"Księga powietrza i cieni" - читать интересную книгу автора (Gruber Michael)1Stukają klawisze i oto na małym monitorze pojawiają się słowa, lecz kto je będzie czytał nie mam pojęcia. Mogę już być wtedy martwy jak, powiedzmy, Tołstoj. Albo Szekspir. Jakie znaczenie ma dla czytelnika, czy ten, kto napisał dane słowa, jest jeszcze wśród żyjących? Najwyżej takie, że jeżeli czytamy książkę żyjącego autora, możemy, przynajmniej teoretycznie, machnąć do niego list, nawiązać osobisty kontakt. Myślę, że wielu czytelników tego pragnie. Niektórzy piszą wręcz do fikcyjnych postaci, co jest jeszcze bardziej niesamowite. Ale ja nadal żyję, choć w każdej chwili sytuacja może się zmienić, co zresztą jest jednym z powodów, dla których to piszę. Z pisaniem jest tak, że autor nigdy nie wie, jaki będzie los tego, co w pocie czoła smaruje na papierze, tak przydatnym do rozmaitych celów, nie tylko do układania słów w określonym porządku. Zresztą te maleńkie ładunki elektromagnetyczne, które generuję na swoim laptopie, też nie są odporne na brutalne działanie czasu. Bracegirdle nie żyje z całą pewnością; zmarł od ran odniesionych w bitwie pod Edgehill podczas angielskiej wojny domowej gdzieś pod koniec października 1642 roku. Tak przynajmniej uważamy. W każdym razie zdążył jeszcze przed śmiercią popełnić pięćdziesięciodwustronicowy manuskrypt, który w znacznym stopniu spieprzył mi życie lub nawet wręcz mnie go pozbawił choć tego ostatniego jeszcze nie wiem. A może winien był raczej profesorek Andrew Bulstrode, który rzucił mi ten rękopis na kolana, a potem został zamordowany. Mógłbym też obwiniać Mickeya Haasa, kumpla jeszcze z czasów studenckich, który skierował do mnie Bulstrode'a. Mickey, o ile mi wiadomo, wciąż żyje. Ta dziewczyna, czy raczej kobieta, też ponosi pewną odpowiedzialność, bo mam poważne wątpliwości, czy wdałbym się w to wszystko, gdybym nie zobaczył w czytelni Brooke Russell Astor w Nowojorskiej Bibliotece Publicznej jej długiej białej szyi wystającej z kołnierzyka i rozpaczliwie nie zapragnął jej pocałować. Należałoby także winić Alberta Crosettiego, jego niezwykłą mamę i jeszcze bardziej niezwykłą dziewczynę Carolyn o ile była jego dziewczyną – a także te wszystkie odkrycia, ich interpretatorów, deszyfratorów tekstu Bracegirdle'a, no i moją nemezis, bez której… Nie mogę też pominąć rzeczywistych złoczyńców, choć tak naprawdę nie wolno mi ich winić. Złoczyńcy po prostu są, istnieją, tak jak rdza, nudni i niemal chemicznie czyści w swym tępym prymitywizmie, swojej chciwości i pysze. To nadzwyczajne, jak łatwo takich typów unikać i jak często z tej możliwości nie korzystamy. Nie wspominam już o Marii, królowej Szkocji (skoro mowa o głupocie), i jeszcze jednym spisku na jej koncie, nawet jeśli jej winą w tym wszystkim było tylko to, że istniała. I oczywiście winię też swojego ojca, tego starego oszusta. Czemu by nie? Winię go za całą resztę. Widzę, że źle się do tego zabrałem. Okay, skupmy się jeszcze raz i przynajmniej uporządkujmy fakty, a zacznijmy od zidentyfikowania autora, czyli mnie, Jake'a Mishkina, prawnika z zawodu, specjalistę od własności intelektualnej, czyli, innymi słowy, prawa autorskiego. Wiem, że lada chwila mogą mnie zabić gangsterzy. Są oczywiście prawnicy, którzy mają powody spodziewać się fizycznego zagrożenia jako czegoś, co nieodłącznie towarzyszy ich profesji. Ja nie zostałem prawnikiem tego rodzaju – i właściwie była to kwestia świadomego wyboru. W młodości znałem nieźle to środowisko, mam więc podstawy podejrzewać, że paru takich prawników rzeczywiście załatwiono, toteż wybierając specjalizację, upewniłem się, że nie będę miał do czynienia z ludźmi, którzy noszą przy sobie spluwy. Nawet w dziedzinie prawa autorskiego spotyka się czasami (a może i częściej) wariatów, ale kiedy takie typki klną i grożą, że zabiją prawnika i jego klienta, to jest to niemal zawsze czysta retoryka. Nawet wtedy ich nienawiść skierowana jest na prawników procesowych, a ja nie jestem jednym z nich. Nie mam do tego predyspozycji, gdyż jako człowiek spokojny wierzę, że prawie wszystkie sprawy sądowe, zwłaszcza te dotyczące własności intelektualnej, są głupie, często wręcz groteskowe, i że ludziom rozsądnym dla rozstrzygnięcia sporu wystarczyłoby dwadzieścia minut rozmowy. Inaczej rozumuje prawnik procesowy. Ed Geller na przykład, nasz starszy wspólnik (dla którego profesjonalizmu żywię, nawiasem mówiąc, najwyższy szacunek), zadziorny, agresywny, pewny siebie i antypatyczny, mógłby posłużyć za wzór bohatera każdego złośliwego dowcipu o prawnikach, a jednak, o ile mi wiadomo, nigdy nie słyszał świstu wystrzelonej w jego stronę kuli ani nie wdawał się w spory z rabusiami, podczas gdy ja doświadczyłem ostatnio obu tych przyjemności. Muszę tu powiedzieć, że prawo własności intelektualnej dzieli się z grubsza na przemysłowe, dotyczące znaków firmowych i patentów, a także oprogramowania, oraz na autorskie, które obejmuje wszelkie dziedziny sztuki muzykę, piśmiennictwo, filmy, różnego rodzaju wizerunki, Myszkę Miki itd. (Tu instynktownie uderzam w klawisz, który dodaje do imienia tego małego gryzonia sakramentalne ©, po czym szybko kasuję ów znaczek, bo pisze to wszystko, jakkolwiek to nazwiemy, całkiem nowy ja). Moja firma, Geller Linz Grossbart i Mishkin, jest kancelarią specjalizującą się w prawie autorskim i choć wszyscy wspólnicy opanowali pełne spektrum spraw związanych z tą dziedziną, można powiedzieć, że każdy z osobna ma swoją specjalność. Marty Linz obskakuje telewizję i film, Shelly Grossbart muzykę, Ed Geller, jak już wspomniałem, jest naszym specem od prawa procesowego. A ja zajmuję się literaturą, co oznacza, że spędzam z pisarzami wystarczająco dużo czasu, aby sobie uświadamiać, że nie jestem i nigdy nie będę jednym z nich. Wielu moich klientów mówiło mi, zwykle protekcjonalnym tonem (przypisując zresztą tę złotą myśl przeróżnym autorom), że w każdym prawniku tkwi stłamszony poeta. Nie przejmuję się tym zanadto, bo wszyscy ci ludzie są bezradni jak kocięta wobec realnego świata, rozumianego jako przeciwieństwo świata wyobrażonego. Kiedy chcę, potrafię się też zdobyć na gryzącą ironię, co nie zdarza się często, bo, szczerze mówiąc, cholernie podziwiam pisarzy. To znaczy ich umiejętność wymyślenia historyjki i zapisania jej tak, że ktoś inny, całkiem obcy, może ją przeczytać, zrozumieć, a nawet obdarzyć fikcyjne postacie prawdziwymi uczuciami! Czy mieliście kiedyś pecha podróżować zapchanym do ostatniego miejsca samolotem lub pociągiem i siedzieć naprzeciw pary pacanów opowiadających kawały? Z nudów człowiek ma ochotę poderżnąć sobie gardło, prawda? Albo ich zabić. Chodzi mi o to – być może się powtarzam – że cholernie trudno jest opowiedzieć historię, która będzie się trzymać kupy. Jeden z moich klientów powiedział mi, że aby napisać opowiadanie, trzeba zacząć od wszystkiego, co się nam w życiu przydarzyło, a potem wyciąć to, co nie pasuje do całości. Był to oczywiście żart. Choć mam wrażenie, że właśnie coś takiego robię teraz. Być może jednak przesadzam ze skromnością. Zawód prawnika nie jest pozbawiony pierwiastka twórczego. Piszemy mnóstwo i choć większość tego interesuje tylko innych prawników, tu także opowiada się historie, ustala miejsce akcji, projektuje scenografię, wykorzystując w tym celu fakty i hipotezy tworzące tło sprawy. Młody Karol Dickens zaczynał jako sprawozdawca sądowy i specjaliści od jego twórczości twierdzą, że właśnie to doświadczenie ukształtowało jego wrażliwość na ludzkie dramaty, widoczną w późniejszych powieściach. Poza tym prawie wszystkie te książki traktują o zbrodniach, popełnianych najczęściej w białych rękawiczkach. Źródłem mojej wiedzy w tym względzie jest Mickey Haas, a on się na tym zna, bo jest profesorem literatury angielskiej na Uniwersytecie Columbia. I od niego także zaczyna się ta historia. Ile powinniście wiedzieć o Mickeyu? No więc przede wszystkim trochę już wiecie, bo tylko określony typ dojrzałego mężczyzny pozwala innym na to, by zwracali się do niego zdrobniałym imieniem jak do uczniaka. Nie uważam, aby „Jake” było zdrobnieniem tego samego rodzaju. Mickey jest z pewnością moim najstarszym przyjacielem, ale nie całkiem poważnym człowiekiem. Być może gdyby był poważniejszy, spławiłby profesorka i cała ta afera w ogóle by się nie wydarzyła. A tak wylądowałem ostatecznie w wiejskim domu Mickeya nad jeziorem Henry, w głębi Parku Stanowego Adirondack, gdzie jestem… gdzie się w pewnym sensie ukrywam, choć z trudem zmuszam się do użycia tak dramatycznego określenia. Powiedzmy, że przebywam w miejscu odosobnienia. Warownym miejscu odosobnienia, dodajmy. Znam Mickeya (lub Melville'a C. Haasa, jak informują napisy na grzbietach jego licznych książek) od lat młodzieńczych, to znaczy od drugiego roku studiów na Uniwersytecie Columbia, kiedy to odpowiedziałem na ogłoszenie faceta poszukującego współlokatora do pokoju na Sto Trzynastej Ulicy w pobliżu Amsterdam Avenue. Było typowe dla Mickeya, że umieścił swoje ogłoszenie w witrynie chińskiej pralni przy Amsterdam Avenue, a nie w siedzibie zrzeszenia studentów czy w uniwersyteckim biurze kwaterunkowym. Kiedy go później zapytałem, dlaczego tak postąpił, odpowiedział, że chciał znaleźć współlokatora w środowisku ludzi, którzy mieli fachowo wyprane i wyprasowane koszule. Co dziwne, akurat ja nie należałem do tej kategorii społecznej; miałem jedną elegancką koszulę od De Pinny, odziedziczoną po ojcu, i wstąpiłem do tej małej pralni po to, żeby mi ją wyprasowali przed rozmową z przyszłym pracodawcą. W tym czasie, wkrótce po wyprowadzce z domu, wynajmowałem pokoik w obskurnej czynszowej kamienicy. Miałem osiemnaście lat i byłem biedny jak mysz kościelna; płaciłem piętnaście dolców dziennie za pokój z możliwością korzystania ze wspólnej kuchni i łazienki na parterze. Oba te pomieszczenia cuchnęły, każde inaczej, ale oba nieprzyjemnie, i ów fetor rozchodził się po całym domu. Tak więc byłem nieco zdesperowany, a tu nagle ktoś proponował mi miłe mieszkanko z dwiema sypialniami i widokiem na katedrę; i choć panował tam mrok, jak zwykle w mieszkaniach z długimi korytarzami, było ono względnie czyste, Mickey zaś sprawiał wrażenie przyzwoitego faceta. Widywałem go już wcześniej na terenie kampusu. Zwracał na siebie uwagę: był wielki, niemal tak wielki jak ja, rudy, z długą górną wargą i wyłupiastymi niebieskimi oczami jakiegoś pośledniejszego Habsburga. Nosił tweedowe marynarki, flanelowe spodnie, a kiedy było chłodno – oryginalną, miękką i ciepłą kurtkę marynarską z wielbłądziej wełny, z kapturem. Mówił, starannie artykułując słowa, uroczo się zacinając, z charakterystycznym dla anglofila akcentem, jakim posługiwali się na Columbii ci profesorowie literatury angielskiej, którzy mieli nieszczęście urodzić się w Stanach Zjednoczonych. Pomimo tych osobliwości Mickey był, jak większość nowojorskich przemądrzalców i w odróżnieniu ode mnie prostakiem. Pochodził z… nie przypomnę sobie nigdy nazwy tego miasta. Nie Peoria, ale coś podobnego. Kenosha. Ashtabula. Może Moline. Jedno z tych środkowozachodnich miast przemysłowych. W każdym razie podczas pierwszej rozmowy wyznał mi, że jest „dziedzicem małego imperium biznesowego”, które zajmuje się produkcją suwaków przemysłowych. Pamiętam, że zapytałem go, co to takiego, na co się roześmiał i powiedział, że nie ma pojęcia, ale zawsze wyobrażał sobie, że chodzi o olbrzymie zamki błyskawiczne długości pociągu towarowego. Tak naprawdę wielkie pieniądze zrobił pradziad Mickeya, a jego ojciec i wujowie zasiadali tylko w radzie nadzorczej, grali w golfa i byli filarami społeczeństwa. Prawdopodobnie w całym państwie są tysiące takich rodzin, potomków ludzi, którzy zgromadzili fortuny, zanim pojawiły się podatki i globalizacja, a zachowali je dzięki bezpiecznym inwestycjom i pomimo szokującej rozrzutności. Potem rozmowa nieuchronnie zeszła na mój temat; zainspirowany szczerością Mickeya i wyczuwając, że oczekuje on od swego współlokatora nieco wielkomiejskiej egzotyki, powiedziałem mu, że jestem potomkiem Isaaca Mishkina, dyplomowanego księgowego, buchaltera mafii, znanego śledczym federalnym i kręgom zorganizowanej przestępczości stąd do Las Vegas jako „Izzy Buchalter” albo „Izzy Rachmistrz”. Na co Mickey zareagował w sposób typowy: „Nie wiedziałem, że istnieli żydowscy gangsterzy”. Opowiedziałem mu o Syndykacie Zbrodni, o takich postaciach jak Louie Lepke, Kid Reles i Meyer Lansky, który był mentorem i protektorem taty. Wtedy to po raz pierwszy, jak mi się wydaje, wykorzystałem historię swojej rodziny jako dobry punkt wyjścia do rozmowy i od tamtej chwili wyzbyłem się poczucia wstydu, które prześladowało mnie przez cały okres nauki w szkole średniej. Dlaczego mogłem to ujawnić Mickeyowi? Bo było oczywiste, że nie miał pojęcia, co to wszystko oznacza, uważał to za rodzaj egzotycznego kolorytu, jakbym się urodził w cyrku albo w taborze cygańskim. Było też oczywiście coś więcej. A więc jesteś Żydem? Pytanie całkiem naturalne z jego strony; widziałem, że jest zaskoczony, kiedy odpowiedziałem, że nie, że tak naprawdę nie jestem. Teraz słyszę warkot motorówki na jeziorze odległy, jednostajny pomruk. Jest środek nocy. Nikt przecież nie łowi ryb o tej porze. A może jednak? Ja sam nie jestem wędkarzem. Pewnie są ryby, które żerują w ciemności, jak komary, a może nocne wędkowanie to coś w rodzaju łowienia w przerębli dziwaczny, lecz rozpowszechniony wśród masochistycznych fanatyków sport. Już jestem z powrotem. Wyszedłem na werandę, ściskając pistolet w dłoni, i zacząłem nasłuchiwać, ale nic do mnie nie dotarło. Musiał to być jakiś silnik, który włącza się automatycznie w którymś z letnich domków. Jest ich tu kilkadziesiąt, rozrzuconych i zapewne pustych teraz, między latem a sezonem narciarskim, dźwięk zaś, jak mi wiadomo, może się nieść po wodzie zdumiewająco daleko, zwłaszcza w taką cichą noc jak ta. Wziąłem też latarkę i włączyłem ją, kretyn jeden, stając się idealnym celem dla każdego, kto mógł się czaić w ciemności. Choć oni nie chcieli mnie po prostu zastrzelić, o nie, to byłoby za proste. Niebo zasnuła gruba warstwa chmur i zanim zdążyłem sobie uprzytomnić swoją głupotę, stwierdziłem przestraszony, że gęsty mrok nad jeziorem całkowicie pochłania wąską smugę światła z mojej latarki. Podziałało to na mnie przygnębiająco: nikła smużka światła zagubiona w morzu ciemności. Czyżby to było małe Przeczytawszy to, co dotąd napisałem, muszę stwierdzić, że wciąż jestem pogrążony w zamierzchłej przeszłości; jeśli nie będę się pilnował, cała ta relacja stanie się drugim Podsumowując: tamtego popołudnia zaspokoiłem głód egzotyki Mickeya, ładując jego akumulatory jeszcze innymi szczegółami ze swego życia osobistego. Nie, tak właściwie to nie byłem Żydem (tu przypis o kryterium, według którego decydujące jest pochodzenie matki), bo moja matka była katoliczką, a w tamtych czasach katoliczce, która poślubiła innowiercę, groziła ekskomunika, chyba że zawarła układ z Kościołem, co polegało przede wszystkim na uroczystym przyrzeczeniu, że dzieci będą chowane w wierze katolickiej. Tak więc wszyscy, ja, mój starszy brat Paul i siostra, najmłodsza z naszej trójki, zaliczyliśmy obowiązkowy rytuał: chrzest, naukę katechizmu, pierwszą komunię, a my chłopcy dodatkowo ministranturę. I naturalnie żadne z nas nie wytrwało w wierze, może z wyjątkiem Paula, choć ten nagrzeszył jak sukinsyn, zanim się ostatecznie nawrócił i poczuł powołanie. A najsmaczniejszy kąsek? Okay, jeszcze jedna retrospekcja. Sądzę, że mam na to czas, bo nagle uświadomiłem sobie, że oni nie byliby tacy głupi, żeby przeprawiać się w ciemności przez jezioro, bo niby dlaczego mieliby to robić? A więc mam prawdopodobnie przed sobą całą noc. W każdym razie wróćmy do mojego ojca, wtedy osiemnastoletniego brooklyńskiego cwaniaczka, początkującego bukmachera. Na nieszczęście dla jego kariery był to rok 1944 i powołano go do wojska. Oczywiście poszedł z tym do specjalistów od takich spraw, ale powiedzieli mu, że musi wstąpić do armii, chyba że chce, by taki jeden przebił mu soplami bębenki w uszach, to oni chętnie mu w tym pomogą. Odmówił. Mniej więcej po roku tato trafia do sztabu III Armii jako szyfrant, co dla bystrego żydowskiego chłopca jest zajęciem wprost idealnym, pracą czystą i pod dachem. Nigdy nie słyszał huku wystrzału, poza tym jest już marzec 1945 roku, dla amerykańskich wojsk w Europie zaczyna się właśnie najatrakcyjniejsza część II wojny światowej. Wehrmacht na dobrą sprawę zaniechał walki na Zachodzie i całe legiony Niemców ciągną potulnie do jenieckich klatek. Amerykańscy żołnierze szybko odkrywają, że za amerykańskie papierosy mogą mieć wszystko antyki, pamiątki rodowe, dziewczęta, napoje wyskokowe w nieograniczonych ilościach – i tato chwyta w lot, że oto nadarza się absolutnie wyjątkowa okazja zgromadzenia kapitału. Stacjonował w Ulm, a jego oficjalne obowiązki – kodowanie komunikatów przeznaczonych do wysyłki drogą radiową nie były zbyt uciążliwe. Skupił się więc głównie na operacjach czarnorynkowych oraz przekazywaniu paliwa i żywności z magazynów wojskowych pozbawionej środków do życia i wygłodniałej rzeszy cywilów. Nie miał kłopotów ze stworzeniem organizacji, bo w Niemczech nie brakowało w tym czasie przestępców bez zajęcia. Ludzie ci po prostu pozbywali się hurtem pięknych nazistowskich insygniów, które nosili przez dwanaście lat, i bardziej nęciły ich okazje, jakie stwarzał wolny rynek, niż sponsorowany przez państwo gangsteryzm. Ojciec mógł im oczywiście pomóc w uzyskaniu zaświadczeń denazyfikacyjnych, użyczał też do ukrycia drobnych kradzieży swych niezwykłych talentów w zakresie księgowości. Bez skrupułów wykorzystywał dla własnych celów byłych gestapowców. Myślę, że mile go łechtał widok tych facetów potulnie słuchających rozkazów Żyda; od czasu do czasu wydawał cichcem któregoś z nich władzom albo, co gorsza, działającym wtedy w podziemiu organizacjom żydowskich mścicieli. Dzięki temu trzymał pozostałych w ryzach. Choć oficjalnie zakwaterowany w koszarach III Armii, większość czasu spędzał w apartamencie hotelu „Kaiserhof” w Ulm. Jednym z dziwactw ojca jest to, że nigdy nie wchodzi do budynków publicznych głównym ani żadnym normalnym wejściem, tylko zawsze korzysta z drzwi kuchennych. Myślę, że przejął ten nawyk od mafiosów z lat czterdziestych, którzy zachowywali się podobnie, gdy wchodzili, powiedzmy, do „Copy” czy „El Morocco”. Mogło to mieć coś wspólnego z bezpieczeństwem, a może robili tak tylko dlatego, że po prostu było im wolno; kto odważyłby się ich powstrzymać? W każdym razie pewnego zimowego wieczoru 1946 roku, wracając z nocnego klubu i wchodząc do hotelu kuchennymi drzwiami, minął grupę grzebiących w kubłach na śmieci kobiet. Jak zwykle zignorował je, a one zignorowały jego, z wyjątkiem jednej, która podniosła znad odpadków wzrok i powiedziała: „Daj papierosa, Joe”. Spojrzał i oto dostrzegł tę twarz tylko częściowo zasłoniętą przez brud i szmatę owiniętą wokół głowy. Widziałem zdjęcia zrobione w tamtym okresie: to zdumiewające, ale matka wygląda na nich jak młoda Carole Lombard, blondwłosa i wręcz groteskowo urodziwa. Zaledwie tydzień wcześniej skończyła siedemnaście lat. Oczywiście dał jej papierosa i oczywiście zaprosił ją do apartamentu, gdzie wzięła kąpiel, przyjęła nylony i przebrała się w czyste rzeczy. Nie mógł się nadziwić. Jak taka istota mogła przeżyć w Niemczech w 1945 roku? Nieco później, kiedy była już czyściutka i promienna, otulona różowym jedwabnym szlafrokiem, a on próbował dostać od niej jak zwykle coś za coś, zrozumiał, dzięki czemu przetrwała. Miała pistolet i wycelowała go weń zdecydowanym ruchem, oświadczając, że wojna czy nie wojna, ona jest porządną dziewczyną, córką oficera, że zastrzeliła już trzech mężczyzn i jego też zastrzeli, jeśli będzie nastawał na jej cnotę. Patrzył na nią zdumiony, oczarowany, zafascynowany. Były to w końcu czasy, kiedy za pół kilo cukru człowiek mógł wydymać hrabinę. Tymczasem tej dziewczynie udało się obronić swe ciało przed zgrają włóczących się dipisów, zbiegłych więźniów, mętów z jednej pokonanej armii i połączonych sił trzech armii zwycięskich. Musiała mieć niemało ikry. To jedno z ulubionych słówek taty „ikra”. Według niego moja siostra zgarnęła cały jej zapas przeznaczony dla nas trojga; ja i mój brat bez wątpienia cierpieliśmy na jej niedobór. Tak więc pod groźbą pistoletu dał za wygraną, wypili drinka, zapalili i opowiedzieli sobie wzajemnie o swoim życiu, jak to nastolatki, którymi w gruncie rzeczy byli. Nazywała się Ermentrude Stieff. Jej rodzice nie żyli, ojciec, oficer, zginął latem 1944 roku, matkę zabiła przypadkowa bomba w ostatnich tygodniach wojny. Zdarzyło się to w Ratyzbonie. Ermentrude wędrowała przez chaos ostatnich dni Rzeszy, taszcząc walizeczkę, którą ukrywała w szafce w szpitalu. Taka przezorność była powszechna w tamtych czasach; jeśli więc komuś przydarzyło się coś takiego jak jej, człowiek nie zostawał całkowicie pozbawiony środków do życia. Czasem podróżowała z grupkami uchodźców i wtedy nawiązywała przyjazne stosunki na dwa sposoby, w zależności od składu grupy. W pierwszym przypadku odpowiednim rekwizytem była żółta gwiazda, taka, jaką naziści kazali nosić Żydom, w drugim wąski pasek czarnego materiału z wyhaftowanym napisem DAS REICH, noszony na rękawie przez żołnierzy 2 Dywizji Pancernej SS. Nigdy nie powiedziała tacie, skąd wzięła żółtą gwiazdę, ale odznakę jednostki SS dostała od hauptsturmfuhrera Helmuta Stieffa, poległego za W Waffen-SS służyli po prostu dzielni żołnierze, walczący z okropnymi ruskimi komuchami. Zagubiłem się w tych dygresjach. Bo właściwie kogo w ogóle obchodzą wszystkie te okoliczności? Myślę, że jedno jest pewne: w rękach moich rodziców prawda była zawsze bardzo plastycznym materiałem. Manipulowali nie tylko zamierzchłą przeszłością, ale też nieraz spierali się zaciekle o zdarzenia z poprzedniego wieczoru. To bardzo wcześnie ukształtowało we mnie cyniczny stosunek do faktów historycznych, a moja obecna sytuacja, co wyznaję bez cienia ironii, jest w pewnym sensie sytuacją ofiary różnych wersji wydarzeń sprzed czterech stuleci. Tak czy inaczej musimy teraz przeskoczyć do przodu o jakieś dwadzieścia lat. Jak już mówiłem, zostałem ekspertem od prawa autorskiego, a Mickeyowi udało się osiąść o rzut kamieniem od miejsca, w którym się poznaliśmy, bo jest profesorem literatury angielskiej na Columbii. Mickey, jak się wydaje, znakomicie funkcjonuje w kręgach krytyki literackiej. Do niedawna był prezesem Stowarzyszenia Miłośników Współczesnego Języka, co uważam za wielką sprawę. Cieszy się też szacunkiem – w różnym stopniu zaprawionym zazdrością i niechęcią – większości szkół interpretacyjnych, na które podzielił się dzisiejszy świat literatury. Przedmiotem jego badań są dramaty Williama Szekspira; właśnie dzięki temu poznał Bulstrode'a, który wykładał gościnnie na Columbii jako oksfordzki szekspirolog. I pewnego dnia, jak sobie wyobrażam, przyszedł do Mickeya i zapytał: „Słuchaj, stary, nie znasz przypadkiem jakiegoś specjalisty od prawa autorskiego?”, a Mickey odpowiedział: „Tak się składa, że znam”. Albo coś w tym stylu. Niech no sobie przypomnę ten dzień. Był to jedenasty października, środa, dość chłodno. Wyczuwało się, że lato odeszło na dobre. Zanosiło się na deszcz, więc ludzie, wśród nich i ja, chodzili w płaszczach nieprzemakalnych. Widzę ten swój płaszcz, beżowy, marki Aquascutum, jak wisi na wieszaku w kącie mojego gabinetu, który jest raczej mały jak na gabinet wspólnika, ale dość wygodny. Nasza kancelaria znajduje się na Madison i ze swojego okna widzę jedną z wież katedry Świętego Patryka, będącą dla mnie niemal jedynym łącznikiem z religią dzieciństwa. Mój pokój jest umeblowany bezpretensjonalnie, w umiarkowanie nowoczesnym stylu przywodzącym na myśl kabinę Jean Luca Picarda na statku kosmicznym „Enterprise” z filmu Kompletnie bezużyteczna umiejętność i dlatego właśnie to lubię, dlatego się tym zająłem. Zacząłem jako dziesięciolatek z zestawem własnoręcznie wykonanych ciężarów i dźwigałem je przez cały okres nauki w liceum i studiów. W tej chwili mam prawie metr dziewięćdziesiąt i ważę mniej więcej sto kilo, obwód karku czterdzieści pięć centymetrów, sto trzydzieści dwa w klatce i proporcjonalna reszta ciała. Wielu uważa mnie za tęgiego, choć z pewnością tęgi nie jestem. Odkąd pojawił się Arnold, ludzie mają tendencję do mylenia ćwiczeń z hantlami dla poprawy rzeźby ciała ze sportowym podnoszeniem ciężarów. Są to dwie całkowicie różne dyscypliny. Ciężarowcy prawie nigdy nie szczycą się zgrabnymi, pięknymi sylwetkami, które mają więcej wspólnego z brakiem podskórnej tkanki tłuszczowej niż z siłą. Każdy poważny sztangista wagi ciężkiej mógłby złamać Mistera Universe na kolanie – oczywiście tylko teoretycznie. Już dawno zauważyłem, że rośli, silni ludzie są z reguły łagodnego usposobienia, chyba że biorą sterydy, co jest dziś, niestety, coraz bardziej powszechnym zwyczajem. Ja sam pozostaję jednak bezsterydowo łagodny. Widzę, że znów uciekłem w dygresje. A próbowałem tylko usytuować swoją osobę w określonym, całkiem zresztą normalnym dniu. Ranek spędziłem na spotkaniu poświęconym pirackim poczynaniom Chińczyków, którzy kopiują na T-shirtach okładki płyt rockowych przypadek coraz częstszy w mojej prawniczej praktyce. Innymi słowy, spokojne spotkanie w godzinach pracy, przygotowywanie ekspertyzy i delikatne sugestie, że zakładanie sprawy może się okazać stratą czasu, bo proceder nielegalnego kopiowania okładek płyt jest nieuchronnym kosztem, jaki ponosimy, robiąc interesy w naszym zdegenerowanym świecie. Po tym spotkaniu wróciłem do swojego gabinetu – była za dwadzieścia dwunasta i właśnie myślałem o wyjściu na lunch, ale kiedy przechodziłem obok biurka sekretarki, ta przywołała mnie gestem dłoni. Moją sekretarką jest pani Olivia Maldonado, młoda kobieta, efektowna i jednocześnie kompetentna. Wielu mężczyzn z firmy jej pożąda, ale w kancelarii Geller Linz Grossbart i Mishkin obowiązuje żelazna zasada, że nie zadajemy się z personelem zasada, którą w całej rozciągłości popieram. To niemal jedyny przypadek mojej wstrzemięźliwości pod tym względem i choć to może głupie, jestem z siebie dumny. Pamiętam, że zawsze ubierała się w stylu, jaki szczególnie lubiłem: szara spódniczka, dość obcisła, i ciemnoróżowy sweter typu kardigan, z dwoma rozpiętymi u góry guzikami. Perłowymi guzikami. Lśniące ciemne włosy zaczesywała do tyłu i spinała bursztynowym grzebieniem, odsłaniając maleńki brązowy pieprzyk na szyi. Roztaczała wokół siebie nikłą irysową woń. Dowiedziałem się, że ktoś na mnie czeka; nie był umówiony, czy znalazłbym dla niego chwilę? Niejaki pan Bulstrode. W naszym fachu takie niezapowiedziane wizyty są rzadkością w końcu nie sąsiadujemy z biurem poręczyciela kaucji – byłem więc zaintrygowany. Wszedłem do gabinetu, usiadłem za biurkiem i po chwili pani M. wprowadziła klienta niskiego, korpulentnego mężczyznę z aktówką. Bulstrode ubrany był w trzyczęściowy garnitur z wytartego brązowego tweedu, a na małym, podobnym do żelka nosie tkwiły okulary w rogowej oprawie. Podniszczony gabardynowy płaszcz przewiesił przez ramię, na nogach miał porządne ciemnowiśniowe buty, w górnej kieszonce wzorzystą chusteczkę; rzadkie, przydługie włosy o tabaczkowym odcieniu zaczesywał gładko na łysinę, co mogło świadczyć o pewnej próżności. Jego twarz była zaczerwieniona aż po korzonki włosów. Kiedy ściskałem mu dłoń (miękką i wilgotną), zmrużył oczy o bezbarwnych rzęsach. Typowy profesor, pomyślałem i nie myliłem się: przedstawił się jako Andrew Bulstrode, rzeczywiście profesor, do niedawna w Oksfordzie, teraz na kontrakcie w Columbii. Profesor Haas był uprzejmy dać mi pańskie nazwisko… Poprosiłem, żeby usiadł, i po krótkiej konwencjonalnej wymianie zdań zapytałem, co mogę dla niego zrobić. Odpowiedział, że potrzebuje rady specjalisty od prawa autorskiego. Zapewniłem go, że dobrze trafił. Spytał, czy może mi przedstawić pewną hipotezę. Nie lubię hipotez, bo kiedy klient nimi operuje, to należy się spodziewać, że nie będzie szczery, jeśli chodzi o konkrety. Ale skinąłem głową. Przypuśćmy, powiedział, że odkryłem manuskrypt zaginionego dzieła literackiego. Kto ma do niego prawa? Odparłem, że to zależy. Czy autor nie żyje? Tak. Zmarł przed 1933 rokiem czy po nim? Przed. Spadkobiercy lub osoby, którym zapisał manuskrypt? Nie ma. Poinformowałem go, że w myśl amerykańskiej znowelizowanej ustawy o prawach autorskich z 1978 roku nieopublikowane rękopisy, które powstały przed pierwszym stycznia 1978 roku i są dziełem autora zmarłego przed rokiem 1933, z dniem pierwszym stycznia 2003 roku stają się własnością publiczną. Mina trochę mu zrzedła, kiedy to usłyszał, wywnioskowałem więc, że oczekiwał innej odpowiedzi; miał nadzieję, że to on mógłby uzyskać prawa do swego znaleziska. Zapytał, czy nie orientuję się przypadkiem w przepisach obowiązujących w Wielkiej Brytanii, na co odpowiedziałem mu z satysfakcją, że owszem, znam je, gdyż nasza firma konsultowała się w tej sprawie wielokrotnie ponad szarym bezkresem Atlantyku. Otóż Brytyjczycy są dla twórców łaskawsi niż Amerykanie: prawa autora do dzieła nieopublikowanego są bezterminowe, jeśli zaś dzieło zostało ogłoszone drukiem lub wystawione w formie widowiska, zachowuje on do niego prawa przez pięćdziesiąt lat od daty pierwszego wydania lub premiery. Ponieważ w naszym przypadku autor nie żyje, ciągnąłem, copyright obowiązuje przez pięćdziesiąt lat od roku kalendarzowego, w którym nabrały mocy szczegółowe postanowienia ustawy o prawie autorskim z 1988 roku, to jest przez pięćdziesiąt lat od pierwszego stycznia 1990 roku. Tu pokiwał głową i zapytał o kwestię własności kto posiada prawa do nie-opublikowanego rękopisu zmarłego autora? Wyjaśniłem, że zgodnie z przepisami prawa brytyjskiego, o ile taki utwór nie został zapisany konkretnej osobie czy instytucji, w myśl paragrafu o braku testamentu prawa te przechodzą na Koronę. Uwielbiam wypowiadać to słowo – Korona – natychmiast pojawia się przed mymi oczami obraz Jej Królewskiej Mości Elżbiety II, która zaciera z radości ręce na widok płynącego strumienia forsy, podczas gdy pieski corgi obszczekują rosnący stos nowiutkich gwinei. To mu się też nie spodobało. Oczywiście, że rzecz ta nie jest zapisana w testamencie, powiedział. Ale co ze znaleźnym? Co ze zwyczajowo należną jedną dziesiątą ustalonej wartości? Odpowiedziałem, że owszem, to wchodzi w rachubę, lecz osoba, która opublikowałaby lub wystawiła takie dzieło, musi być przygotowana na to, że zajmie się nią Korona; jeśli zaś zrobiłaby to samo w USA, mogłaby mieć poważne kłopoty z uchronieniem swej własności przed jawnym piractwem. A teraz czy zechciałby przejść od hipotez do konkretów i powiedzieć mi, o co chodzi? Oznajmiłem to tonem, który sugerował, że jeśli dalej będzie taki tajemniczy, powiem mu do widzenia. Przez chwilę rozważał w milczeniu moje słowa; zauważyłem, że czoło i górną wargę zrosił mu perlisty pot, choć w pokoju było chłodno. Pomyślałem nawet, że może jest chory. Nie przyszło mi do głowy, że był nielicho wystraszony. Pracowałem w tej branży dostatecznie długo, by wiedzieć, kiedy klient jest szczery, a kiedy nie, i profesor Bulstrode należał najwyraźniej do tej drugiej kategorii. Wyznał, że wszedł w posiadanie (jest to wyrażenie, na którego dźwięk zawsze się jeżę) pewnej relacji o charakterze dokumentalnym, manuskryptu z XVII wieku, prywatnego listu człowieka nazwiskiem Richard Bracegirdle do żony. Uważał, że rękopis jest autentyczny i że sugeruje istnienie pewnego dzieła literackiego o olbrzymim znaczeniu dla nauki, dzieła, o którym nigdy nawet nie słyszano. Już sam list był wystarczająco cenny jako przedmiot studiów, ale gdyby tak odnaleźć samo Dzieło… Kiedy mówił „Dzieło”, słyszałem wyraźnie wielką literę na początku, a więc tak je zapisuję. – Co to za Dzieło? zapytałem. Tu odmówił odpowiedzi; zamiast tego zagadnął mnie o pisemne zobowiązanie do dyskrecji. Wyjaśniłem, że nasza zwyczajowa stawka za sporządzenie takiego protokołu wynosi dwa i pół tysiąca dolarów i gdy tylko otrzymam czek na taką kwotę, żadna siła nie wydrze ze mnie szczegółów naszej ewentualnej rozmowy, chyba że wynikałoby z niej, że on, Bulstrode, zamierza popełnić przestępstwo. W tym momencie wyciągnął oprawną w skórę książeczkę czekową, wypisał czek i wręczył mi go. Potem zapytał, czy mamy w firmie sejf. Poinformowałem go, że dysponujemy zamykanymi pancernymi i ogniotrwałymi szafkami na akta. To go nie zadowoliło. Powiedziałem, że podpisaliśmy odpowiednią umowę z Citibankiem na parterze i możemy korzystać z ich wielkiego sejfu. Otworzył aktówkę i wręczył mi dużą, oklejoną taśmą kopertę. Czy mógłbym to zabezpieczyć na pewien czas? Znów słyszę od strony jeziora warkot silnika. List Bracegirdle'a (1) |
||
|