są dzisiaj dwaj pozostali?… Może to oni mnie poczęstowali gazem łzawiącym? Po takich można się wszystkiego spodziewać…

— Wielu wieszano… nas też wieszali.

— W ziemię ich wbić i po rozmowie!

— Idę. Nie ma co siedzieć… już mnie zgaga zaczęła palić. Tam już pewnie wszystko zreperowali…

— Hej, barman, dziewczynki! Ostatnia kolejka!

Moja hawajka wyschła. Ubrałem się i gdy kawiarnia pustoszała, usiadłem przy stoliku. W kącie dwóch elegancko ubranych mężczyzn w podeszłym wieku ciągnęło drinki przez słomkę. Od razu rzucali się w oczy — obaj, mimo bardzo ciepłej nocy, mieli na sobie czarne garnitury i czarne krawaty. Nie rozmawiali, a jeden ciągle spoglądał na zegarek. Pogrążyłem się w myślach i przestałem ich obserwować. Doktorze Opir, jak się panu podobała dreszczka? Był pan na placu? No tak, oczywiście, że pan nie był. A szkoda. Ciekaw jestem, co pan by o tym pomyślał. Zresztą do diabła z panem. Co mnie obchodzi, co myśli jakiś tam doktor Opir? Co ja sam o tym myślę? Co ty o tym myślisz, wysokogatunkowy surowcu fryzjerski? Chciałbym się wreszcie zaaklimatyzować. Nie nabijajcie mi głowy indukcją, dedukcją i chwytami technicznymi. Najważniejsza jest szybka aklimatyzacja… Poczuć się jak swój wśród swoich… A oni znowu poszli na plac. Mimo tego, co się stało, znowu poszli. A ja nie mam najmniejszej ochoty tam iść. Ja z przyjemnością poszedłbym wypróbować swoje nowe łóżko. A kiedy do rybaków? Intele, devon i rybacy. Intele to zdaje się miejscowa złota młodzież. Devon… o devonie trzeba pamiętać. W połączeniu z Oscarem. A rybacy…

— Mimo wszystko rybacy to nieco wulgarne — odezwał się jeden z czarnych garniturów niegłośno, ale bynajmniej nie szeptem.

Nastawiłem uszu.

— Wszystko zależy od temperamentu — sprzeciwił się drugi. — Osobiście nie osądzam Karagana.

— Karagana i ja nie osądzam. Ale nieco szokuje mnie fakt, że on wycofał swój udział. Dżentelmeni tak nie postępują.

— Przepraszam, ale Karagan nie jest dżentelmenem. To tylko dyrektor wykonawczy. Stąd ta drobiazgowość i merkantylizm oraz pewne, powiedziałbym, schłopienie…

— Bądźmy bardziej wyrozumiali. Rybacy też są interesujący. I szczerze mówiąc, nie widzę powodów, dla których nie mielibyśmy się tym zajmować. Stare Metro to całkiem niezła propozycja. Wilde jest bardziej elegancki od Nivela, ale przecież na tej podstawie nie rezygnujemy z Nivela…

— I poważnie jest pan gotów?…

— Choćby zaraz. Właśnie, jest za pięć druga. Pójdziemy?

Wstali, uprzejmie i serdecznie pożegnali się z barmanem i poszli do wyjścia — eleganccy, spokojni, pobłażliwie zarozumiali. Miałem zdumiewające szczęście. Ziewnąłem głośno i ze słowami: „Chyba pójdę na plac…” poszedłem za tymi dwoma, odsuwając taborety. Ulica była prawie zupełnie ciemna, ale dostrzegłem ich od razu. Ten po prawej był niższy i gdy przechodził pod latarniami, mogłem zauważyć, że włosy ma miękkie i rzadkie. Chyba już więcej nie rozmawiali.

Ominęli skwer, skręcili w zupełnie ciemny zaułek, odsunęli się od pijanego człowieka, który próbował z nimi porozmawiać, i szybko, nie oglądając się, zanurzyli się w ogrodzie przed wielkim posępnym domem. Usłyszałem, jak huknęły ciężkie drzwi. Była za dwie druga.

Odsunąłem pijanego, wszedłem do ogrodu i usiadłem na pomalowanej srebrną farbą ławce w krzakach bzu. Ławka była drewniana, ścieżka biegnąca przez ogród posypana piaskiem. Wejście do budynku oświetlała niebieska żarówka, dojrzałem dwie kariatydy podtrzymujące balkon nad drzwiami. Nie przypominało to wejścia do metra, ale to jeszcze o niczym nie świadczyło. Postanowiłem czekać.

Nie trwało to długo. Zaszeleściły kroki i na ścieżce pojawiła się ciemna postać w pelerynce. Kobieta. Nie od razu zrozumiałem, dlaczego jej dumnie uniesiona głowa z wysoką cylindryczną fryzurą, w której błyszczały pod gwiazdami wielkie kamienie, wydała mi się znajoma. Stanąłem na ścieżce i powiedziałem, starając się nadać głosowi kpiącą i jednocześnie pełną szacunku intonację:

— Spóźnia się pani, madame, już po drugiej.

Wcale się nie przestraszyła.

— Co też pan mówi? Czyżby mój zegarek się spóźniał?

To była ta sama kobieta, która pokłóciła się z kierowcą furgonetki. Oczywiście nie poznała mnie. Kobiety z tak wzgardliwie wydętą dolną wargą nigdy nie pamiętają przypadkowych spotkań. Wziąłem ją pod rękę i weszliśmy po szerokich kamiennych schodkach. Drzwi były ciężkie jak pokrywa reaktora. W pustym westybulu kobieta, nie oglądając się, zrzuciła mi na rękę pelerynę i poszła przodem, a ja przystanąłem na chwilę, by przejrzeć się w ogromnym lustrze. Mistrz Gaoej znał się na swoim fachu, ale i tak powinienem trzymać się w cieniu. Wszedłem do sali.

To mogło być wszystko, tylko nie stacja metra — sala ogromna i staromodna, ściany obite hebanem. Na wysokości pięciu metrów biegła galeria z balustradą. Z ozdobionego freskami sufitu uśmiechały się samymi wargami różowe jasnowłose anioły. Niemal całą salę zajmowały rzędy miękkich foteli obitych wytłaczaną skórą, bardzo masywnych z wyglądu. W fotelach niedbale rozwaleni siedzieli elegancko ubrani ludzie, przeważnie starszawi mężczyźni. Wpatrywali się w głąb sali, gdzie na tle czarnego głębokiego aksamitu był podświetlony obraz.

Nikt nie zwrócił na nas uwagi. Dama przepłynęła do pierwszych rzędów, a ja usiadłem na fotelu jak najbliżej drzwi. Teraz byłem prawie pewien, że przyszedłem tutaj na próżno. W sali panowało milczenie, słychać było pokasływanie, z grubych cygar płynęły niebieskawe dymki, liczne łysiny lśniły pod elektrycznym żyrandolem. Odwróciłem się w stronę obrazu. Nie jestem znawcą malarstwa, ale moim zdaniem to był Rafael. Jeśli nawet nie oryginał, to doskonała kopia.

Rozległ się dźwięk miedzianego gongu i w tym samym momencie obok obrazu pojawił się wysoki chudy człowiek w czarnej masce, cały — od szyi po dłonie — obciągnięty czarnym trykotem. Za nim, kulejąc, podążał garbaty karzeł w czerwonym płaszczu. W krótkich wyciągniętych łapkach trzymał ogromny połyskujący miecz o bardzo złowieszczym wyglądzie. Zastygł po prawej stronie obrazu, a zamaskowany człowiek zrobił krok do przodu i głucho powiedział:

— Zgodnie z prawami i postanowieniami szlachetnego towarzystwa mecenasów, w imię sztuki świętej i niepowtarzalnej, władzą, daną mi przez wszystkich, rozważyłem historię i zalety tego obrazu. Teraz…

— Proszę się powstrzymać! — rozległ się za moimi plecami ostry głos.

Wszyscy się odwrócili. Ja też się odwróciłem i zobaczyłem, że wpatruje się we mnie trzech silnych, młodych ludzi w wyszukanych, staromodnych strojach. Jednemu na prawym oku błyszczał monokl. Przez kilka sekund patrzyliśmy na siebie, następnie mężczyzna z monoklem ruszył policzkiem i upuścił monokl. Wstałem, a oni jak na komendę ruszyli w moją stronę, stąpając miękko i bezszelestnie jak koty. Pomacałem fotel — był zbyt masywny. Mężczyźni skoczyli. Przywitałem ich, jak umiałem, i początkowo wszystko szło dobrze, ale szybko zrozumiałem, że oni mają kastety. Ledwie zdążyłem się uchylić. Przywarłem plecami do ściany. Obserwowali mnie, ciężko dysząc. Zostało ich jeszcze dwóch. W sali pokasływano. Z galerii po drewnianych schodach zbiegało czterech kolejnych mężczyzn, stopnie skrzypiały na całą salę.

Niedobrze! — pomyślałem i skoczyłem, żeby się przez nich przebić.

To była ciężka robota, podobnie jak kiedyś w Manili, ale tam było nas dwóch. Już wolałbym, żeby strzelali, wtedy mógłbym odebrać im pistolety. Ale cała szóstka powitała mnie kastetami i gumowymi pałkami. Na moje szczęście mieli bardzo mało miejsca. Lewa ręka odmówiła mi posłuszeństwa, gdy czterech nagle odskoczyło, a piąty chlusnął jakimś zimnym świństwem z płaskiej butli. I w tym momencie w sali zgasło światło.

Znałem tę sztuczkę — teraz oni mnie widzieli, a ja ich nie. I pewnie byłby to mój koniec, gdyby nie jakiś idiota, który w tym właśnie momencie otworzył drzwi na oścież i zahuczał basem:

— Proszę o wybaczenie, strasznie się spóźniłem, tak mi przykro…

Rzuciłem się w stronę światła, zbiłem z nóg spóźnialskiego, przeleciałem przez westybul, wybiłem drzwi frontowe i przytrzymując lewą rękę prawą, puściłem się pędem po piaszczystej dróżce. Nikt mnie nie gonił, ale mimo to przebiegłem jeszcze dwie ulice, zanim się zatrzymałem.

Padłem na trawnik i długo leżałem, chwytając ustami ciepłe, wonne powietrze. Od razu zebrali się ciekawscy gapie. Otoczyli mnie półkolem i patrzyli chciwie, nie mówiąc nic.

— Wynocha! — powiedziałem, wstając.

Rozeszli się pospiesznie, a ja postałem chwilę, próbując się zorientować, gdzie jestem. Potem powlokłem się do domu. Miałem dość wrażeń jak na jeden dzień. Bez względu na to, kim byli ci członkowie szlachetnego towarzystwa mecenasów — tajnymi miłośnikami sztuki, niedobitymi arystokratami spiskowcami czy jeszcze kim innym — walczyli bez litości i największym idiotą w ich sali byłem najwyraźniej ja.

Minąłem plac, gdzie znowu zapalały się kolorowe plafony i tłum wrzeszczał histerycznie: „Dreszczka, dreszczka!”. Tego też miałem dość. Przyjemne sny są przyjemniejsze od nieprzyjemnej rzeczywistości, ale przecież nie żyjemy we śnie… W restauracji, do której zaprowadziła mnie Wuzi, wypiłem butelkę lodowatej wody mineralnej, popatrzyłem na policjantów stojących spokojnie przy barze, potem wyszedłem i skręciłem na Podmiejską. Za lewym uchem rosła mi gula wielkości piłki tenisowej. Szedłem powoli, trzymając się jak najbliżej ogrodzenia. Chwiałem się na nogach. Usłyszałem za plecami stuk obcasów i głosy.

— Twoje miejsce jest w muzeum, a nie w knajpie!

— Nic po-podobnego… wcale nie jestem pijany. Dlaczego pan nie rozumie, że to tylko jedna butelka…

— Co za ohyda! Upił się, poderwał pannę…

— Co ma do rze-rzeczy panna? To modelka…

— Bił się z powodu dziewczyny, zmusił nas, żebyśmy my się bili z powodu dziewczyny…

— Dlaczego pan wierzy im, a nie wierzy mnie?

— Bo jesteś pijany! Jesteś padalcem, takim samym jak oni, może nawet gorszym…

— Ja tego łajdaka z bransoletą dobrze zapamiętałem… Nie trzymajcie mnie! Sam pójdę!…

— Niczegoś, bracie, nie zapamiętał. Okulary ci zrzucili, a bez okularów jesteś jak ślepa kiszka… Nie brykaj, bo wrzucimy cię do fontanny!

— Uprzedzam, że jeszcze jeden taki numer i zostaniesz wyrzucony. Pijany kulturtreger, co za ohyda!

— Nie praw mu teraz morałów, daj się człowiekowi wyspać…

— Pa-patrzcie, chłopaki! To ten łajdak!

Ulica była pusta i wspomnianym łajdakiem musiałem być ja. Mogłem już zginać lewą rękę, ale nadal bolało. Stanąłem, żeby ich przepuścić. Było ich trzech. Młodzi chłopcy w jednakowych kaszkietach nasuniętych na oczy. Jeden, mocny i przysadzisty, wyraźnie rozbawiony całym zajściem, bardzo mocno trzymał pod rękę drugiego, wielkogłowego, z luźnymi ruchami i nieoczekiwanie gwałtownymi reakcjami. Trzeci, wysoki i chudy, z wąską ciemną twarzą, szedł opodal, trzymając ręce za plecami. Zrównując się ze mną, rozluźniony dryblas zdecydowanie wyhamował. Przysadzisty próbował ruszyć go z miejsca, ale na próżno. Długi przeszedł jeszcze kilka kroków i też się zatrzymał, niecierpliwie oglądając się przez ramię.

— Mam cię, bydlaku! — wrzasnął pijany, próbując chwycić mnie za pierś wolną ręką.

Cofnąłem się do ogrodzenia.

— Ja pana nie zaczepiam — powiedziałem, zwracając się do przysadzistego.

— Przestań się wygłupiać — powiedział ostro wysoki z oddali.

— Ja cię do-dobrze zapamiętałem! — darł się pijany. — Przede mną nie uciekniesz! Już ja się z tobą policzę!

Szarpnięciami sunął w moją stronę, wlokąc za sobą przysadzistego, który wczepił się w niego jak policyjny buldog.

— To nie ten! — wołał przysadzisty, któremu było bardzo wesoło. — Tamten poszedł na dreszczkę, a ten jest trzeźwy…

— Mnie nie o-oszuka…

— Ostrzegam po raz ostatni, wyrzucimy cię!

— Przestraszył się, drań! Bransoletę zdjął!

— Przecież go nie widzisz! Przecież nie masz okularów, głupolu!

— Wszystko do-dobrze widzę!… A jeśli to nawet nie ten…

— Przestań wreszcie!

Wysoki w końcu podszedł i chwycił pijanego z drugiej strony,

— Niech pan idzie! — powiedział do mnie rozdrażniony. — Co pan, doprawdy, pijaka pan nie widział?

— O nie, mnie nie ucieknie!

Poszedłem swoją drogą. Do domu było już niedaleko. Towarzystwo ciągnęło się z tyłu.

— Ja go znam! Król przyrody… uchlał się, obił komuś mordę, sam oberwał i tyle mu wystarczy… Puśćcie mnie, dam w łeb…

— Widzisz, do czego doszedłeś, ciągniemy cię jak gangstera…

— Nie prowadźcie mnie!… Jak ja ich nienawidzę!… Dreszczki, wódki, baby… bezmózga galareta…

— Tak, tak, oczywiście, uspokój się… tylko się nie przewracaj.

— Dość tych pert… pretensji!… Mam dość waszego faryzeuszostwa! Pur… pryytanizmu… trzeba rozerwać! Strzelać! Zetrzeć z powierzchni ziemi!

— Oho, ale się udźgał! A już myślałem, że przetrzeźwiał trochę.

— Jestem trzeźwy! Wszystko pamiętam… dwudziestego ósmego… co, może nie?

— Siedź cicho, głupolu!

— Ciii! Taa jest! Wróg nie śpi! Chłopaki, tu gdzieś był szpicel… przecież z nim rozmawiałem… bransoletę, bydlak, zdjął… ale ja tego kabla jeszcze do dwudziestego ósmego…

— Bądź wreszcie cicho!

— Ciii! Ani słowa więcej… nie martwcie się, miotacze min są przy mnie.

— Zaraz uduszę tego padalca.

— We wrogów cywilizacji!… Półtora tysiąca litrów gazu łzawiącego — osobiście… sześć sektorów… eek!

Byłem już przed bramą swojego domu. Jak się obejrzałem, pijany leżał twarzą do ziemi, przysadzisty siedział nad nim w kucki, a wysoki pocierał krawędź lewej ręki dłonią prawej.

— No i dlaczego to zrobiłeś? — zapytał przysadzisty. — Zrobiłeś mu krzywdę.

— Wystarczy tego gadania — powiedział wysoki wściekle. — Nigdy nie oduczymy się gadać. Nigdy nie oduczymy się pić wódki. Wystarczy.

Błądzimy jak dzieci we mgle, doktorze Opir, pomyślałem, starając się bezszelestnie sunąć przez podwórko. Przytrzymałem skrzydła bramy, żeby nie trzasnęły.

— A gdzie tamten? — zapytał wysoki, ściszając głos. — Kto?

— Ten typ, który szedł przed nami…

— Skręcił gdzieś…

— Zauważyłeś gdzie?

— Nie myślałem o nim!

— Szkoda. No dobra, bierz go i idziemy.

Stanąłem w cieniu jabłoni i patrzyłem, jak wloką pijanego obok bramy. Pijany strasznie charczał.

W domu było cicho. Poszedłem do siebie, rozebrałem się i wziąłem ciepły prysznic. Hawajka i szorty śmierdziały gazem, były pokryte tłustymi plamami świecącego się płynu. Wrzuciłem je do utylizatora. Obejrzałem się w lustrze i znowu zdumiałem się, że tak ulgowo mi przeszło: guz za uchem, porządny siniak na lewym ramieniu i kilka śladów na żebrach. I obtarte dłonie.

Na szafce nocnej znalazłem wiadomość, w której serdecznie proponowano mi wpłacenie pieniędzy za mieszkanie za pierwsze trzydzieści dni. Suma była wysoka, ale do zniesienia. Odliczyłem kilka kredytek i wsunąłem je do przezornie przygotowanej koperty, a następnie położyłem się na łóżku, podkładając zdrową rękę pod głowę. Pościel była chłodna, trzeszcząca świeżością, przez otwarte okno wpadało słone morskie powietrze. Nad uchem przytulnie syczał fonor. Miałem zamiar chwilę pomyśleć, ale byłem zbyt wykończony i szybko zasnąłem.

Coś mnie obudziło. Otworzyłem oczy i zacząłem czujnie nasłuchiwać. Gdzieś niedaleko ktoś płakał albo śpiewał wysokim dziecięcym głosem. Ostrożnie wstałem i wysunąłem głowę za okno. Ktoś cienkim, zrywającym się głosem mamrotał:

— W trumnach pobyli, wychodzili i żyli, jako żywi pomiędzy żywymi…

Dało się słyszeć pochlipywanie. Z daleka, niczym brzęczenie komara, dobiegało: „Dreszczka, dreszczka!”. Znowu odezwał się żałosny głos:

— Krew z ziemią zmieszają, nie pojedzą…

Pomyślałem, że to pijana Wuzi płacze i zawodzi w swoim pokoju na górze.

— Wuzi! — zawołałem półgłosem.

Nikt się nie odezwał. Cienki głos wykrzyknął:

— Odejdź od włosów moich, odejdź od mięsa mojego, odejdź od kości moich!

Już wiedziałem kto to. Wlazłem na parapet, zeskoczyłem na trawę i wszedłem do ogrodu, nasłuchując pochlipywań. Pomiędzy drzewami zamajaczyło światło, szybko natrafiłem na garaż. Brama była uchylona i zajrzałem do środka. Tam stał ogromny lśniący opel. Na stoliku paliły się dwie świece. Pachniało aromatyczną benzyną i gorącym woskiem.

Pod świecami, na ławce siedział Len w białej koszuli do pięt i boso, z grubą, zaczytaną książką na kolanach. Szeroko otwartymi oczami patrzył na mnie, a jego biała twarz zmartwiała z przerażenia.

— Co ty tu robisz? — zapytałem głośno i wszedłem.

Patrzył na mnie w milczeniu, potem zaczął drżeć. Usłyszałem, jak stukają jego zęby.

— Len, przyjacielu, nie poznałeś mnie? To ja, Iwan.

Upuścił książkę i wcisnął ręce pod pachy. Podobnie jak dzisiaj rano, jego twarz pokryta była potem. Usiadłem obok chłopca i objąłem go. Oparł się o mnie bezsilnie. Cały się trząsł. Spojrzałem na książkę. Niejaki doktor Nef uszczęśliwił ludzkość „Wstępem do wiedzy o zjawiskach nekrotycznych”. Kopniakiem posłałem książkę pod stolik.

— Czyj to samochód? — zapytałem głośno.

— Ma-mamy…

— Wspaniały ford.

— To nie ford. To opel.

— Rzeczywiście, opel… pewnie wyciąga ze dwieście mil, co?

— Tak.

— A skąd wytrzasnąłeś świece?

— Kupiłem.

— Naprawdę? Nie miałem pojęcia, że w naszych czasach można gdzieś zdobyć świece. A co, żarówka się przepaliła? Wyszedłem do sadu zerwać jabłko, patrzę, a tu światło w garażu…

Przywarł do mnie ciasno i powiedział szeptem:

— Niech… niech pan jeszcze nie idzie.

— Dobrze. A może zgasimy światło i pójdziemy do mnie?

— Nie, tam nie można.

— Gdzie nie można?

— Do pana. Do domu nie można — mówił z ogromnym przekonaniem. -1 jeszcze długo nie będzie można. Dopóki nie zasną.

— Kto?

— Oni.

— Jacy oni?

— Oni. Słyszy pan?

Wytężyłem słuch, ale usłyszałem tylko, jak szeleszczą poruszane wiatrem gałązki, jak gdzieś bardzo daleko ludzie wrzeszczą: „Dreszczka, dreszczka!”.

— Nic szczególnego nie słyszę — powiedziałem.

— To dlatego, że pan ich nie zna. Jest pan tutaj nowy, a oni nowych nie ruszają.

— A kim są ci oni?

— Wszyscy oni. Widział pan tego typa z guzikami?

— Petiego? Widziałem. A dlaczego typa? Moim zdaniem to całkiem sympatyczny człowiek…

Len zerwał się.

— Chodźmy — wyszeptał. — Pokażę panu. Tylko cicho.

Wyszliśmy z garażu, podkradliśmy się do domu i ominęliśmy róg. Len przez cały czas trzymał mnie za rękę. Dłoń miał chłodną i mokrą.

— Niech pan patrzy — powiedział.

Rzeczywiście, widok był straszny. Na werandzie gospodarzy, wysuwając nienaturalnie wykręconą głowę przez poręcz, leżał mój celnik. Rtęciowe światło z ulicy padało na jego twarz — niebieską, opuchniętą i pokrytą ciemnymi plamami. Przez uchylone powieki widać było zamglone, zezujące w stronę nosa oczy.

— Chodzą w świetle dnia niczym żywi pomiędzy żywymi — mamrotał Len, trzymając mnie obiema rękami. — Kiwają głowami i uśmiechają się, ale w nocy bledną jak trupy, a krew pojawia się im na twarzy…

Podszedłem do werandy. Celnik był w piżamie i dyszał ochryple. Poczułem zapach koniaku. Twarz miał całą we krwi, można by pomyśleć, że upadł mordą w rozbite szkło.

— Po prostu jest pijany — powiedziałem głośno. — Zwykły pijany człowiek. I chrapie. Przykry widok.

Len pokręcił głową.

— Jest pan nowy — wyszeptał. — Nic pan nie widzi. A ja widziałem — znowu go zatrzęsło. — Dużo ich przyszło… to ona ich przyprowadziła… i przynieśli ją… świecił księżyc. Odpiłowali jej czaszkę. A ona krzyczała, tak krzyczała… a potem zaczęli jeść łyżkami. I ona jadła, i wszyscy się śmiali, że ona tak krzyczy i szarpie się…

— Kto? Kogo?

— A potem przywalili ją drewnem i spalili… i tańczyli przy ognisku… a potem wszystko zakopali w ogrodzie… ona jechała po łopatę samochodem… wszystko widziałem… chce pan? Pokażę, gdzie zakopali.

— Wiesz co, przyjacielu — powiedziałem. — Chodźmy do mnie.

— Po co?

— Spać, a po co. Wszyscy już dawno śpią, tylko my tu gadamy.

— Nikt nie śpi. Jest pan zupełnie nowy. Nikt teraz nie śpi. Teraz nie wolno spać.

— Chodźmy, chodźmy — powtórzyłem. — Chodźmy do mnie.

— Nie pójdę — zaparł się. — Niech mnie pan nie dotyka. Nie wymieniałem pańskiego imienia.

— Zaraz wezmę pas i spiorę ci tyłek!

To go chyba trochę uspokoiło. Znowu chwycił moją rękę i zamilkł.

— Chodźmy, przyjacielu. Będziesz spał, a ja posiedzę przy tobie. Jak tylko coś się stanie, od razu cię obudzę.


Weszliśmy przez okno do mojej sypialni (wejścia przez drzwi Len odmówił stanowczo) i położyłem chłopca do łóżka. Miałem zamiar opowiedzieć mu bajkę, ale usnął od razu. Twarz miał zmęczoną, podrygiwał we śnie. Przysunąłem fotel do okna, owinąłem się pledem i wypaliłem papierosa, żeby się uspokoić. Próbowałem myśleć o Rimeierze, rybakach, do których w końcu nie dotarłem, o tym, co miało się wydarzyć dwudziestego ósmego, o mecenasach, ale nic z tego nie wychodziło i to mnie denerwowało. Denerwowało mnie, że w żaden sposób nie mogę pomyśleć o swoim zadaniu jak o czymś ważnym. Myśli rozbiegały się, włączały się emocje i ja nie tyle myślałem, ile odczuwałem. Czułem, że nie przyjechałem tu na próżno, a jednocześnie że przyjechałem tu po co innego, niż początkowo myślałem.

Len spał. Nie obudził się nawet wtedy, gdy przed bramą zaterkotał silnik, trzasnęły drzwiczki samochodu, ktoś wrzeszczał, śmiał się i rechotał, i już pomyślałem, że przed domem popełniane jest przestępstwo, ale to tylko wróciła Wuzi. Nucąc wesoło, zaczęła się rozbierać w ogrodzie, niedbale rozwieszając na jabłoniach spódnicę, bluzkę i inne części garderoby. Mnie nie zauważyła, weszła do domu, pokręciła się trochę u siebie na górze, upuściła coś ciężkiego i wreszcie ucichła. Dochodziła piąta. Nad morzem zapalała się zorza.