"Kanał" - читать интересную книгу автора (Connelly Michael)

4

Pierwsze przesłuchanie wypadło na przystani Marina Cabrillo w San Pedro. Zawsze lubiłem zjechać tędy nad wodę, choć rzadko to robiłem. Nie wiem dlaczego. To jedna z tych rzeczy, o których się zapomina, a potem kiedy robisz ją znów, przypominasz sobie, że to lubisz. Pierwszy raz byłem tutaj, kiedy miałem szesnaście lat i uciekłem z domu. Dostałem się do doków San Pedro i spędzałem dni na robieniu sobie tatuaży i przyglądaniu się, jak kutry wracają z połowów tuńczyka. W nocy zaś spałem na niezamkniętym holowniku, który nazywał się „Różyczka”. W końcu szef portu mnie złapał i odesłał z powrotem do mojej rodziny zastępczej. Na knykciach miałem wytatuowane słowa „LINĘ CHWYĆ”.

Marina Cabrillo była młodsza niż to wspomnienie. To nie był port roboczy, jak wówczas, gdy byłem szesnastolatkiem. Tu stały jachty, na których pływa się dla przyjemności. Maszty setek żaglówek wystawały zza zamkniętej bramy jak kikuty spalonego lasu. Za nimi stały rzędy jachtów motorowych, niektóre z nich warte kilka milionów dolarów, inne nie.

Łódź Buddy'ego Lockridge'a nie przypominała pałacu na wodzie. Lockridge, który według Gracieli był wspólnikiem Terry'ego, a także najbliższym przyjacielem, mieszkał na trzydziestodwustopowej łodzi żaglowej, która wyglądała, jakby miała na pokładzie zawartość dwa razy większego jachtu. Prawdziwy złom – i nie mówię tu o samej łodzi, ale o tym, jak była zaniedbana. Gdyby Lockridge mieszkał w domu, na podwórku miałby samochody stojące na cegłach, a w środku sterty starych gazet.

Otworzył mi pilotem bramę i wyszedł z kajuty w szortach, sandałach i koszulce, tak znoszonej i spranej, że napis na przedzie był nieczytelny. Graciela go uprzedziła o mojej wizycie. Wiedział, że chcę z nim pogadać, ale nie znał dokładnego powodu.

– Więc – zaczął, zeskakując z łodzi na pomost. – Graciela mówiła, że bada pan śmierć Terry'ego. To jakaś sprawa z ubezpieczeniem czy coś?

– Można tak powiedzieć.

– Jest pan prywatnym detektywem?

– Mniej więcej.

Poprosił o jakiś dokument. Pokazałem mu zalaminowaną miniaturową kopię licencji, którą przysłali mi z Sacramento. Uniósł brwi pytająco na widok pełnej formy mojego imienia.

– Hieronymus Bosch. Jak ten szurnięty malarz, nie?

Rzadko ktoś rozpoznawał to imię. W ten sposób dowiedziałem się czegoś o Buddym Lockridge'u.

– Niektórzy mówią, że szurnięty, inni, że dosyć dokładnie przepowiedział przyszłość.

Licencja go usatysfakcjonowała, powiedział, że możemy pogadać na łodzi albo podejść do sklepiku z osprzętem i napić się kawy. Chciałem rzucić okiem na jego łódź i dom – to podstawowa z metod śledczych – ale nie tak ostentacyjnie, toteż powiedziałem, że przyda mi się trochę kofeiny.

Sklepik był o pięć minut drogi wzdłuż nabrzeża. Po drodze gawędziliśmy – głównie słuchałem narzekań Buddy'ego, jak to go przedstawili w tym filmie inspirowanym McCalebowym przeszczepem serca i poszukiwaniem mordercy.

– Zapłacili panu, prawda? – zapytałem, gdy skończył.

– Tak, ale nie o to chodzi.

– O to. Niech pan wsadzi pieniądze do banku i zapomni o wszystkim. To tylko film.

Przed sklepem z osprzętem stało kilka stolików i ław, kawę więc piliśmy na powietrzu. Zanim zdążyłem zadać choć jedno pytanie, Lockridge już mnie wypytywał. Na razie pozwoliłem mu gadać. Uważałem, że jest bardzo istotnym elementem śledztwa, ponieważ znał McCaleba i był jednym z dwóch świadków jego śmierci. Chciałem, żeby poczuł się przy mnie swobodnie, dlatego dałem mu się indagować.

– A co pan przedtem robił? – zapytał. – Był pan gliniarzem?

– Prawie trzydzieści lat. W policji Los Angeles. Połowę tego czasu przepracowałem w wydziale zabójstw.

– Morderstwa, co? Znał pan Terrora?

– Co?

– Znaczy Terry'ego. Mówiłem na niego Terror.

– Czemu?

– Nie wiem. Tak jakoś. Ja wszystkim wymyślam przezwiska. Terry widział na własne oczy terror, jaki panuje na świecie, rozumie pan? Dlatego go tak nazwałem.

– A ja? Jakie przezwisko mnie pan wymyśli?

– Pan…

Popatrzył na mnie jak rzeźbiarz taksujący blok granitu.

– Eee… pan będzie Harry Waliza.

– Czemu?

– Bo jest pan trochę taki wymięty, jakby żył pan na walizkach. Kiwnąłem głową.

– Całkiem nieźle.

– Znał pan Terry'ego?

– Znałem. Kiedy był u federalnych, parę spraw prowadziliśmy razem. I jeszcze jedną, kiedy miał już nowe serce.

Strzelił palcami i wskazał na mnie.

– Teraz pamiętam, to pan jest tym gliniarzem, co był wtedy w nocy na łodzi, kiedy tych dwóch popaprańców przyszło go załatwić. Uratował go pan, a potem on się pozbierał i pana uratował.

Potaknąłem.

– To fakt. Buddy, a teraz ja zadam panu parę pytań, dobra?

Rozłożył szeroko ręce, wskazując, że jest gotów i nie ma nic do ukrycia.

– No jasne, człowieku, nie chciałem na siłę trzymać się mikrofonu.

Wyciągnąłem notatnik i położyłem na stole.

– Dzięki. Zacznijmy od tego ostatniego czarteru. Opowiedz mi o nim.

– A co chce pan wiedzieć?

– Wszystko.

Lockridge westchnął ciężko.

– To poważne zamówienie.

Ale zaczął opowiadać. To, co wyjawił na początek, zgadzało się ze szczątkowymi opisami, które przeczytałem w gazetach w Las Vegas, a potem usłyszałem jeszcze raz na pogrzebie. McCaleb i Lockridge wypłynęli w czterodniowy rejs, biorąc jednego pasażera aż za Baja California na łowienie marlina. Kiedy czwartego dnia wracali do Avalon Harbor na Catalinie, McCaleb dostał ataku w sterówce łodzi. Byli dwadzieścia dwie mile od brzegu, w połowie drogi między San Diego i Los Angeles. Przez radio wezwali Straż

Przybrzeżną, która wysłała dó nich helikopter ratunkowy. Zawieziono McCaleba do szpitala w Long Beach, gdzie uznano go za martwego w chwili przybycia.

Kiedy skończył mówić, pokiwałem głową, jakby potwierdził wszystko, co już słyszałem.

– Czy widział go pan, jak miał ten atak?

– No niezupełnie. Ale poczułem to.

– Jak to?

– Wie pan, był na górze, przy sterze. Ja siedziałem w kokpicie z pasażerem. Obraliśmy kurs na północ, do domu. Pasażer miał już dość wędkowania, więc nawet trolling schowaliśmy. Terry pędził na wprost, pewnie robił ze dwadzieścia pięć węzłów. Ja i Otto, znaczy się pasażer, siedzieliśmy na dole, a łódka nagle zrobiła zwrot o dziewięćdziesiąt stopni na zachód. Na otwarte morze, pojmuje pan? Tego nie było w planach, toteż polazłem na górę, wysadziłem głowę i zobaczyłem go zgarbionego nad kołem. Miał atak. Podszedłem do niego, żył, ale człowieku, był już na ostatnich nogach.

– Co pan zrobił?

– Kiedyś byłem ratownikiem. Na Venice Beach. Jeszcze pamiętam, jak się robi reanimację. Zawołałem Ottona na górę i zabrałem się do Terry'ego, a Otto sterował łodzią i wołał Straż przez radio. Mimo moich starań Terry cały czas był nieprzytomny, ale pompowałem go i pompowałem, aż pojawił się helikopter. Trochę im to czasu zajęło.

Zapisałem coś w notesie. Nie żeby to było ważne, ale chciałem, by Lockridge widział, że traktuję go poważnie i wszystko, co uważa za istotne, jest również dla mnie istotne.

– Ile czasu minęło, zanim przylecieli?

– Dwadzieścia, dwadzieścia pięć minut. Nie jestem pewien, ale jak się komuś robi sztuczne oddychanie, wydaje się, że to trwa całe wieki.

– Tak. Każdy, z kim rozmawiałem, mówił, że zrobił pan, co tylko mógł. Czyli on w ogóle nic nie powiedział. Po prostu upadł przy sterze.

– Tak jest.

– A przedtem? Jakie były jego ostatnie słowa?

Lockridge, próbując sobie przypomnieć, zaczął obgryzać paznokieć.

– Dobre pytanie. To chyba było wtedy, kiedy podszedł do re-lingu nad kokpitem i krzyknął, że przed zachodem słońca dopłyniemy.

– Ile to było czasu przed atakiem?

– Z pół godziny, może trochę więcej.

– Wyglądał wtedy normalnie?

– Tak, wyglądał zwyczajnie, jak to Terror, wiesz pan. Nikt by się nie domyślił, co się stanie.

– Byliście na łodzi już cztery pełne dni, tak?

– Tak. Ciasno trochę, bo w salonie spał pasażer. My z Terrym w forpiku.

– Czy przez cały czas widział pan, jak Terry bierze leki? Te wszystkie swoje piguły.

Lockridge energicznie potaknął.

– No pewnie, nic tylko je łykał. Codziennie rano i wieczorem.

Byliśmy razem na wielu rejsach. To był niemal rytuał, można by według tego nastawiać zegarek. Nigdy nie zapominał. I tym razem też nie zapomniał.

Zacząłem znów coś notować, żeby pozwolić mu gadać. Ale on i tak przerwał.

– Nie mówił czasem, że smakują inaczej albo że gorzej się po nich czuje?

– A, o to chodzi? Chcecie powiedzieć, że Terry wziął złe pigułki, i nie wypłacić odszkodowania? Żebym wiedział, w życiu bym z tobą nie gadał.

Zaczął podnosić się z ławy. Wyciągnąłem dłoń i chwyciłem go za ramię.

– Buddy, siadaj. Nie chodzi o to. Nie pracuję dla firmy ubezpieczeniowej.

Opadł ciężko z powrotem i zerknął na moją rękę, którą go przytrzymałem.

– To o co?

– Już wiesz o co. Sprawdzam tylko, czy ze śmiercią Terry'ego wszystko w porządku.

– Wszystko w porządku?

Zdałem sobie sprawę, że niefortunnie dobrałem słowa.

– Chcę powiedzieć, że sprawdzam, czy nikt mu nie pomógł.

Lockridge przyglądał mi się przez dłuższą chwilę, po czym powoli skinął głową.

– To znaczy, że ktoś mu tam czegoś dosypał czy coś?

– Niewykluczone.

Zacisnął szczęki ze stanowczością. Sprawiał wrażenie szczerego.

– Mogę jakoś pomóc?

– Może i tak. Jutro z rana jadę na Catalinę. Chcę zerknąć na łódź. Możemy się tam spotkać?

– Oczywiście.

Wydawał się podekscytowany. Wiedziałem, że kiedyś będę go musiał zgasić, ale teraz chciałem, żeby w pełni ze mną współpracował.

– No dobrze. Jeszcze parę pytań. Ten pasażer, Otto, znaliście go wcześniej?

– Pewnie, wypływa z nami parę razy w roku. Mieszka na wyspie, tylko dlatego dostaliśmy ten kilkudniowy czarter. Rozumiesz, firma cienko przędła, ale Terry się tym nie przejmował. Pasowało mu siedzieć na przystani i przez pół dnia czekać.

– Buddy, powoli. O czym pan mówi?

– Mówię, że Terry uparł się, by trzymać łódź na wyspie. Tam trafiali się nam tylko goście, którzy przyjechali na Catalinę i chcieli popłynąć na kilka godzin na ryby. Żadnych dłuższych rejsów, trzy-, cztero-, pięciodniowych. A to na nich się zarabia. Otto był wyjątkiem, bo sam tam mieszka i parę razy do roku chce płynąć na ryby pod wybrzeże Meksyku i jeszcze przy okazji zamoczyć kija.

Lockridge tak szybko sypał informacjami, potencjalnymi tropami, że ledwo nadążałem. Skupiłem się na McCalebie, choć do Ottona na pewno trzeba będzie wrócić.

– Mówisz, że Terry'emu odpowiadały takie krótkie wypady.

– Właśnie. Ciągle mu powtarzałem: przenieśmy firmę z wyspy na ląd, dajmy parę ogłoszeń i zgarnijmy jakichś poważnych klientów. Ale on nie chciał.

– Pytałeś go dlaczego?

– Jasne, po prostu chciał zostać na wyspie. Nie chciał być przez cały czas z dala od rodziny. No i lubił pracować nad aktami.

– Czyli jego starymi sprawami?

– Starymi i kilkoma nowymi.

– Jakimi nowymi?

– Nie wiem. Terry ciągle wycinał artykuły z gazet, wkładał je do teczek, dzwonił gdzieś i tak dalej.

– Na łódce?

– Tak, na łódce. W domu Graciela mu nie pozwalała. Powiedział, że jej się to nie podoba. No i jakoś doszło aż do tego, że zaczął spać na łodzi. Pod sam koniec. To chyba też przez te akta. Miał jakąś obsesję i ona powiedziała, że ma zostać na łodzi, aż mu przejdzie.

– Powiedział ci to?

– Nie musiał.

– Pamiętasz jakąś sprawę, którą interesował się ostatnio?

– Nie, on już mnie w to nie wciągał. Pomogłem mu w tej sprawie z dawcą jego serca, a potem jakby odciął mnie od tego.

– Przejąłeś się?

– Niespecjalnie. To znaczy, chciałem pomóc. Łapanie przestępców jest ciekawsze niż łapanie ryb, ale wiedziałem, że to jego świat, nie mój.

Za bardzo mi to trąciło gotową odpowiedzią, jakby powtarzał słowa, które kiedyś usłyszał od McCaleba. Zdecydowałem, że na razie to tak zostawię, ale trzeba będzie wrócić do tego tematu.

– No dobra, wróćmy do tego Ottona. Ile razy z nim już łowiliście?

– To był trzeci… nie, czwarty… rejs.

– Zawsze tam do Meksyku?

– Tak.

– Co robi ten Otto, że go na to stać?

– Jest na emeryturze. Ma się za jakiegoś Zane'a Graya i lubi wędkować dla sportu. Chciałby złapać marlina czarnego i powiesić go sobie na ścianie. Stać go na to. Mówił, że kiedyś był handlowcem, ale nigdy nie pytałem, co sprzedawał.

– Na emeryturze? Ile ma lat?

– Nie wiem, sześćdziesiąt kilka.

– Skąd się tu sprowadził?

– Z drugiej strony, zdaje się, z Long Beach.

– Co miałeś na myśli chwilę temu, kiedy powiedziałeś, że lubi pływać na ryby i zamoczyć kija przy okazji?

– No dokładnie to. Braliśmy go na ryby, a kiedy zawijaliśmy do Cabo, zawsze wyrwał tam jakąś panienkę.

– Czyli na tym ostatnim rejsie co wieczór zawijaliście do portu i zawsze do Cabo.

– Pierwsze dwie noce spędziliśmy w Cabo, trzecią – w San Diego.

– Kto wybierał te miejsca?

– No, Otto chciał do Cabo, a San Diego było po prostu w połowie drogi z powrotem. Wracamy zawsze bez pośpiechu.

– Co Otto robił w tym Cabo?

– No mówiłem, coś tam sobie kręcił na boku. Na wieczór stroił się i znikał na mieście. Pewnie spotykał się z jakąś señoritą. Parę razy dzwonił z komórki.

– Jest żonaty?

– Zdaje się tak. Pewnie dlatego lubi te czterodniowe czartery. Jego żona myśli, że łowi ryby. Pewnie nawet nie wie, że zatrzymujemy się w Cabo po Margaritę – i nie chodzi mi o drinka.

– A Terry, on też szedł na miasto?

Odpowiedział bez zastanowienia.

– To go nie interesowało. W ogóle nie schodził na ląd. Nawet na pomost.

– Dlaczego?

– Nie wiem. Mówił tylko, że nie chce. Myślę, że wiązał się z tym jakiś przesąd.

– Jaki?

– No wie pan, kapitan zostaje na łodzi i tego typu rzeczy.

– A ty?

– Przeważnie siedziałem na łódce z Terrym. Ale od czasu do czasu wyszedłem na miasto do baru czy coś.

– A podczas ostatniego rejsu?

– Nie, zostałem na łodzi. Trochę mało miałem kasy.

– Czyli Terry ani na chwilę nie zszedł na ląd?

– Właśnie.

– A na łódce ani przez moment nie było nikogo poza tobą, Terrym i Ottonem, tak?

– Tak… no, niezupełnie.

– To znaczy? Kto jeszcze tam był?

– W drugi wieczór, kiedy podpływaliśmy do Cabo, zatrzymali nas federales. Meksykańska Straż Przybrzeżna. Na pokład weszło dwóch gości i kilka minut się rozglądali.

– Po co?

– Taki mają zwyczaj. Co jakiś czas cię zatrzymują, każą zapłacić drobną sumkę i puszczają.

– Łapówkę?

– Łapówkę, działkę, dolę, jak zwał, tak zwał.

– I tym razem też.

– Tak, kiedy byli w salonie, Terry dał im pięćdziesiąt dolarów i zaraz się zmyli. Trwało to dosłownie chwilę.

– Czy przeszukiwali łódź? Zajrzeli do leków Terry'ego?

– Nie, skąd. Właśnie za to się płaci, żeby nie grzebali.

Zdałem sobie sprawę, że nie robię notatek. Wiele informacji było dla mnie nowych i wymagało głębszego zbadania, ale czułem, że w tej chwili mam już ich dosyć. Muszę przetrawić, co zebrałem, i wrócić do tego. Miałem przeczucie, że Buddy Lockridge poświęci mi czas, jeśli pozwolę mu poczuć, że bierze w tym śledztwie udział. Zapytałem go o dokładne nazwy i adresy marin, w których cumowali na wycieczce z Ottonem, i tę informację w notesie zapisałem. Potem upewniłem się, że umawiamy się na łódce McCaleba jutro rano. Powiedziałem, że przyjadę pierwszym promem, odparł, że też na nim będzie. I zostawiłem go tam, bo chciał jeszcze pójść do sklepu po jakieś rzeczy.

Kiedy wrzucaliśmy kubeczki po kawie do kosza, życzył mi powodzenia w śledztwie.

– Nie wiem, do czego dojdziesz. Nie wiem, czy w ogóle jest czego szukać, ale jeśli Terry'emu ktoś pomógł, chciałbym, żebyś go dorwał. Rozumiesz, co mam na myśli?

– Tak, Buddy, chyba rozumiem. Do zobaczenia jutro.

– Do jutra.