"Księga powietrza i cieni" - читать интересную книгу автора (Gruber Michael)

8

Matka Crosettiego, Mary Margaret Crosetti (powszechnie znana jako Mary Peg), odznaczała się kilkoma cechami użytecznymi zarówno dla wykwalifikowanej bibliotekarki, jak i dla matki, w tym zdumiewającą pamięcią, umiłowaniem prawdy, skrupulatnością i niezwykłym wyczuleniem na kłamstwo. Tak więc, choć starała się zapewnić synowi prywatność należną dorosłemu mężczyźnie, codzienne życie w niewielkim bungalowie w Queens obfitowało w dostateczną ilość macierzyńsko synowskich interakcji, by mogła sobie w każdym momencie wyrobić opinię o jego stanie ducha. Przed dziesięcioma dniami stan ów był szczególnie doskonały. Al miał skłonności do napadów złego humoru, lecz przez dzień czy dwa śpiewał pod prysznicem i promieniał wewnętrznym zadowoleniem. Zakochał się, pomyślała z mieszaniną radości i niepokoju, jaką tego rodzaju spostrzeżenie budzi u większości rodziców. A zaraz potem dostrzegła u syna załamanie. Rzuciła go, wywnioskowała i pomyślała jeszcze, że owa niezwykła euforia skończyła się równie niezwykle szybko.

– Martwię się o niego wyznała przez telefon najstarszej córce. – Albert nie jest sobą.

– Zawsze go porzucają, mamo powiedziała Janet Keene, która była nie tylko główną zaufaną matki, lecz także psychiatrą z zawodu. – Przejdzie mu.

– Nie widziałaś go, Janet. Porusza się niczym zombi. Kiedy wraca z pracy, wygląda jak po harówce w kopalni soli. Nie je, kładzie się spać o wpół do dziewiątej to nie jest normalne.

– No cóż, mogę na niego rzucić okiem… zaczęła Janet.

– Jak na pacjenta?

– Nie, mamo, to jest zabronione, ale jeśli chcesz poznać opinię kogoś stojącego z boku…

– Posłuchaj, kochanie, wiem, kiedy moje dzieci wariują, a kiedy nie; on nie wariuje to znaczy nie tak do końca. Przyrządzę w sobotę dobre śniadanie, posadzę go przy stole i wyciągnę z niego wszystko. Co ty na to?

Janet, która w swoich najbardziej szalonych fantazjach zawodowych nie mogła sobie wyobrazić, aby jej matka zdołała skłonić kogokolwiek do wyznań, wygłosiła kilka zdawkowo pochwalnych uwag. Tego właśnie oczekiwała Mary Peg, dzwoniąc z prośbą o radę, i Janet spełniła swój obowiązek. Uważała, że to, czego potrzebuje jej braciszek, to dziewczyna, porządna praca i wyrwanie się spod opiekuńczych skrzydeł matki, w takiej właśnie kolejności, ale nie chciała na ten temat dyskutować. Ona sama i jej dwie siostry wymknęły się spod matczynej kurateli przy pierwszej nadarzającej się okazji, nie dlatego, żeby nie kochały matki; po prostu uważały, że rzuca na ich życie zbyt głęboki cień. Biedny Al!

Samopoczucie Mary Peg zawsze poprawiało się znacząco po zasięgnięciu fachowej rady u Janet, szczególnie gdy opinia córki pokrywa się z jej zdaniem. Była jednym z siedmiorga dzieci motorniczego metra i rzecz nietypowa dla dziewczyny z jej środowiska uległa pokusie lat sześćdziesiątych i przeszła cały kontrkulturowy szlak: zespół rockowy, komuna hipisowska w Kalifornii, trochę narkotyków, przypadkowe kontakty seksualne by z lekkim poczuciem wstydu powrócić do prawdziwego życia, to znaczy uzyskać w City College tytuł magistra bibliotekoznawstwa. Jej rodzice nie znali najbardziej szalonego etapu tej historii, bo w przeciwieństwie do wielu ówczesnych rówieśników nie odgrywała się na starszym pokoleniu; kłopoty, jakie sprawiła sama sobie, całkowicie jej wystarczały. Ale zawsze

czuła to dławiące katolickie poczucie winy, że oszukiwała rodziców, i postanowiła, że kiedy dochowa się własnych dzieci, w jej rodzinie nie będzie miejsca na międzypokoleniowe kłamstwa. Czasem myślała sobie, że właśnie dlatego wyszła za policjanta.

Zgodnie z planem przygotowała dobre śniadanie. Syn przyczłapał do stołu, wypił trochę świeżego soku pomarańczowego, zjadł kilka kęsów francuskiej grzanki i oznajmił, że dziękuje, ale nie jest głodny, na co Mary Peg zastukała łyżeczką w szklankę, z wprawą imitując alarm pożarowy. Al podskoczył i wlepił w nią wzrok.

– Okay, wyrzuć to z siebie, koleś! – powiedziała, przygwoździwszy go wzrokiem o barwie płomienia gazowego i równie palącym.

– Co?

– Jeszcze się pyta! Od prawie dwóch tygodni odstawiasz Noc żywych trupów. Myślisz, że nie widzę? Jesteś wrakiem.

– To nic takiego, mamo…

– Wręcz przeciwnie. To ta dziewczyna… jak jej tam… Carol.

– Carolyn. – Głębokie westchnienie.

– Właśnie. Wiesz, że się nigdy nie wtrącam w prywatne życie moich dzieci…

– Coś takiego.

– Nie bądź bezczelny, Albercie! – już łagodniejszym tonem: – Poważnie, zaczynam się o ciebie martwić. Zrywałeś już z dziewczynami, ale nigdy nie zachowywałeś się tak dziwacznie jak teraz.

– To nie zerwanie, mamo. To… nie wiem, jak to nazwać. Na tym polega problem. Mieliśmy jedną randkę, bardzo miłą, ale potem ona… chyba zniknęła.

Mary Peg sączyła kawę i czekała; parę minut później znała już całą tę historię, powikłaną opowieść o Rolly, manuskrypcie i profesorze Bulstrodzie. Swego czasu mąż relacjonował jej mnóstwo przesłuchań, bo w odróżnieniu od większości detektywów nie uważał swej małżonki za zbyt wrażliwą; ona też się za taką nie uważała. Wiedziała doskonale, jak wydobyć prawdę: gotowością wysłuchania, słowem zachęty. Była poruszona wiadomością, że jej syn nakłaniał do czegoś, co osoba nieprzychylna mogłaby uznać za przestępstwo; nie podobało jej się także to, co

usłyszała o pannie Rolly. Powstrzymała się jednak od komentarzy, a syn doszedł tymczasem do etapu, który nastąpił po ich pierwszej randce. Oczywiście opuścił co bardziej soczyste szczegóły, ale ona była kobietą na tyle doświadczoną i obdarzoną wyobraźnią, żeby dośpiewać sobie resztę.

– No więc, jak już mówiłem, było bardzo przyjemnie i czułem się doskonale. Następnego dnia poszedłem do pracy, spodziewając się, że ją tam zobaczę, ale jej nie było. Zapytałem o nią Glasera. Wyjaśnił mi, że dzwoniła i powiedziała, że musi na parę dni wyjechać z miasta. Pomyślałem, że to trochę dziwne, to znaczy sądziłem, że coś się między nami zaczęło, że zadzwoni przede wszystkim do mnie, ale, tak jak mówiłem, jest to dość niezwykła osoba. Byłem więc spokojny. W każdym razie nadszedł dzień, kiedy miała wrócić, ale się nie zjawiła. Pan Glaser zadzwonił do niej telefon wyłączony. Trochę się zaniepokoiliśmy. Powiedziałem mu, że po pracy pojadę zobaczyć, co się dzieje. Kiedy znalazłem się na jej ulicy, przed domem stała wielka śmieciarka, a ekipa śmieciarzy buszowała po całym budynku. Tego właśnie dnia kończyli robotę. Zauważyłem, że zamontowali taką wielką rynnę, którą spuszcza się różne odpadki do kontenera, i ta rynna była przystawiona do jej okna na najwyższym piętrze. Rozmawiałem z szefem ekipy, ale nic nie wiedział. Zadzwonili do niego z administracji budynku, że jest pilna robota, budynek ma być ogołocony i przygotowany do renowacji. Podał mi nazwę firmy, ale nie pozwolił wejść do środka. Jak już ci mówiłem, Carolyn zrobiła sobie meble z palet, piękna robota, i teraz to wszystko, stół do pracy i cała reszta, leżało roztrzaskane. Czułem się tak, jakbym patrzył na jej zwłoki.

Wydawało się, że Crosetti drży na całym ciele. Przesuwał widelcem grzankę po talerzu.

– W każdym razie nie mogłem nic zrobić i byłem kompletnie oszołomiony. Odszedłem stamtąd i zauważyłem, że ulica i chodnik usiane są strzępami papieru. Mocno wiało, mniejsze kartki sfruwały z samochodu albo lądowały między rynną i stertą śmieci na ciężarówce. Szedłem więc, schylając się co chwila jak idiota, żeby podnieść te papiery, i myślałem sobie: Ach, pewnie by chciała to zatrzymać, zdjęcie, pocztówkę, cokolwiek było to głupie, bo przecież gdyby chciała, zabrałaby wszystko ze sobą.

Wyciągnął portfel i pokazał jej złożoną pocztówkę i zdjęcie.

– Żałosne, co? Że noszę przy sobie te rzeczy. Takie magiczne myślenie: jeśli

zatrzymam coś, co do niej należało, to zachowam z nią jakiś kontakt, a ona nie

zniknie…

Schował kartkę i zdjęcie z powrotem do portfela i spojrzał tak bezradnie, że Mary Peg musiała powściągnąć atawistyczną chęć, by nie wziąć go na kolana i nie pocałować w czoło. Zamiast tego spytała:

– A co z tymi sławetnymi tomami? Myślisz, że zabrała je ze sobą?

– Mam nadzieję. Nie widziałem ich. Ale chyba leżały na dnie ciężarówki. To byłaby ironia losu, jak ten złoty piasek w Skarbie Sierra Madre.

Ostatnie zdanie sprawiło, że Mary Peg poczuła się troszkę lepiej; jeśli robił aluzje do filmów, to znaczy, że nie był aż tak załamany.

– Zadzwoniłeś oczywiście do administratora budynku?

– Jasne. Poszedłem nawet do biura. Zarząd Budynków Mieszkalnych, Borough Hill na Brooklynie. Recepcjonistka, która nie miała o niczym pojęcia, i szef, którego nigdy nie ma. Kiedy go w końcu złapałem przez telefon, powiedział, że nie zna żadnej Carolyn Rolly i że najwyższe piętro nie było nigdy wynajmowane jako lokal mieszkalny, a w każdym razie nie miało odpowiedniego certyfikatu, żeby je zasiedlić, i właśnie dlatego opróżniali budynek. Zapytałem, kto jest właścicielem domu, lecz odpowiedział, że to informacja poufna. Pewne konsorcjum, wyjaśnił. Potem zadzwoniłem do profesora Bulstrode'a i sekretarka z wydziału powiedziała, że poprzedniego dnia wyjechał do Anglii i że nie wiedzą, kiedy wróci. Zaproszeni profesorowie mogli wyjeżdżać i wracać, kiedy chcieli, jeśli nie mieli zaplanowanych wykładów, a on akurat nie miał. Jest lato. Nie chciała mi dać jego numeru w Oksfordzie. Rzucił jej spojrzenie tak ponure, że aż zakłuło ją w sercu. – Nie wiem, co robić, mamo. Myślę, że coś jej się stało. I że w jakimś sensie to moja wina.

– Daj spokój, to bzdura. Jeśli coś złego zrobiłeś, to tylko to, że dałeś się wciągnąć w te jej kombinacje. Słuchaj, wiem, że zakochałeś się w dziewczynie, ale czemu wykluczasz, że po prostu czmychnęła ze swoją nieuczciwie zarobioną forsą?

– Nieuczciwie zarobioną forsą? Mamo, przecież nie włamała się do sklepu z alkoholem. Jest introligatorem. Naprawiała piękny komplet książek, które właściciel

oddał jej jako makulaturę. Glaser nie stracił na tym ani centa; chciał tylko pieniędzy, które dostałby za sprzedaż druków…

– Nie zapominaj, że ich nie dostał.

– Wcale jej nie usprawiedliwiam, ale jeśli nawet jest oszustką, to szczególnego rodzaju. Pewnych rzeczy nigdy by nie zrobiła, nie oszukiwałaby Glasera. Miała co prawda pewien pomysł, który naprawdę chciała zrealizować, i… nie widziałaś jej mieszkania; stworzyła mały świat w tym obskurnym lofcie na Red Hook, wykonała wszystko własnoręcznie, to było jej miejsce pracy, a praca była dla niej wszystkim. Nigdy by jej nie rzuciła ot tak sobie.

– Nie wiem, kochanie, ale mam wrażenie, że to bardzo nieobliczalna młoda kobieta i trochę… powiedzmy, niezrównoważona. Jak wynika z jej słów, była kiedyś okropnie maltretowana. I mówiłeś, że jest w pewnym sensie uciekinierką – może to zaważyło? Widzę, że się nie zgadzasz.

– Nie. I nie jestem też pewien, jak to jest z tą jej przeszłością. Przeszukałem cały Internet. Można by przypuszczać, że historia o facecie imieniem Lloyd, który przez dziesięć lat więzi Carolyn Rolly, wykorzystując ją seksualnie, powinna wywołać jakieś komentarze, ale nic nie znalazłem. Zadzwoniłem do redakcji „Kansas City Star”, „Wichita Eagle” i kilku innych gazet w Kansas i zero: nikt nie słyszał o takiej historii. Powiedzmy, że mogła zmienić nazwisko, ale tak czy inaczej… No więc zadzwoniłem do Patty.

Mary Peg dostrzegła na twarzy syna cień zakłopotania i pomyślała, że to całkiem naturalne. Patricia Crosetti Dolan, jej druga córka, poszła w ślady ojca i została detektywem trzeciego stopnia w policji nowojorskiej. Funkcjonariuszom z Nowego Jorku nie wolno prowadzić prywatnych dochodzeń dla rodziny, ale wielu i tak to robi. Mary Peg przy okazji różnych swoich badań korzystała od czasu do czasu z pomocy córki i była za to ostro karcona przez syna, a tu proszę!

Powstrzymała się jednak od chełpliwych uwag, zadowalając się prostym, ale znaczącym „och!”.

– Tak. Poprosiłem ją, żeby sprawdziła w kartotece, czy Carolyn jest poszukiwana.

– No i…?

– Nie jest notowana, w każdym razie nie jako Carolyn Rolly.

– Uważasz, że kłamała? Z tym wujem i z ucieczką?

– Tak myślę. Bo jak inaczej to wytłumaczyć? I to mnie już całkiem załamało. Bo… ja naprawdę lubię tę dziewczynę, to jakaś chemia, no wiesz. Zawsze opowiadaliście z tatą, że gdy zobaczyliście się pierwszy raz w Bibliotece Rego Park, po prostu z miejsca wiedzieliście. Z nami było tak samo.

– Tak, kochanie, ale u nas było to obopólne. Nie spakowałam się i nie dałam nogi po pierwszej randce.

– Myślałem, że w naszym przypadku też tak będzie. Przypuszczałem, że to jest właśnie to. A jeśli nie, jeśli sobie to wszystko uroiłem…? Czy to znaczy, że zwariowałem?

– Daj spokój, nie jesteś żadnym wariatem, zapewniam cię. Gdybyś zaczął świrować, pierwsza bym ci to powiedziała. I tego samego oczekuję od ciebie, kiedy pojawi się u mnie demencja starcza. Klasnęła w dłonie, jakby chciała pokazać, że to naprawdę odległa perspektywa, i zapytała: A tymczasem co z tym zrobimy?

– My?

– Jasne. Słuchaj, wszystko najwyraźniej obraca się wokół tego profesora Bulstrode'a. Co o nim wiemy?

– O czym ty mówisz, mamo? Co ma wspólnego Bulstrode ze zniknięciem Carolyn? On kupił rękopis, Carolyn zniknęła. Koniec historii. Co prawda trochę o nim poczytałem i ustaliłem, że jest kimś w rodzaju czarnej owcy. Tu opowiedział o słynnym oszustwie z quarto, które zresztą Mary Peg przypadkiem pamiętała.

– Ach, to ten! zawołała. No cóż, intryga się zagęszcza, nie uważasz? Teraz trzeba zaangażować w to Fanny. Właściwie to od tego powinieneś był zacząć.

Patrzył na nią tępo, a ona ciągnęła:

– Chyba nie sądzisz, Albercie, że Bulstrode naprawdę przetłumaczył ci to, co było w listach? Jest oczywiste, że kłamał. Jak twierdzisz, coś ci mówiło, że zostałeś wykiwany, i nie sprzedałbyś mu tego rękopisu, gdyby dziewczyna nie wzięła cię na litość i nie nagadała tych wierutnych kłamstw. Działali w porozumieniu.

– To niemożliwe, mamo.

– Ale to jedyne wyjaśnienie. Posłużyła się tobą. Przykro mi, kochanie, ale często tak bywa, że zakochujemy się w niewłaściwych osobach: to dlatego Amor nosi łuk i strzały, a nie zestaw testów psychologicznych. Ja z pewnością popełniałam za młodu ten błąd, i to niejeden raz.

– Na przykład? – zainteresował się Crosetti.

Szalona przeszłość Mary Peg była przedmiotem fascynacji wszystkich jej dzieci, lecz ona sama wspominała o niej tylko w formie drobnych dygresji, tak jak teraz. Na wszelkie pytania odpowiadała nieodmiennie: „Ja to już wiem, a wy jeszcze się dowiecie”.

– Tak czy inaczej, mój chłopcze dodała zadzwonię zaraz do Fanny i ustalimy termin. Możesz się z nią spotkać w poniedziałek po pracy.

Przeciw czemu Crosetti nie miał żadnych argumentów.

O szóstej po południu wyznaczonego dnia stawił się z tubą w dziale rękopisów Nowojorskiej Biblioteki Publicznej. Zastał Fanny Dubrowicz przy biurku. Była drobną kobietką, metr pięćdziesiąt wzrostu, z sympatycznie brzydką twarzą mopsa i bystrymi piwnymi oczami, które kryły się za grubymi szkłami okrągłych okularów. Matowe siwe włosy wiązała w koczek i spinała żółtym ołówkiem. Przyjechała do Stanów z Polski jako sierota wojenna i przepracowała wśród książek ponad pół wieku, z czego większość w Nowojorskiej Bibliotece Publicznej; od mniej więcej dwudziestu lat specjalizowała się w manuskryptach. Crosetti znał ciocię Fanny od urodzenia i uważał ją za najmądrzejszą osobę wśród swoich znajomych, choć gdy komplementował jej encyklopedyczną wiedzę, śmiała się zawsze i z zabawnym akcentem mówiła: „Kochanie, ja nie wiem nic; wiem tylko, gdzie czego szukać”. Kiedy był dzieckiem, próbował z siostrami znaleźć coś, czego ciocia Fanny mogłaby nie wiedzieć (ile butelek coca-coli sprzedano w Ashtabuli w 1928 roku?), ale ona zawsze triumfowała i co więcej opowiadała ciekawie, w jaki sposób zdobyła tę informację.

Tak więc pozdrowienia, pytania o siostry, o matkę, o niego samego (choć Crosetti był pewien, że Mary Peg o wszystkim ją wyczerpująco poinformowała) i do rzeczy. Wyciągnął z tuby zwinięte w rulon kartki i wręczył je Fanny. Zaniosła je na duży stół i ułożyła w trzech długich rzędach: kopie tego, co sprzedał Bulstrode'owi, i to, co zostawił sobie z oryginałów.

Kiedy już je uporządkowała, zaskoczona wyrzuciła z siebie kilka słów po polsku, jak przypuszczał.

– Albercie, czy te osiemnaście arkuszy… to oryginały?

– Tak, wyglądają na zaszyfrowane listy. Nie sprzedałem ich Bulstrode'owi.

– I zwinąłeś je jak jakiś kalendarz? Jak mogłeś?

Odeszła na chwilę i wróciła z plastikowymi koszulkami, do których powsuwała zaszyfrowane kartki.

– No dobrze powiedziała. Zobaczmy teraz, co tu mamy.

Długo przyglądała się kopiom, oglądając każdą kartę przez wielką prostokątną lupę. W końcu oświadczyła:

– Interesujące. Są tu trzy oddzielne dokumenty. Kopie dwóch różnych i do tego oryginał.

– Tak, zdążyłem się już zorientować. Te cztery karty to z całą pewnością korekta jakichś kazań i to mnie nie interesuje. Reszta to list tego Bracegirdle'a.

– Aha. I właśnie ten list sprzedałeś Bulstrode'owi, jak mi powiedziała twoja matka.

– Tak. Przykro mi, Fanny. Powinienem był przyjść od razu do ciebie.

– To prawda. Twoja droga mateczka uważa, że zostałeś oszukany.

– Wiem.

Pogłaskała go po ramieniu.

– Zobaczymy. Pokaż mi to miejsce, w którym twoim zdaniem jest wzmianka o Szekspirze.

Crosetti wskazał jej odpowiedni fragment. Fanny nachyliła lampę tak, żeby smuga intensywnego światła padała prosto na papier, i przyjrzała mu się przez swoje szkła.

– Tak, to najwyraźniej pismo z epoki – oznajmiła. Miałam już do czynienia z trudniejszymi rękopisami. Przeczytała na głos fragment, powoli, jak tępa trzecioklasistka, a kiedy doszła do końca, wykrzyknęła: Wielki Boże!

– Niech to szlag! – zawołał Crosetti i uderzył się pięścią w udo, aż go zabolało.

– Rzeczywiście zostałeś oszukany i wystrychnięty na dudka, jakby powiedział nasz przyjaciel – rzekła Fanny. Ile ci zapłacił?

– Trzy i pół tysiąca.

– O Boże! To skandal!

– Mogłem dostać znacznie więcej, tak?

– Jasne. Gdybyś przyszedł do mnie i ustalilibyśmy ponad wszelką wątpliwość, czy dokument jest autentyczny – a w przypadku dokumentu tego rodzaju i wagi już samo to byłoby poważnym zadaniem to nie wiadomo nawet, jaką cenę osiągnąłby na aukcji. My prawdopodobnie nie bralibyśmy w tym udziału, bo to nie nasza liga, ale Folger i Huntington rzuciliby się na to z pewnością. Co więcej, dla kogoś pokroju Bulstrode'a posiadanie, i to na wyłączność, czegoś takiego jest samo w sobie gwarancją kariery. Nic dziwnego, że cię oszukał! Musiał się natychmiast zorientować, że ten rękopis przywraca mu centralne miejsce wśród szekspirologów. Nikt nie wspomniałby więcej o tym nieszczęsnym fałszerstwie. To by było jak eksplozja, która otwiera całkowicie nowe pole do badań. Od lat toczy się spór o religię wyznawaną przez Szekspira i o jego poglądy polityczne, a tu mamy wysokiego urzędnika angielskiego rządu podejrzewającego go nie dość, że o papizm, to jeszcze o papizm potencjalnie zdradziecki. A więc mamy tu cały szereg wątków: ten cały Bracegirdle, jego dzieje, ci, których znał, podróże, historia człowieka, dla którego pracował, owego lorda D. Być może w jakimś starym archiwum zachowały się dokumenty dotyczące przywilejów i prawa własności. A ponieważ wiemy, że Szekspir nie został właściwie nigdy o nic oskarżony, chcielibyśmy wiedzieć dlaczego. Czy był może chroniony przez kogoś potężniejszego od lorda D.? I tak dalej, i tak dalej. Mamy też zbiór zaszyfrowanych listów, najwyraźniej relacjonujących potajemne obserwacje Williama Szekspira, prawdziwy, szczegółowy opis działalności tego człowieka dokonany przez jakiegoś szpiega – niewyobrażalny skarb sam w sobie, jeśli uda się to odczytać, a wierz mi, specjaliści od kryptografii będą walczyć na śmierć i życie, żeby się do tego dorwać. Przynajmniej w tym wypadku dysponujemy oryginałem.

Fanny osunęła się na oparcie krzesła i wbiła wzrok w kasetonowy sufit, wachlując się dramatycznie dłonią i zanosząc przenikliwym, szczekliwym śmiechem. Było to zachowanie znane Crosettiemu od dzieciństwa; zawsze tak reagowała, gdy dzieci przychodziły do niej z czymś, co wydawało im się absolutnie nierozwiązywalną zagadką.

– Drogi Albercie, wszystko to, jakkolwiek kuszące, jest drobiazgiem w porównaniu z prawdziwym skarbem.

Crosettiemu zaschło w gardle.

– To znaczy, że rękopis Szekspira naprawdę może istnieć?

– Tak, i to nie wszystko. Zobaczmy, czy autor podaje gdzieś datę. – Wzięła lupę i zaczęła przeglądać papiery jak ptak wypatrujący umykającego żuka. – No tak, jest tu data, tysiąc sześćset ósmy rok, a tu… ach, tak, chyba zaczął swoją szpiegowską karierę około tysiąc sześćset dziesiątego. Czy rozumiesz znaczenie tej daty, Albercie?

– Makbet?

– Nie, nie, Makbet to rok tysiąc sześćset szósty. Wiemy, jak doszło do jego powstania i że nie byli w to zamieszani żadni tajemniczy Bracegirdle'owie. Tysiąc sześćset dziesiąty to rok, w którym powstała Burza, a potem oprócz drobnych utworów, współautorstwa i tym podobnych rzeczy Szekspir nie napisał już żadnej sztuki, a to oznacza…

– O Boże! Że istnieje nieznana sztuka!

– Nieznana, nieodnotowana, nieoczekiwana sztuka Williama Szekspira. W rękopisie. – Przyłożyła rękę do piersi. Och, moje serce… Kochanie, jestem trochę za stara na takie sensacje. W każdym razie jeśli to autentyk, powtarzam: jeśli to autentyk, to… wiesz, że dziś nadużywamy słowa bezcenny, mając na myśli bardzo drogą rzecz, ale coś takiego byłoby rewelacją samą w sobie.

– Wartą miliony?

– Ba! Setki… setki milionów. Sam manuskrypt, gdyby okazał się autentyczny, byłby z pewnością najdroższym rękopisem na świecie, być może najwartościowszym przedmiotem tych rozmiarów, porównywalnym tylko z największymi arcydziełami malarstwa. A ten, kto byłby jego posiadaczem, miałby do niego prawa. Nie znam się na tym, ale tak przypuszczam. Spektakle teatralne… każdy reżyser i inscenizator na świecie sprzedałby własne dzieci za prawo premierowego wystawienia tej sztuki, nie mówiąc już o filmach! Z drugiej strony nie ma co budować zamków na piasku, to wszystko może być wyrafinowanym oszustwem.

– Oszustwem? Nie rozumiem – kto miałby kogo oszukiwać?

– Przecież wiesz, że Bulstrode dał się kiedyś nabrać sprytnemu fałszerzowi. Może uznali, że dojrzał już do kolejnej próby.

– Naprawdę? Powiedziałbym raczej, że to ostatni człowiek, który by się zdecydował na podobne ryzyko. Kto by mu uwierzył? Chodzi o to, że jego wiarygodność została podkopana; dlatego tak rozpaczliwie chciał ją odzyskać.

Fanny roześmiała się.

– Powinieneś od czasu do czasu odwiedzić któreś z kasyn Foxwooda. Gdyby ci, którzy dużo stracili, nie starali się tego, jak to ująłeś, rozpaczliwie odzyskać, to nigdy by się nie zbliżali do ich drzwi. Oczywiście gdybym to ja była oszustem, nie próbowałabym nawet knuć takiej intrygi.

– Dlaczego?

– No, bo jak byś, kochany, sfabrykował sam skarb? Samą sztukę? Co inne

go fałszowanie quarto Hamleta. Mamy Hamleta, mamy jego podróbki i mamy

pewne pojęcie o źródłach tej sztuki. I tekst nie musi mieć wcale szczególnej wartości. Miejscami nie musi nawet mieć sensu; fałszywe quarta często go nie mają. Wiesz, co to jest złe quarto, prawda? No dobrze, a więc wyobraź sobie, że w tym wypadku sytuacja jest całkiem inna. Musiałbyś wymyślić całą sztukę napisaną przez największego dramatopisarza wszech czasów w okresie jego szczytowej pisarskiej formy. To niemożliwe. Ktoś już tego raz próbował.

– Kto?

– Głupi człowieczek nazwiskiem William Henry Ireland w osiemnastym wieku. Jego ojciec był uczonym i Willie chciał mu zaimponować, więc zaczął odnajdywać w starych kufrach dokumenty dotyczące Szekspira. Kompletny idiotyzm, ale przy ówczesnym stanie badań i nauki wielu ludzi dało się nabrać. Było mu mało, musiał znaleźć nieznaną sztukę Szekspira i znalazł potworka pod tytułem Vortigern, a Kemble wystawił go w teatrze Druty Lane. Oczywiście publiczność to wygwizdała. Tymczasem wielki uczony Malone określił wszystkie inne manuskrypty jako fałszerstwa i cała sprawa upadła. Ireland był durniem i zdemaskowanie go nie nastręczało trudności. Pascoe, ten, który nabrał Bulstrode'a, był znacznie sprytniejszy, ale to, o czym mówimy, jest całkiem inną sprawą. Nie mógłby to być zwykły pastisz, musiałby to być Szekspir, a on nie żyje.

– A więc twoim zdaniem to coś poważnego.

– Tego nie mogę powiedzieć, nie widząc oryginału. Na razie przepiszę ci listy Bracegirdle'a w Wordzie, więc nie będziesz musiał się uczyć pisma z epoki Jakuba i będziesz mógł przeczytać, co autor miał do powiedzenia. Sporządzę też inny dokument na podstawie tych rzekomo zaszyfrowanych listów, żebyś mógł przynajmniej zobaczyć, jak coś takiego wygląda. Jeśli nie masz nic przeciwko temu, chciałabym zatrzymać te listy i poddać je paru podstawowym testom. Gdyby się okazało, że nie pochodzą z siedemnastego wieku, moglibyśmy się tylko pośmiać i zapomnieć o wszystkim. Więc najpierw je sprawdzę i jeśli okażą się autentykami, prześlę ci dwa dokumenty e-mailem. Podam ci też nazwisko znajomego, który interesuje się szyframi i podobnymi rzeczami. Jeśli uda nam się to rozwiązać, uzyskamy pewną przewagę nad Bulstrode'em, bo on tego nie ma, a zaszyfrowane listy mogą zawierać informację o miejscu, w którym ukryty jest autograf sztuki, rozumiesz?

Crosetti rozumiał.

– Dziękuję, Fanny. Czuję się jak ostatni dureń.

– Wiem, ale, jak mówiłam, nie wszystko jeszcze stracone. Z przyjemnością spotkałabym się z tym profesorkiem i wygarnęła mu, co myślę o jego brudnych sztuczkach. Zacznę od przepisania zaszyfrowanego tekstu. Nie powinno mi to zabrać dużo czasu. Zaczekasz?

– Nie, muszę wracać do pracy. Nie wiem zbyt wiele o szyfrach, ale może w tym wypadku wystarczy dokonać prostego podstawienia. Nie mogli być w tamtych czasach aż tak wyrafinowani.

– Och, zdziwiłbyś się! Zachowały się stare szyfry francuskie sprzed rewolucji, których nigdy nie udało się złamać. Ale może dopisze nam szczęście.

– Co to za spec od szyfrów, o którym wspomniałaś?

– Klim? To też Polak, ale z nowszej emigracji. Był kryptoanalitykiem w WSW w Warszawie, to znaczy w kontrwywiadzie wojskowym. Teraz jeździ karawanem. Jeśli zostawisz mnie na chwilę, to zaraz się zajmę robotą. I nie myśl o sobie tak źle, Albercie. Ostatecznie chodzi tu o kobietę, a ty jesteś jeszcze młody.

Czując się jednak tak starym jak Fanny, Crosetti wyszedł zgarbiony z biblioteki i pojechał autobusem do antykwariatu. Pracowała w nim nowa dziewczyna, Pamela, prawdziwa absolwentka Barnarda. Niska, atrakcyjna, dobrze ubrana intelektualistka,

miała narzeczonego na Wall Street. Było tak, jakby Carolyn nigdy tu nie postawiła stopy, jeśli nie liczyć napomknień Glasera, że zniknęła, nie mówiąc mu, co się stało z rycinami z Podróży Churchilla. Tego dnia jednak, gdy Crosetti wszedł do księgarni, Glaser pozdrowił go i zaprosił do swojego maleńkiego gabinetu na zapleczu.

– Pewnie zainteresuje cię wiadomość, że Rolly się odezwała powiedział. Rzuć na to okiem.

Podał mu elegancką, miłą w dotyku kopertę, najwyraźniej zagraniczną. Były na niej brytyjskie znaczki i stempel londyńskiej poczty. W środku znajdował się list napisany piękną kaligrafią Rolly, czarnym atramentem na grubym, kremowym papierze. Krew uderzyła Crosettiemu do głowy, poczuł gorąco i bolesne ukłucie; z trudem się powstrzymał, by nie podnieść listu do nozdrzy i go nie powąchać.

Drogi Sidneyu!

Wybacz, że zostawiłam Cię w tak krytycznej sytuacji i że nie skontaktowałam się z Tobą, żeby poinformować, co się ze mną dzieje. Nie wiedziałam, kiedy znów otworzysz antykwariat, więc uznałam, że nie sprawię Ci kłopotu swoim zniknięciem i że będziesz miał czas poszukać kogoś na moje miejsce. Mimo to zachowałam się niezbyt grzecznie, nie dzwoniąc, za co przepraszam. Tak się złożyło, że miałam pilny telefon z Londynu; wezwano mnie w ważnych sprawach rodzinnych, co potem okazało się dla mnie szansą kariery, więc chyba już tu zostanę. Dobra wiadomość dla Ciebie: udało mi się sprzedać mapy i ryciny ze zniszczonego Churchilla za cenę znacznie, moim zdaniem, wyższą, niż uzyskałabym na rynku amerykańskim 3200 funtów! Wydaje mi się, że mają tu nienasycony apetyt na ryciny dobrej jakości z okresu ich wielkiej chwały. Załączam przekaz pieniężny na 5712,85 dolarów. Wszystkie koszty pokryłam z własnej kieszeni, żeby zrekompensować Ci straty, jakie mogłeś ponieść.

Pożegnaj ode mnie swoją małżonkę i Alberta. Byliście dla mnie wszyscy mili, bardziej, niż na to zasłużyłam.

Serdecznie pozdrawiam Carolyn Rolly

Crosetti oddał list Glaserowi, czując ucisk w żołądku. Musiał głośno odchrząknąć, zanim wydobył z siebie głos.

– No cóż. Dobrze, że się jej powiodło. Nie wiedziałem, że ma rodzinę w Anglii.

– A tak odparł Glaser. Wspomniała kiedyś, że jej nazwisko brzmiało pierwotnie Raleigh, jak u sir Waltera Raleigh, i sugerowała, że ma z nim jakieś rodzinne związki. Może odziedziczyła rodowy zamek. Zresztą nieźle sprzedała te ryciny. Zawsze uważałem, że nasza Carolyn mierzy wyżej i nie będzie wiecznie pracować w antykwariacie. Czy wydrukowałeś te zawiadomienia o aukcji, o które cię prosiłem?

– Rano. Powinny być w pana skrzynce odbiorczej.

Glaser skinął głową, wymamrotał podziękowanie i wyszedł, a Crosetti powlókł się do swojej jaskini. Była teraz przyjemniejszym miejscem pracy niż przed pożarem, bo firma ubezpieczeniowa zapłaciła za gruntowną renowację, w tym zamontowanie stalowych półek i zakup nowego komputera marki Dell z najnowszymi urządzeniami peryferyjnymi. W piwnicy pachniało teraz farbą i klejem do płytek, a nie kurzem i fryturą, ale te korzystne zmiany nie wpłynęły na poprawę nastroju Crosettiego. Za każdym razem, kiedy w jego mentalnym teatrze padało pytanie: „Jak mogła?”, natychmiast pojawiała się odpowiedź: „Frajerze! Miałeś jedną randkę. Czego oczekiwałeś? Dozgonnej miłości? Trafiła się jej lepsza okazja i zwiała”. Z drugiej strony głęboko wierzył, że ciało nigdy nie kłamie, i nie mógł się pogodzić z faktem, że Rolly okłamała go w ten sposób tamtej nocy. Była kłamczucha, pewnie, ale nie mógł pojąć takiego oszustwa. Dlaczego to zrobiła? Żeby się odwdzięczyć za miły wieczór? Nie widział w tym sensu.

A skoro już mowa o kłamstwach, ciągnął wewnętrzny głos, to ten list jest jedną wielką lipą. Wiemy, że nie porozdzielała tych woluminów, a zatem nie sprzedała rycin. Był tego tak pewien jak teorii o uczciwości ciała. A więc skąd wzięła prawie sześć tysięcy, żeby zapłacić Glaserowi? Odpowiedź: ktoś dał jej te pieniądze i opłacił podróż do Anglii, a jedynym podejrzanym był tu profesor Bulstrode, bo nie brał w tym udziału nikt inny, kto miałby takie pieniądze i kto byłby w Anglii. Pojechała tam z profesorem. Ale dlaczego? Uprowadził ją? Nie, to absurd: angielscy profesorowie

nie uprowadzają ludzi, chyba że w tych bezsensownych filmach, którymi Crosetti gardził. A więc dlaczego się tam udała?

Nasuwały się dwie możliwości: jedna nieprzyjemna i jedna przerażająca. Ta pierwsza oznaczała, że Carolyn dostrzegła okazję zdobycia wielkiej forsy, wizję znalezienia skarbu w postaci manuskryptu Szekspira. Przeczytała list Bracegirdle'a i zadzwoniła do Bulstrode'a za plecami Crosettiego (to długie czekanie przed jej domem!), zaaranżowała sprzedaż rękopisu, nalegała, żeby go spieniężyć, a potem, tak to sobie lubił wyobrażać, trochę się w nim zakochała, ale nie na tyle, żeby odepchnąć szansę wydobycia się z przygniatającego ubóstwa.

Druga możliwość oznaczała, że Carolyn działała pod przymusem, że Bulstrode miał na nią jakiegoś haka, że groziło jej coś znacznie gorszego niż utrata pracy w antykwariacie czy zainteresowanie policji. Nie, to było kolejne kłamstwo policja wcale nie szukała Carolyn Rolly, w każdym razie tak twierdziła jej siostra.

A może chodziło tu o obie możliwości? Musi zdobyć nowe informacje. Tylko one pozwolą odróżnić kłamstwa od prawdy.

Gdy tylko o tym pomyślał, obrócił się energicznie na krześle w stronę komputera. Właściwie zdobył już nowe informacje, ale przez te jego smętne wahania nie przyszło mu do głowy, żeby je wykorzystać. Z tylnej kieszeni dżinsów wyjął dwie rzeczy, które podniósł z ulicy przed dawnym domem Carolyn. Zdjęcie było odbitką z zakładu fotograficznego przedstawiającą dwie kobiety i dwoje dzieci, mniej więcej czteroletniego chłopca i maleńką dziewczynkę. Jedną z kobiet była Carolyn Rolly, młodsza niż obecnie, z włosami upchniętymi pod czapką z daszkiem, drugą bardzo ładna blondynka. Siedziały na ławce w jakimś parku czy na placu zabaw, w letnim słońcu, wokół rosły drzewa obsypane liśćmi, rzucając na ziemię czarny cień. Dziewczyny patrzyły w obiektyw i uśmiechały się, mrużąc lekko oczy przed słońcem. Zdjęcie nie było dobre. Crosetti wiedział, że tani aparat, jakim zostało zrobione, nie mógł uchwycić kontrastu pomiędzy jaskrawym słońcem i głębokim cieniem, a więc twarze, zwłaszcza dzieci, były wyraźnie prześwietlone. Ale Carolyn przechowywała zdjęcie, a potem poszła sobie, jak gdyby raz jeszcze porzucając swe dotychczasowe życie. Przyglądał się badawczo twarzom, szukając śladów rodzinnego podobieństwa, ale miał za mało danych.

Zeskanował zdjęcie, otworzył PhotoShop i przez chwilę bawił się kontrastem, a potem załadował program, w którym już pracował i który poprawiał zdjęcia za pomocą metod statystycznych. W rezultacie można było lepiej przyjrzeć się rodzinie, bo teraz stało się jasne, że to jednak rodzina. Druga kobieta wyglądała na siostrę Carolyn albo przynajmniej bliską kuzynkę, a dzieci były z pewnością spokrewnione z którąś z nich lub z obiema. Crosetti nie potrafił powiedzieć, skąd to wie, ale sam pochodził ze środowiska, w którym liczne rodziny były normą, a zatem odgadł instynktownie.

Na pocztówce widniał napis OBÓZ WYANDOTTE skomponowany z czegoś, co wyglądało na brzozowe gałązki; zdjęcie przedstawiało okolone świerkami górskie jezioro, przystań i kilku chłopców w kajakach. Na odwrocie był stempel sprzed trzech lat i tekst drukowanymi literami, wypisany dziecięcą ręką: Kohana Mamusiu tu na obozie jest fajnie. Złapaliśmy wenża. Koham Cie, Emmett. Adres wyszedł spod ręki dorosłego: Pani H. Olerud, 161 Tower Rd., Braddock PA 16571.

Odwróciwszy się do komputera, Crosetti odszukał miejscowość na mapie: znajdowała się w zachodniej Pensylwanii, niedaleko jeziora Erie. Za pomocą Google Earth znalazł pod wskazanym adresem dach skromnego drewnianego domu z zabudowaniami w dzikim lesistym otoczeniu. Zrobił odjazd i zobaczył niby-wiejską okolicę, podobną do tych, które otaczają małe, znużone miasteczka amerykańskiej przemysłowej Północy: dwuhektarowe działki, wraki samochodów i zużyty sprzęt gospodarstwa domowego na podwórkach, sagi drewna podupadłe tereny zamieszkane przez ludzi, którzy kiedyś mieli dobrą pracę w małych fabrykach lub kopalniach, a teraz ledwie znajdywali dorywcze zajęcie. Czy właśnie to środowisko spłodziło tak egzotyczne stworzenie, jakim była Rolly? Znów spojrzał na fotografię dwóch kobiet i dzieci; pożałował, że nie potrafi przenieść się o trzydzieści lat w przyszłość, w której (był tego pewien) będzie można za sprawą komputera zajrzeć do wnętrz domów i przyjrzeć się twarzom wszystkich mieszkańców planety. Na razie, żeby tego dokonać, trzeba było udać się w podróż.

List Bracegirdle'a (8)

Płynęliśmy przez morza przy dobrych wiatrach aż do 23 lipca, kiedy to całe niebo pociemniało jak w nocy i zerwał się potężny wicher. Cała nasza flotylla się rozproszyła i statek nasz rozbił się o skały, lecz dzięki miłosierdziu Bożemu nikt nie zginął krom trzech ludzi, wśród nich pana Tollivera, Panie świeć nad jego duszą, i teraz wszystkie jego wątpliwości były rozwiane, bo obaczył na własne oczy. Kiedy sztorm uderzył, zdjęła nas wielka trwoga, bo byliśmy blisko Bermudów, które wszyscy żeglarze zowią Wyspą Diabła, gdyż mieszkają tam dzikusy żywiące się ludzkim mięsem, tak przynajmniej się uważa. (Ale wyszliśmy na ląd, nie mając wyboru, i nie znaleźliśmy żadnych dzikusów, tylko miejsce prawie jak Raj, strumyki, łąki, drzewa obsypane owocami etc, przyjemna woń kwiatów, najsłodsza. Takoż cedrowego drewna w bród, zaczęliśmy więc budować dwie łodzie, które pomieściłyby nas wszystkich. Minął blisko rok, zanim wypłynęliśmy, i zyskałem sobie wielkie uznanie dzięki sterowaniu według gwiazd i słońca i dopłynęliśmy z pomocą Bożą do Jamestown 23 maja roku dziesiątego. Cała ta historyja opisana została już wcześniej w książkach pana Williama Stracheya z naszej załogi, które czytałaś, więc nie będę Ci już o tym opowiadał.

Wróciwszy do Anglii pierwszym statkiem, wylądowałem w Plymouth 6 lipca i chciałem jechać do Londynu, bo pragnąłem wymienić mój papier na złote monety w jakimś kantorze u Żyda i pokazać Twemu ojcu, żem godny starać się o Twoją rękę, moja droga Nan. Wsiadłem przeto na łódź następnego dnia, odnalazłem mojego Żyda i wyszedłem dumny z ciężką sakiewką; ale przyszedłszy do gospody Pod Człowiekiem z Żelaza, pytałem i powiedziano mi, że przed paroma miesiącami poślubiłaś Thomasa Fincha, handlarza ryb z Puddyng Lane.

Serce moje zranione zostało, bo wszystkie swoje nadzieje wiązałem z tym małżeństwem, nie mając już rodziny ni przyjaciół, ni domu. A poza tym fantazje pana Tollivera starły na proch moją starą wiarę w czystą religię i nie wiedziałem, co myśleć, choć przypuszczałem, że pewnie trafię do piekła, lecz nie dbałem o to, a w każdym razie niewiele. Takie dusze są stracone. Jednak miałem złoto i zawżdy można zdobyć przyjaciół, kiedy się je ma, więc hulanka ciągnęła się tygodniami. Nie chcę Ci opowiadać, Nan, ile podłych uczynków popełniłem w owym czasie, dość, że obudziłem się pewnego ranka w łożu ladacznicy i 2 szylingi i 5 pensy zostało mi tylko w sakiewce. Wśród moich towarzyszy od szklanicy był taki jeden Cranshaw, który mienił się dżentelmenem z wybrzeża, co się tłumaczy jako przemytnik, i powiada: Jesteś jegomość, Dick, i znasz życie, chodź, zrobimy razem fortunę, sprowadzając z Wysp Kanaryjskich białe wino i inne towary zamorskie. I tak robiliśmy przez czas jakiś. Ale ten Cranshaw lubił tak samo pić wino jak szmuglować i pracował nieudolnie, chełpiąc się po tawernach etc, aż pewnej nocy straż przybrzeżna zakuła nas obu w żelaza i odstawiła do Tower.

Tam pan Hastynges łaskawie przyszedł i odwiedził mnie i powiada: Chłopcze, czeka cię sznur, nic cię nie uratuje od stryczka, bo przyłapali cię z nieoclonym towarem. Co za głupiec z ciebie – dlaczego nie przyszedłeś do mnie, czy kiedyś odmówiłem ci pracy? I strasznie mi było wstyd, żem upadł tak nisko. Jednak zacząłem się znów modlić, czego dawno nie robiłem, i przyniosło mi to pociechę, pomyślałem, że może łaska Boża uratuje takiego jak ja, bo przecież Chrystus Pan przyszedł zbawić grzeszników, nieludzi prawych.

To więc, Nan, wiesz już wszystko albo prawie wszystko i dla małego Richarda napisałem to, by przemówić po ojcowsku zza grobu: ale teraz powiem Ci coś, czego nie wie nikt, kromie tych, którzy tam byli, a z nich ja tylko się ostałem.

Rankiem leżałem w zgniłej słomie w żelazach i rozmyślałem, jak wielu lepszych ode mnie było tak zakutych w imię Boże, i żałowałem, że nie jestem jednym z nich, tylko głupim złodziejem, a tu przychodzi strażnik i powiada: „Wstawaj, i rozkuwa mnie, przynosi wody do umycia, strzyże mi brodę i daje nowe odzienie. Skinął ręką, żebym szedł za nim. „Wchodzimy do małej izdebki w White Tower, świeża słoma na podłodze i ogień buzuje, i krzesła, i pieczeń na stole, i wino z wysp w kubkach, a jakiś obcy mężczyzna mówi: Siadaj i posilaj się.