"Księga powietrza i cieni" - читать интересную книгу автора (Gruber Michael)9Ojej, przepraszam sapnęła, odsuwając się ode mnie. Pomyślisz sobie, że jestem okropna. Nie mam pojęcia, dlaczego to zrobiłam. – Instynktowna reakcja po uniknięciu o włos niebezpieczeństwa? – zasugerowałem. Coś w rodzaju dziedzicznego odruchu. Samiec ratuje samicę z opresji, a ona mu się odwdzięcza seksualnym wabikiem. Po chwili dodałem: – Jestem pewien, że to z twojej strony nic osobistego. Miałem w duchu nadzieję, że jest wprost przeciwnie. Patrzyła na mnie w milczeniu. Otworzyłem drzwi frontowe. – Wszystko w porządku? Nic ci się nie stało? – Troszkę się pokaleczyłam. I otarłam sobie kolana. Au! Oparła się o mnie. Poczułem, że drży. – Mamy do pokonania trzy piętra uprzedziłem i objąłem ją ramieniem. Możesz chodzić? – Nie wiem. Zrobiło mi się miękko w kolanach. – To adrenalina. Pozwól, pomogę ci. Wziąłem ją na ręce, żeby przenieść przez próg, niewinnie, jak pan młody świeżo poślubioną żonę, i zacząłem wchodzić na górę. Poddała się, nie protestując. Ja sam byłem jeszcze oszołomiony po pocałunku. Posadziłem ją na sofie, nalałem nam koniaku, a potem poszedłem po domową apteczkę i plastikowy worek z lodem. Miranda zdjęła podarte rajstopy i podciągnęła spódniczkę, odsłaniając nagie uda. Podałem jej lód, żeby mogła go sobie przyłożyć w najbardziej posiniaczonych miejscach, a sam obmyłem i opatrzyłem jej kolana, tak jak nauczyłem się tego dawno temu w wojsku. Musiałem się nisko nachylić, żeby oczyścić skórę z ulicznego brudu. Ładunek erotyzmu, jaki wytworzyła ta żmudna czynność, był wręcz trudny do zniesienia. Moja twarz znajdowała się tak blisko, o parę cali od jej rozkosznych ud, które rozchylały się lekko, aby umożliwić mi przeprowadzenie zabiegu. Wyobrażałem sobie, że ona czuje to samo, ponieważ uniknięcie niebezpieczeństwa jest znanym afrodyzjakiem (ten pocałunek!), ale nie mówiła nic i tylko z trudem się powstrzymywałem, by nie dać nura w mrok pod tę zadartą spódnicę. Myślę, że chciałem przedłużać ów stan cudownego napięcia, który tak uwielbiałem, gdy zalecałem się do Amalie, i którego większość nas została pozbawiona w epoce powszechnej kopulacji. Nie odzywała się w trakcie tych zabiegów. Kiedy założyłem jej opatrunek, podziękowała i zapytała: – Co zrobiłeś temu zbirowi? Czy to był jakiś chwyt dżudo? Odpowiedziałem, że wszelkie sztuki walki są mi obce, ale jestem po prostu bardzo silny, i wyjaśniłem dlaczego. Przyjęła to bez komentarzy i zapytała, czy znam któregoś z napastników. – Oczywiście, że nie. A ty znasz? – Nie, ale zdaje się, że ten wielki, któremu przyłożyłeś w głowę jego kumplem, to ten sam, który obserwował mnie w ciągu dnia. Auto też chyba było to samo. Rozmawiali po rosyjsku, prawda? – Tak mi się wydaje. Nie znam tego języka, ale chodzę do siłowni, Którą prowadzi Rosjanin, i bardzo często go słyszę. No i dzwonił do ciebie wcześniej ten mężczyzna z cudzoziemskim akcentem… Nagle Miranda odwróciła się przodem do oparcia sofy i nakryła głowę poduszką. Posłyszałem stłumiony szloch. Czy powinienem teraz wdawać się w szczegóły? Czy stanie się coś złego, jeśli pominę, co wtedy mówiliśmy? Dla porządku: ona płakała, a ja ją pocieszałem. Owszem, jestem aż takim łajdakiem, by uwieść kobietę, która uległa skrajnej panice. Przylgnęła do mnie z westchnieniem, jej usta przywarły do mojej szyi. Wziąłem ją na ręce i zaniosłem do sypialni córki. Położyłem na łóżku i delikatnie rozebrałem zdjąłem z niej bluzkę, spódnice, stanik, majteczki; nie pomagała mi, ale i nie protestowała. Muszę powiedzieć, że mimo mojego zapału odstawała znacznie od Amalie, choć ich ciała były zdumiewająco podobne kształtem rąk i nóg, spiczastymi różowymi sutkami. Leżała nie do końca zatracona w tym, co robiliśmy, wydawała się uśpiona, oczy miała zamknięte. Coś musiała odczuwać, bo wydawała z siebie cichutkie westchnienia, wydymając lekko wargi, jak to robią kobiety, doznając seksualnej przyjemności. Kilka razy zsunęła głowę z poduszki, marszczyła czoło, jakby koncentrowała się przed udzieleniem odpowiedzi w quizie. W końcu wyrwał jej się pojedynczy przenikliwy pisk, jak pieskowi potrąconemu przez samochód. Potem przewróciła się bez słowa na bok i zdawało się, że zasnęła na dobre, zupełnie jak znudzony wieloletnim małżeństwem facet. Swoją drogą, pierwszy raz jest czasem nieudany. Pocałowałem ją w policzek (żadnej reakcji) i przykryłem kołdrą. Rano usłyszałem wcześnie szum prysznica, a kiedy wszedłem do kuchni, ona już tam była. Ubrana, odświeżona. Zapytała, czy możemy wstąpić po drodze po nową parę rajstop. Żadnych komentarzy na temat nocnego seksu i nic z tej familiarności ciał, jakiej człowiek spodziewa się jednak po rżnięciu, choćby i słabszej jakości. Ja też nie poruszyłem tej kwestii. Musiałem odpłynąć, bo jest widno, a mój zegarek wskazuje szóstą z minutami. Na jeziorze kładzie się gęsta mgła, na każdym listku i każdej igiełce lśni rosa. Wschodzące słońce jest zaledwie różową poświatą w chmurach przy wschodnim krańcu jeziora. Bardzo dziwne, nieziemskie wrażenie, jakbym tkwił wewnątrz perły. Pistolet leży rozłożony na biurku, magazynek jest wyjęty, siedem lśniących dziewięciomilimetrowych nabojów do parabellum stoi w szeregu jak siedmiu małych żołnierzyków. Nie pamiętam, żebym je tak ustawiał. Czy mogłem to zrobić w czasie snu? Możliwe, że zaczyna mi odbijać z napięcia i niewyspania. I przez to moje kompletnie spieprzone życie. Siedem naboi. A było ich osiem. Pewnie czytaliście w gazetach o ludziach, którzy trzymają broń w domu; czasem dobierze się do niej dziecko i zrobi coś okropnego. Ma to być dla nas ostrzeżeniem, że dziecko zawsze znajdzie broń, choćby najlepiej ukrytą przez ojca, ale, o ile pamiętam, żadne z nas nie znalazło nigdy Trzymałem jej prochy w metalowej urnie w swoim mieszkaniu aż do czasu, kiedy dostałem pierwszą pracę, a wtedy wykupiłem kwaterę w mauzoleum na cmentarzu Green-Wood na Brooklynie, niedaleko od Alberta Anastasii, Joeya Galio i L. Franka Bauma, autora i jego zapach wypełniał mieszkanie, gdy wszedłem do kuchni i ją znalazłem. Wokół krzesła, na którym siedziała, rozpostarła gazety, żeby nie nabrudzić, kiedy się zastrzeli. Relacjonuję to, żeby zademonstrować swoją bliską doskonałości niewrażliwość na wewnętrzne stany moich bliskich, która, jak przypuszczam, jest kluczem do pewnych aspektów tej historii. Nie miałem o niczym pojęcia, choć widywałem biedną Wcześniej, zanim wkroczyłem w swój straszliwy okres dojrzewania, byliśmy ze sobą niezwykle blisko. Kiedy miałem dziewięć lat, dzięki szczęśliwemu zrządzeniu losu wracałem jednego dnia wcześniej ze szkoły, a mama szła na nocny dyżur w szpitalu, więc co dwa tygodnie urządzaliśmy sobie Edypalny Teatr. Piekła mi w te dni pyszne ciasta, cudowne bawarskie specjały z mnóstwem orzechów, cynamonu i rodzynków między płatkami ciasta cieńszymi niż nadzieja, i kiedy wychodziłem z cuchnącej uryną windy, ich zapach już na korytarzu uderzał w nozdrza jak zapowiedź raju. I rozmawialiśmy, to znaczy ona opowiadała, głównie były to wspomnienia z dzieciństwa, jej cudownego dzieciństwa w Nowych Niemczech o muzyce, paradach, o tym, jak wspaniale wyglądali mężczyźni w mundurach, jak cudowny był jej ojciec, jak wszyscy byli dla niej mili. Wystąpiła pośród tych pokazywanych w starych kronikach filmowych małych blondyneczek, które wręczały führerowi kwiaty podczas oficjalnej wizyty. Załatwiono to dzięki partyjnym kontaktom ojca i mama pamiętała każdy szczegół, zwłaszcza dumę, gdy Hitler ujął jej twarzyczkę i pogłaskał po policzku. Tak, po tym policzku, który codziennie całowałem. Szczęściarz Jake! O złych rzeczach, które nastąpiły później, niewiele miała do powiedzenia. Nie lubię miszlecz o tych dniach, mówiła, tilko o szczęsliwych dniach lubię miszlecz. Ale ja nalegałem i dowiedziałem się o szczurach i muchach, o braku ulubionych zwierzątek, o nalotach bombowych, o fetorze, o rozerwanych ciałach przyjaciół i ich rodziców. O przedziwnych układach wywołanych podmuchem eksplozji: o wannie, która wleciała przez ścianę klasy i wylądowała na stole nauczyciela. Ach, ile było śmiechu! Kiedy porządkowałem papiery matki, znalazłem trofeum w postaci pamiątek rodzinnych, których nigdy nam nie pokazywała, lecz które musiała nosić w swej walizce, kiedy spotkała tatę: listy z różnych frontów, zdjęcia rodziny, świadectwa szkolne, pocztówki z wakacji. Było tam też oczywiście sporo pamiątek nazistowskich, nagrody od SS, różne medale dziadka i etui z palisandru, w którym był pistolet. Jedno zwłaszcza zdjęcie przechowywałem starannie, potem oprawiłem i do dziś wisi ono w mojej sypialni. Jest na nim jej rodzina tuż przed wybuchem wojny, na plaży w jakimś nadmorskim kurorcie. Matka ma dziesięć albo jedenaście lat, jest śliczna jak nimfa. Jej dwaj starsi bracia w staroświeckich trykotowych strojach kąpielowych szczerzą w słońcu białe zęby. Moja babka wygląda całkiem smukło w jednoczęściowym kostiumie, siedzi na leżaku i śmieje się, a nad nią pochyla się, też rozbawiony, hauptsturmführer SS Stieff. Najwyraźniej przyszedł na plażę prosto z pracy, bo jest w koszuli i pod krawatem, kurtkę od munduru zarzucił na ramię, ma pas z bronią i czapkę; trzeba by się bardzo dokładnie przyjrzeć, żeby rozpoznać mundur. Lubię to zdjęcie, bo wszyscy są na nim tacy szczęśliwi, choć żyli w najgorszym reżimie w dziejach ludzkości, a ojciec rodziny pracował dla organizacji nastawionej na ludobójstwo. W moim domu nie było takich zdjęć, bo choć przeżywaliśmy radosne chwile, ojciec nie lubił fotografii i w odróżnieniu od swego nieżyjącego teścia panicznie się bał, że ktoś go utrwali na kliszy. Jedyne zdjęcia rodzinne, jakie mamy, to pozowane fotki z okazji urodzin albo innych wydarzeń pierwszej komunii, ukończenia szkoły i tak dalej, plus liczne zdjęcia robione przez sąsiadów lub obcych ludzi, bo, jak już sugerowałem, cała nasza rodzina, z wyjątkiem mojej osoby, jest niezwykle fotogeniczna. Nie, nie, oderwijmy się od tej zamierzchłej przeszłości gdyby to tylko było możliwe! i wróćmy do głównego wątku. Ustaliliśmy z Mirandą, że nie powinna zostawać sama. Umówiłem się więc z Omarem, że powróci do roli ochroniarza i że będzie nam towarzyszył, na wypadek gdyby tamci, odkrywszy, że w aktówce nie ma tego, czego szukali, spróbowali jeszcze raz. Pozostawało pytanie, dlaczego ci rosyjskojęzyczni dranie zainteresowali się osobistymi losami Richarda Bracegirdle'a. Czy Bulstrode mógł być z nimi w jakiś sposób związany? Kiedy zapytałem o to Mirandę, spojrzała na mnie jak na obłąkanego. Wuj Andrew nie znał w Nowym Jorku prawie nikogo oprócz naukowców, a o Rosjanach nigdy nie wspominał, tym bardziej o kryminalistach. A zatem zbiry działające na własną rękę? Najprawdopodobniej. Wbrew temu, co pokazywała telewizja, w ciągu ostatnich kilku dziesięcioleci zorganizowana przestępczość została zdominowana przez Rosjan, czyli tak zwaną mafię, jak ją określali wszyscy, tylko nie oni sami. A zatem ktoś, kto poszukiwał osiłków, speców od zastraszania, wymuszeń i tortur, znalazł odpowiednich ludzi. Tożsamość tego osobnika pozostawała nieustalona, ale odszukanie go (jak wyjaśniłem Mirandzie) nie było naszym zadaniem. Do nas należało zapewnienie jej bezpieczeństwa, czym, jak uważałem, powinien się zająć Omar, i poinformowanie policji o ostatnich wydarzeniach. Około ósmej zjawił się przysłany przez agencję kierowca imieniem Rashid, żeby zawieźć mnie do kancelarii. Zostawiłem Omara z Mirandą, poleciwszy, żeby nie spuszczał jej z oka, i uciąłem jego gorliwe wyjaśnienia, jak dobrze jest uzbrojony. Nie chciałem tego wiedzieć. Z pracy zadzwoniłem do detektywa Murraya i zrelacjonowałem mu incydent z poprzedniego wieczoru. Spytał mnie, czy zapisałem numer samochodu, odpowiedziałem, że nie, na co odrzekł, że wobec tego niewiele może zrobić w sprawie utraconej aktówki. Kiedy oznajmił, że połączy mnie z funkcjonariuszem, który poda mi numer sprawy dla mojego ubezpieczyciela, trochę się wkurzyłem i zasugerowałem, że zajście musi mieć jakiś związek z zabójstwem Andrew Bulstrode'a, będącym podobno przedmiotem dochodzenia. Zapadła cisza; wreszcie detektyw zapytał z hamowaną pasją, jak na to wpadłem. Powiedziałem mu o pani Kellogg i o tym, jak ktoś z cudzoziemskim akcentem próbował przejąć od niej manuskrypt, który należał do Bulstrode'a, i że mężczyzna, który nas zaatakował, mówił językiem podobnym do rosyjskiego i że to wszystko musi się jakoś łączyć. Zapytał mnie, ile jest wart ten rękopis, na co odparłem, że Bulstrode kupił go za kilka tysięcy dolarów, ale… W tym miejscu przyhamowałem, bo wszystko, co wykraczało poza tę informację cała ta historia z Szekspirem było jedynie domysłem, wiedziałem zresztą, jak to brzmi w uszach nowojorskiego gliniarza. Zakończyłem więc rozmowę dość kulawo, odczekałem swoje, a kiedy w końcu połączono mnie ponownie, zgłosiłem znudzonemu facetowi niegroźną napaść i dostałem od niego numer sprawy. Potem zadzwoniłem do Jasmine Ping i zasięgnąłem informacji na temat testamentu Bulstrode'a. Stwierdziła, że nie powinno być żadnych kłopotów; sprawa jest jasna, w ciągu miesiąca akt powinien trafić do sądu. Zapytała, czy chodzi o pośpiech. Odpowiedziałem, że nie, wprost przeciwnie, nie ma żadnego pośpiechu. Ciało zmarłego, jak się dowiedziałem, najpewniej odleci jeszcze tego dnia; zajął się tym Oliver March, przypuszczalnie wieloletni partner Bulstrode'a, o którym słyszałem. Jak wynika z moich notatek, darowałem sobie lunch i pojechałem do siłowni, choć nie był to mój termin. Chciałem z kimś porozmawiać o Rosjanach, a siłownia była najodpowiedniejszym miejscem, jakie przychodziło mi do głowy. Na miejscu okazało się jednak, że to Arkady chce ze mną rozmawiać. Zaprowadził mnie do swojego maleńkiego biura, zagraconej klitki z wykładziną, gdzie ledwie mieściło się kilka krzeseł i biurko, prawie niewidoczne pod stertami pism o podnoszeniu ciężarów, częściami uszkodzonego sprzętu i próbkami odżywek, w większości dozwolonych nawet podczas igrzysk olimpijskich. Stała tu też oszklona gablota z imponującą kolekcją medali i pucharów były Związek Radziecki najwyraźniej nie skąpił pochwał swoim ulubieńcom na ścianach zaś wisiało więcej triumfalnych zdjęć, niż ja miałem w swoich zbiorach. Arkady Demiczewski to przysadzisty i owłosiony osobnik, który ma głęboko osadzone piwne oczka i kark o półmetrowym obwodzie. Wygląda jak wczesny hominid, ale jest człowiekiem cywilizowanym, kulturalnym i miłym, obdarzonym dużym poczuciem humoru. Tego dnia jednak był w nietypowy dlań sposób poważny. – Jake zwrócił się do mnie musimy porozmawiać. Dostrzegłem, że wyraźnie unika mojego wzroku. – Wiesz, Jake, że nie obchodzi mnie, co ludzie, którzy tu przychodzą, robią poza siłownią. To jest ich życie, prawda? Zachowują się tu przyzwoicie, mogą zostać, jeśli nie, to… Tu udał, że rzuca za siebie jakiś wyimaginowany przedmiot, i wydał z siebie świszczący dźwięk. A więc, Jake, znam cię już od dawna i niezręcznie mi o to pytać, ale czy jesteś zamieszany w jakiś… jakiś biznes ze złymi ludźmi? – Masz na myśli złych Rosjan? – Tak! Gangsterów. Powiem ci, co się zdarzyło przedwczoraj wieczorem. Wpadłem do klubu w Brighton Beach, gdzie bywają ludzie z Odessy, no wiesz, ruska bania, karty, trochę wódki… W łaźni przysiadają się do mnie dwaj faceci, mają wytatuowane smoki, tygrysy, co znaczy, że są zekami z obozu na Syberii, szczycą się tym, rozumiesz. Niekulturni ludzie, absolutne No i pytają mnie, czy znam Jake'a Mishkina. Mówię im, że tak. Jake Mishkin, pierwszorzędny amerykański obywatel, ciężarowiec. A oni na to: To nas nie obchodzi, my chcemy wiedzieć, co robi, jakie ma układy, w jakiej pracuje branży. To ja im: Hej, widuję go na siłowni, nie jestem jego kolegą. Chcieli wiedzieć jeszcze inne rzeczy, różne, nie mogłem zrozumieć, o co im chodzi, o jakąś kobietę, nazwisko, którego nigdy nie słyszałem, brzmi jak nazwa otrębów z rodzynkami, więc im powiedziałem… – Otrębów? – Tak, jakieś takie nazwisko jak na pudełku, nie pamiętam dokładnie… – Kellogg. – Tak! Kellogg. Mówię: Nie znam żadnej Kellogg, nie znam żadnych prywatnych spraw Jake'a Mishkina i nie chcę znać, a oni powiadają, że mam mieć oczy i uszy otwarte i dowiedzieć się wszystkiego o tej Kellogg i Jake'u Mishkinie. Więc co robię? Mówię do ciebie jak mężczyzna: Jake, co z tobą, skąd nagle ci gangsterzy? – Nie wiem, Arkady – odparłem. – A chciałbym wiedzieć. Po czym opowiedziałem mu o napaści na mnie i pannę K. i o kradzieży aktówki, choć nie wyjaśniałem, co miało się w niej znajdować. Ale Arkady był w końcu Rosjaninem, więc tylko potarł podbródek i pokiwał głową. – A więc co było w tej aktówce, Jake? Chyba nie dragi, co? – Chyba nie dragi. Chyba papiery. – Mogłeś im je dać, żeby cię zostawili w spokoju? – Nie mogłem. To długa historia, ale chciałbym wiedzieć, dla kogo pracują te twoje zeki, jeśli się tego domyślasz. – Dobra, ale nie słyszałeś tego ode mnie – zastrzegł Arkady. Przygryzł wargę, oczy miał rozbiegane. Widok tego siłacza i pewnego siebie człowieka wystraszonego jak zając był niemal tak samo szokujący jak atak zbirów. Po chwili powiedział zachrypniętym głosem: – Pracują dla Osipa Szwanowa. Dla Organizacji. – Dla kogo? – W Brighton Beach. Żydowscy gangsterzy. Kapujesz? Dwadzieścia lat temu Amerykanie mówią Sowietom: Trzymacie Żydów wbrew ich woli, prześladujecie, zupełnie jak naziści, powinniście ich wypuścić. No to Sowieci: Okay, chcecie Żydów, dostaniecie Żydów. Poszli do gułagu, wyszukali wszystkich kryminalistów, którzy mieli w paszporcie „Żyd”, i mówią: Jedźcie do Ameryki, jedźcie do Izraela, szczęśliwej podróży. Oczywiście większość Żydów, którzy wyjechali ze Związku Radzieckiego, to normalni, porządni ludzie, mój księgowy jest jednym z nich, bardzo miły człowiek, ale jest też wielu przestępców i oni wrócili do dawnego fachu: kurwy, porno, prochy, wymuszenia, haracze. To bardzo źli ludzie, jak ci Soprano, co lecą w telewizji, ale Soprano są głupi, a ci są bardzo cwani, bo to Żydzi! A Osip jest najgorszy. – No dobrze, dzięki za informację, Arkady. Wstałem, żeby wyjść, ale zatrzymał mnie gestem dłoni. – Przychodzą też tutaj – dodał – ci ludzie. Wczoraj rano zapytali, czy przyjdziesz dzisiaj, i po prostu siedzą. Nie mogę nawet zjeść lunchu, obserwują mnie jak zwierzęta. A więc, Jake, bardzo mi przykro, ale myślę, że nie powinieneś już tu ćwiczyć. Oddam ci za kartę członkowską, bez urazy. – Wyrzucasz mnie, Arkady? Bywam tu od prawie dwudziestu lat. – Wiem, wiem, ale możesz chodzić gdzie indziej, możesz iść do Bodyshop… – Co? Bodyshop to piękni chłopcy i piękne dziewczęta w szykownych ciuchach i tłuściochy na ruchomych bieżniach, tacy, co czytają „Wall Street Journal”. Bodyshop jest do dupy. – No to gdzie indziej. Jak będziesz tu przychodził, każą mi cię szpiegować, a jeśli powiem „nie”… Nie chcę, żeby spalili mi siłownię. Mam rodzinę. Mówię poważnie, Jake. Nie znasz tych ludzi. Jeśli masz coś, czego chcą, to radzę ci, oddaj im to. Wiedziałem, że ma rację. Uścisnęliśmy sobie dłonie i wyszedłem ze swoim sprzętem w worku Nike. Czułem się jak wydalony ze szkoły dlatego, że ktoś inny oszukiwał. Lecz wzmianka o rodzinie trafiła w czuły punkt; przypomniałem sobie, że ja też ją mam. Pod godziną osiemnastą trzydzieści tego dnia, czyli w pierwszą środę listopada, widnieje w moim dzienniku po prostu „A”, więc tego wieczoru jadłem kolację Te kolacje są tu dobrym przykładem. Cóż może być bardziej cywilizowanego? Mała rodzina zasiada do stołu i udowadnia, że pomimo różnic dzielących mamę i tatę wszystkich jej członków wciąż łączy miłość; tato, który odszedł, wciąż bardzo kocha żonę i dzieci albo, inaczej mówiąc (jak słyszałem ostatnio, kiedy moja córeczka wyjaśniała to swojemu braciszkowi), „tatuś woli posuwać panie niż być z nami”. Winien! Winien! Nawet maleńkie dzieci to widzą, nawet Niko, który tylko w minimalnym stopniu interesuje się innymi istotami ludzkimi, może wciągnąć ten fakt do swej olbrzymiej mentalnej biblioteki i odczuć (zakładając, że w ogóle coś czuje) pogardę. Wiem, że nie mam nic na swoje usprawiedliwienie, bo, jak już chyba wspomniałem, Amalie jest w tej dziedzinie prawdziwą mistrzynią rozkoszy. Skąd wie, że jest taka wspaniała, mając tak skromne doświadczenie? Odpowiedź: zaprzyjaźniła się gorąco z moją siostrą, która jest istną encyklopedią pieprzenia, i przekazała jej ze szwajcarską kliniczną szczerością, jak sądzę, wszystkie smakowite szczegóły naszego współżycia seksualnego, Miri zaś zapewniła ją, że niczego jej w tym zakresie nie brakuje i że jestem Naczelnym Dupkiem Zachodu, jeśli oszukuję tak wspaniałą kobietę. Nie mogę tego znieść, a jednak chodzę na te upiorne kolacje, być może traktując je jako pokutę. Nie pomaga. Zanim pojechałem na kolację, nieco masochistycznie kazałem kierowcy zawieźć się, jak przy wielu takich okazjach, do podejrzanego sklepiku w pobliżu Pierwszej Alei, gdzie można kupić bardzo drogie orchidee, i nabyłem jedną dla Amalie. Kolekcjonuje je i choć za własne pieniądze mogłaby sobie kupić całą Amazonię, uważam, że to jednak miły gest. Tym razem była to Rashid podwiózł mnie pod dom. Otworzyła mi Lourdes Muńoz, uchodźczyni z objętego wojną Salwadoru. Amalie jednym ze swoich dobroczynnych gestów na dobrą sprawę uratowała jej życie i jakby wbrew porzekadłu, że żaden dobry uczynek nie pozostanie bez kary – które zawsze sprawdza się w moim przypadku rezultatem tego altruistycznego postępku było pozyskanie idealnej służącej i niańki do dzieci. Lourdes powitała mnie jak zwykle z kamienną twarzą, odebrała płaszcz i odeszła z orchideą w głąb domu mojej żony. Usłyszałem śmiech dochodzący z salonu i skierowałem się w tamtą stronę. Czułem narastającą grozę, bo znałem źródło tego rozbawienia, podobnie jak identyfikowałem najdonośniejszy głos. Rodzinne tableau minus tatuś. Amalie w swoim kostiumie roboczym, złożonym z jasnej jedwabnej koszuli i czarnych, szytych na miarę spodni, z włosami spiętrzonymi w złocistych pierścieniach, zajmuje miejsce w skórzanym fotelu, z nogą podwiniętą pod siebie. Na skórzanej sofie, miękkiej jak uda, siedzi Miri, moja siostra, a po obu jej stronach – moje dzieci. Miri i Imogen są piękne jak jutrzenka, różowe i jasnowłose, a towarzyszy im nieszczęsny Niko, nasz ciemnowłosy mały Nibelung. Oboje uwielbiają ciocię Miri. Dla Imogen jest ona skarbnicą historyjek o popularnych osobistościach. Zna wszystkich bogatych i sławnych w Nowym Jorku, a także wielu w Londynie, Rzymie, Paryżu i Hollywood, i czasami wydaje się, że była żoną lub miała romans z co najmniej dziesięcioma procentami tej populacji. Ma też rolodeksa rozmiaru śmigła samolotowego. Niko też ją lubi, bo Miri była krótko żoną najsłynniejszego magika na świecie i nauczyła się w tym czasie sztuczki, która go fascynuje. Utrzymywała, że magik był tak głupi jak królik, którego wyciągał z kapelusza, i jeśli potrafił sprawiać, że przedmioty znikały, to ona też to umie. Na ogół bardzo trudno przykuć czymś uwagę chłopca, a ona jest w tym prawie równie biegła jak Amalie czy Lourdes. I do tego darzy dzieci gorącą miłością; widocznie nie może mieć własnych, więc odgrywanie roli ciotki jest jedną z jej największych radości. Śmiech zamarł, gdy wszedłem do pokoju. Wszyscy spojrzeli na mnie, każdy w inny sposób, z wyjątkiem Niko, bo on w ogóle rzadko na mnie patrzy. Wciąż spoglądał na ręce mojej siostry, która półświadomie kręciła kilkoma znikającymi kolorowymi piłeczkami. Córka wyzywająco zachęcała mnie wzrokiem, abym był kimś, kim nie jestem, czyli idealnym ojcem, który dopełniałby jej własną doskonałość, a moja siostra patrzyła na mnie jak zwykle z ironią i pobłażaniem. Nie jest już najpiękniejszą kobietą w mieście, ale wciąż przykuwa uwagę i potrafi uwydatnić swą urodę w takim stopniu, w jakim pozwalają na to medycyna i moda. Była ubrana od stóp do głów w kreację od Diora, czarną i połyskującą sporymi klejnotami. I wreszcie Amalie: zawsze uśmiecha się do mnie z miłością w oczach, dopóki nie przypomni sobie, jaka jest sytuacja, a wtedy wycofuje się i chowa za oficjalną maską Szwajcarki. Wciąż jest śliczna, ale to już nie ta sama dziewczyna, w której się zakochałem. Dwójka dzieci i kierat naszego małżeństwa sprawiły, że zwiotczała i przybyło jej zmarszczek na twarzy. Nie mogłem się w tym momencie powstrzymać od myśli o Mirandzie i tak długo poszukiwanej drugiej szansie. Ucałowałem wszystkich w oba policzki, na modłę europejską, która od dawna stała się naszym rodzinnym zwyczajem (Niko, jak zwykle, cofnął się nieznacznie), i zaprezentowałem swoją orchideę. Amalie uprzejmie dziękuje, Imogen i Miri przewracają oczami (z tym samym wyrazem rozbawionej pogardy na obu ślicznych twarzach – to wrodzone czy wyuczone?), Niko zaś wypowiada głosem robota krótką recytację o taksonomii kwiatu i szczegółach jego morfologii. Mój syn interesuje się orchideami tak jak niemal wszystkimi złożonymi tematami, które wymagają odeń pamięci i minimum kontaktu z ludźmi. Zapytałem Miri, z czego się tak wszyscy śmiali, kiedy wszedłem, powtórzyła więc historyjkę o światowej sławy aktorce i drugiej kobiecie, biuściastej celebrytce – o tym, jak nakładały sobie maseczki kosmetyczne w tym samym eleganckim salonie, kiedy ich małe pieski rzuciły się na siebie. Zaczęła się zabawna opowieść o chlapiącym błocie, fruwającej sierści i o piszczących homoseksualistach. Wciąż to relacjonowała, kiedy zeszliśmy do jadalni i zajęliśmy miejsca wokół owalnego stołu z drewna tekowego i szkła. Amalie ugotowała obiad sama, coś w rodzaju cassoulet z drobiowymi kiełbaskami, jagnięcina i białą fasolą, akurat jedno z moich ulubionych dań, do tego sałatka z karczochów i butelka hermitage. Biorąc pod uwagę, jak bardzo cenny jest ostatnio jej czas, był to prawdopodobnie najdroższy obiad na świecie. Niko dostał swoją miseczkę cheerios, które stanowią dziewięćdziesiąt procent jego diety. Podczas obiadu dokładaliśmy z Amalie starań, aby rozmowa nie kulała, i głównie omawialiśmy kwestie praktyczne. Moja żona, pomimo swej wzgardy dla robienia pieniędzy (a może właśnie z tego powodu), jest finansową cudotwórczynią. Publikuje w sieci biuletyn zatytułowany „Mishkin's Arbitrage Letter”, w którym informuje półtora tysiąca subskrybentów, jak będzie wyglądał rynek walut w kolejnym tygodniu. Naturalnie przezorni gracze biorą te informacje pod uwagę, co zmienia rynek, a jeszcze przezorniejsi biorą z kolei to pod uwagę i planują odpowiednio swoje operacje walutowe, co niekiedy czyni z nich miliarderów. Uważam siebie za bezużytecznego pasożyta, porównując się z ludźmi, którzy rzeczywiście pracują, na przykład piszą piosenki, ale w zestawieniu z tamtymi facetami od finansów jestem niemal inżynierem. Jednak Amalie bez skrupułów pobiera dwadzieścia pięć tysięcy rocznie za subskrypcję, jako że jedną trzecią swoich zysków pompuje w dobre uczynki. Od czasu do czasu spotykam ludzi, którzy funkcjonują w tym specyficznym świecie, i ci często mnie pytają, czy znam tego Mishkina. Odpowiadam zawsze, że nie, lecz mimo to czuję dumę. Obiad dobiegł końca i ciotka Miri poszła się bawić z dziećmi, jak to jest w zwyczaju. Nie mając własnego potomstwa, szybko nudzi się rozmową dorosłych. Lourdes podaje kawę; Amalie i ja możemy teraz pogadać przyjacielsko o naszych dzieciach. Jesteśmy ludźmi cywilizowanymi. Zapytała mnie o Ingrid. Wie o niej, jesteśmy bardzo otwarci, jeśli chodzi o ten aspekt mojego życia. Odpowiedziałem, że u Ingrid wszystko w porządku, na co ona oświadczyła: – Biedna Ingrid. – Dlaczego? – Bo masz nową kobietę. Czułem, że krew uderza mi do głowy, ale z przyklejonym do twarzy uśmiechem zapytałem, dlaczego tak sądzi, na co odrzekła z westchnieniem: – Jake, nie jestem głupia ani ślepa. W latach, gdy ci ufałam, nigdy oczywiście nie wypatrywałam tych oznak ani ich błędnie nie odczytywałam, ale teraz, kiedy nauczyłam się patrzeć, to wszystko jest bardzo przejrzyste. Kim ona jest? – Nikim – skłamałem. – Słowo daję. Przyglądała mi się dłuższą chwilę, potem utkwiła wzrok w blacie stołu i łyknęła stygnącej kawy. – Nieważne – powiedziała. Odstawiła filiżankę, wstała i wyszła z pokoju bez słowa czy spojrzenia. Zjawiła się Lourdes i zaczęła sprzątać ze stołu, także mnie ignorując. Potem do dziecięcego pokoju na górze wszedł Niewidzialny Człowiek. Niko ze słuchawkami na uszach tkwił przy komputerze, a Miri i Imogen oglądały MTV, siedząc blisko siebie na wytartej pluszowej sofie, urzeczone tandetnym blichtrem klipów. Czując się jeszcze większym palantem niż zwykle, zachowałem się jak idiota, pytając Imogen, czy odrobiła lekcje, a ona, nie odrywając oczu od ekranu, odpowiedziała znudzonym głosem: – Odrobiłam w szkole. Pomyślałem, że poproszę, aby mi je pokazała. Pomyślałem też, że wezmę stojący w kącie aluminiowy kij bejsbolowy, rozwalę telewizor i komputer i będę przetrzymywał dzieci jako zakładników, dopóki nie zostaną spełnione moje żądania, to znaczy dopóki wszystko nie zmieni się tak, żebym mógł się cieszyć miłością i podziwem swoich pociech, oddaniem żony i dreszczykiem towarzyszącym romansowi. I żebym nigdy nie musiał dorosnąć, i zawsze mógł latać w zielonych trykotach jak Piotruś Pan… Ale ja tylko usiadłem obok Miri i studiowałem przez chwilę maleńkie blizny po liftingu oraz dziwne, błyszczące i martwe miejsca po botoksie. Ogarnęło mnie prawie współczucie, wyciągnąłem więc rękę i ująłem jej dłoń. Miri jest, jak przypuszczam, osobą najbliższą mi w rodzinie. Byliśmy dla siebie w dzieciństwie oparciem i ona wylądowała nawet gorzej ode mnie, a więc istnieje płaszczyzna porozumienia. Myślałem o tym, jak zawsze przychodziła i brała mnie za rękę, kiedy ojciec był na jednej ze swych wypraw. Nie mam pojęcia, co sobie teraz myślała, jeśli w ogóle myślała, ale odwzajemniła uścisk i tak trwaliśmy przez chwilę, oglądając soft porno, które nasza cywilizacja uważa za rozrywkę dla młodocianych. Potem rozległy się dźwięki melodyjki; Imogen wyciągnęła komórkę, zerknęła na maleńki wyświetlacz i zniknęła, żeby odbyć rytuał czatu z jakimś akolitą. Miri ściszyła telewizor i rzuciła mi taksujące spojrzenie. – A więc kim jest ta nowa dama? – Też się domyśliłaś? – To oczywiste. Jesteś rozgorączkowany i bardziej ponury niż zwykle. Musisz dorosnąć, Jake. Chyba nie chcesz skończyć jako jeden z tych starych pierdzieli uganiających się za dziewczynkami. – Och, to wspaniałe, kiedy zalecasz mi wstrzemięźliwość. – Nie bądź wredny, Jake. Oboje jesteśmy zdzirami, ty i ja, ale ja przynajmniej nie mam rodziny, którą w to wciągam. Zwłaszcza kogoś takiego jak Amalie… Nie miałem w tym momencie ochoty na tego rodzaju rozmowę, więc zapytałem: – Co u ojca? Miri jedyna z naszej trójki podtrzymuje kontakty ze starym gangsterem. Jest jednak w tej kwestii szalenie dyskretna, prawdopodobnie dlatego, że on tak sobie życzy. To by było w jego stylu. – Z tatą wszystko w porządku. Widziałam się z nim jakieś trzy tygodnie temu. Wygląda dobrze. Zamierzają mu udrożnić arterie. – Mam nadzieję, że zastosują specjalny, odporny na korozję materiał. Proponowałbym cegłę. A tak nawiasem mówiąc: gdzie się spotkaliście? – W Europie. – Mogłabyś sprecyzować? W Cannes? W Paryżu? W Odessie? Zignorowała moją prośbę. – Pytał o ciebie i o Paula. – Ach, to bardzo miłe z jego strony. Powiedziałaś mu oczywiście, że zawsze jesteśmy z nim myślami. Co ostatnio porabia? – To i owo. Wiesz, tata zawsze ma na oku jakiś szwindel. Powinieneś do niego pojechać. Mógłbyś zabrać Amalie i dzieci. Rozbawiła mnie. – To dobry pomysł, Miri. Naprawdę nie przychodzi mi do głowy nic bardziej komicznego niż taka wyprawa. – Wiesz co? – powiedziała moja siostra po chwili pełnej urazy. – Nie wiem, czy zauważyłeś, że twoja żona nigdy nie jest sarkastyczna. Mógłbyś wziąć z niej przykład. Mógłbyś też zdobyć się na odrobinę wyrozumiałości. Uważam, że sam z niej korzystasz. – Teraz korzystam z porady religijnej. Na pewno nie jesteś Paulem w kobiecym przebraniu? – Jeśli zamierzasz być taki wredny, to żegnam. Zresztą muszę się napić. Usiłowała wyswobodzić rękę z mojego uścisku, ale jej nie puszczałem. Opadła z powrotem na sofę. – O co chodzi? – Pomyślałem, że muszę cię o coś zapytać. Czy mając do czynienia z półświatkiem, natknęłaś się kiedyś na rosyjskiego gangstera nazwiskiem Osip Szwanow? Obserwowałem uważnie twarz siostry i dostrzegłem, że po rzeźbionej po-wierzchni przemknęło lekkie drgnienie. Miri oblizała wargi różowym koniuszkiem języka. – Dlaczego pytasz? – Bo tropią mnie jego goryle. Facet myśli, że mam coś, na czym mu zależy. Tak mi się wydaje. Opisałem pokrótce aferę Bulstrode-Szekspir, zważając, by nie wymieniać imienia Mirandy. – No więc jak, znasz go? – Poznaliśmy się kiedyś. – To klient? – W pewnym sensie. Bardzo rozrywkowy. Niektóre z moich dziewcząt bywały na jego imprezach. – Możesz nas poznać? Na płaszczyźnie towarzyskiej. – Nie sądzę, żebyś tego chciał, Jake. – Bo to drań? – Jest zły do szpiku kości. Chcę powiedzieć, że źli faceci uważają go za złego faceta. – Podobny do ojca? – Ten sam typ osobowości, z tą różnicą, że tata nigdy nie był brutalny i że Szwanow nie jest naszym ojcem. Dlaczego chcesz go poznać? – Żeby dokonać szczerej wymiany poglądów. To jak, skontaktujesz nas? – Zasugeruję mu to. Tylko czy on będzie chciał się z tobą spotkać? – Tak myślę. Obaj interesujemy się starymi rękopisami. Jestem pewien, że mielibyśmy o czym rozmawiać. Też w tym powinnaś uczestniczyć. To byłby zabawny wieczór. Moglibyśmy zaplanować podróż do Izraela, żeby się spotkać z naszym staruszkiem. Wstała. – Zadzwonię do ciebie oznajmiła i wyszła, pozostawiając mnie samego, jeśli nie liczyć dziwnej istoty stukającej w klawiaturę. Stanąłem za plecami Niko i spojrzałem na monitor. Na bladoszarej powierzchni pojawiały się i znikały niezrozumiałe błękitne litery, jak krople deszczu na szybie samochodu. Mój syn pisał jakiś program. Mogłem to stwierdzić, bo jak na praktykującego prawnika przystało, znam się trochę na komputerach. Większość ludzi mojego zawodu uważa, że jeśli dotkną klawiatury, zgnije i odpadnie im skóra, ale ja do nich nie należę, choć jestem zapewne w punkcie, w którym Niko był w wieku czterech lat. Uniosłem jedną z jego słuchawek i zapytałem: – Co robisz? Musiałem powtórzyć pytanie kilka razy. – Wyszukiwarki – odpowiedział. – Ach, wyszukiwarki – powiedziałem ze zrozumieniem. – A czego szukasz? – Różnych rzeczy. Zostaw mnie. Potrząsnął głową, próbując zsunąć sobie słuchawki na uszy, ale ściągnąłem mu je i obróciłem krzesło tak, że musiał mi spojrzeć w twarz. – Muszę z tobą porozmawiać o czymś ważnym – oświadczyłem. Jego ciało zaczęło sztywnieć, wzrok zastygł, utkwiony w górnym rogu pokoju. – Skup się, Niko! Ścigają mnie gangsterzy i myślę, że chcą skrzywdzić ciebie, Imogen i mamę. Musisz mi pomóc. Chyba do niego dotarło. Zapytał znudzonym głosem: – To tylko na niby, co? – Nie, nie na niby. Naprawdę. – Dlaczego cię ścigają? – Bo mam pewne papiery, na których im zależy. Dał mi je jeden z moich klientów, a oni go zabili. Torturowali go i zanim umarł, podał moje nazwisko. Tak, mocna rzecz dla dziecka, ale do Niko trudno dotrzeć. Nie jest specjalnie wrażliwy. Myślę, że gdyby mnie ktoś torturował, obserwowałby to z niejaką fascynacją. – Po co im te papiery? – Nie jestem pewien. Sądzą chyba, że dzięki nim dotrą do skarbu. Rozważał to przez chwilę, a ja próbowałem sobie wyobrazić przedziwne koła wirujące w jego głowie jak w precyzyjnym zegarze. – Naprawdę? – Tak sądzą – potwierdziłem. – To my powinniśmy znaleźć nas w spokoju. Był to jeden z nielicznych przypadków, kiedy Niko użył zaimka „my”, mając na myśli nas dwóch. – To bardzo dobry pomysł. A teraz chcę, żebyś zrobił dwie rzeczy. Po pierwsze, obserwuj uważnie ulicę i zadzwoń do mnie natychmiast, jeśli zobaczysz coś podejrzanego. Ci faceci to Rosjanie, jeżdżą czarnym SUV-em, więc zadzwoń do mnie, gdy tylko ich zauważysz. Po drugie, chciałbym, żebyś poszukał w Internecie człowieka nazwiskiem Richard Bracegirdle. Zmarł w tysiąc sześćset czterdziestym drugim roku w Anglii. Zapisałem mu to na kartce wyjętej z jego drukarki. – Kto to jest? – Człowiek, który zakopał skarb. Dowiedz się czegoś o nim i jego potomkach, sprawdź też, czy jacyś jeszcze żyją. Możesz to zrobić? – Mogę – odparł Niko. Nie wiem, czemu go w to wciągnąłem. Fakt, że umiejętnością wyszukiwania danych Niko dorównuje największym znanym mi ekspertom, zdobył liczne nagrody w tej dziedzinie i nawet profesorowie z nim korespondują, nie wiedząc, że ma tylko jedenaście lat. Oczywiście mogłem wynająć jakąś firmę, żeby przeprowadziła poszukiwania; mamy też w kancelarii ludzi, którzy się na tym znają. Może jednak czułem się samotny i oto pojawiło się coś, co ojciec i syn mogli zrobić razem, odpowiednik wspólnej wycieczki do sosnowego lasu. Może podejmowałem szybką decyzję, jak to zwykli czynić kobieciarze. Rzecz jasna, to była ta łatwiejsza część akcji. Teraz musiałem zejść na dół i powiedzieć o wszystkim jego matce. List Bracegirdle'a (9) RICHARD BRACEGIRDLE |
||
|