"Księga powietrza i cieni" - читать интересную книгу автора (Gruber Michael)2Tego wieczoru, kiedy wybuchł ów brzemienny w skutki mały pożar, który zmienił jego życie, Albert Crosetti pracował jak zwykle w piwnicy i pierwszy wyczuł dym. Siedział w piwnicy, bo w antykwariacie Simona Glasera tam właśnie trzymano komputer. Pan Glaser nie lubił tych urządzeń i mierziło go, że odgrywają one zasadniczą rolę w funkcjonowaniu branży księgarskiej. Wolał osobiście podawać klientom swe skarby w dobrze oświetlonym, wyłożonym boazerią i dywanem pomieszczeniu, które spełniało funkcję salonu wystawowego. Ale parę lat temu pogodził się z rzeczywistością i poszukując sprzedawców, pytał każdego z kandydatów, czy zna się na komputerach na tyle, aby założyć i prowadzić katalog w sieci. Zaangażował pierwszego niepalącego, który odpowiedział twierdząco. Był to Albert Crosetti, młodzieniec wówczas dwudziestoczteroletni, pochodzący z Queens, gdzie nadal mieszkał w parterowym domku z cegły w pobliżu Ozone Park wraz z owdowiałą matką, emerytowaną bibliotekarką. Ich wzajemne relacje były z lekka naznaczone czymś w rodzaju freudowskiego kaca. Crosetti marzył o robieniu filmów i zbierał pieniądze na studia w słynnej szkole filmowej na Uniwersytecie Nowojorskim. Był absolwentem Queens College i zaczął pracować u Glasera w miesiąc po otrzymaniu dyplomu. Lubił swoją pracę, godziny były stałe, płaca przyzwoita i choć Glaser miał głowę zaprzątniętą wyłącznie starymi książkami, zdawał sobie sprawę, że znalazł w młodym człowieku cennego pracownika, i pozwalał mu prowadzić służbową korespondencję e-mailową oraz zajmować się, niemal bez nadzoru, wszystkim, co wymagało zastosowania elektroniki. Jego stanowisko pracy mieściło się w maleńkiej wnęce, której ściany tworzyły półki, oszklone gabloty i skrzynki pełne książek. Tu uaktualniał katalog na podstawie list wypisywanych przez pana Glasera wiecznym piórem, piękną kaligrafią minionej epoki. Uzupełniał też na bieżąco inwentarz i docierał do różnych systemów, które ułatwiały składanie zamówień u bibliofilów z całego świata, a potem drukował wykazy, aby mógł je przejrzeć właściciel księgarni. Poza tym do jego obowiązków należało rozpakowywanie i wysyłanie pojedynczych tomów oraz wszelkie inne prace pomocnicze związane z księgarskim fachem. Rzadko zapuszczał się na górę, do salonu sprzedaży, gdzie kulturalni, elegancko ubrani ludzie brali do rąk stare foliały z taką czułością i troską, jakby to były niemowlęta. Jedyną nieprzyjemną stroną tej pracy był zapach, na który składała się woń starych książek, myszy, wykładanej systematycznie trutki na gryzonie, kanalizacji, rozgrzanej farby i przede wszystkim swoistej basowej nuty olfaktorycznej, czyli swądu przypalonej frytury. Ten ostatni zapach pochodził z sąsiedztwa, z typowego dla tej części miasta baru o nazwie „Egejski”, w którym serwowano drożdżówki, tosty, jajka i cienką kawę rano oraz sandwicze, wszelkie smażeniny i gazowane napoje przez parę godzin przed południem i po południu. Minęła właśnie dwunasta, był piękny lipcowy dzień i Crosetti zastanawiał się, czy dać sobie spokój z udoskonalaniem strony antykwariatu w Internecie i zrobić przerwę na lunch, czy tylko zadzwonić, żeby posłaniec przyniósł mu kanapkę. Mógł sobie darować lunch. Często myślał o tym, że prawdopodobnie płucami wchłania wystarczającą ilość kalorii, pochodzących głównie z tłuszczu. Nie lubił się gimnastykować i odpowiadała mu kuchnia matki, o czym zaświadczał wałek w talii. Crosetti wolałby też, aby twarz, którą ogląda w lustrze przy goleniu, była mniej pulchna. Nieraz rozważał, czy nie poprosić sprzedawczyni z góry, żeby z nim wyszła, zakładał bowiem, że Carolyn Rolly odżywia się substancjami bardziej treściwymi niż zapachy wydzielane przez stare książki. Wiedział, że od czasu do czasu jadała z Glaserem; zamykali wtedy księgarnię i wychodzili, zostawiając ślęczącego nad klawiaturą Crosettiego na dole. Ulegał przelotnie tej fantazji, potem się z niej otrząsnął. Rolly była bez reszty oddana książkom, a on w gruncie rzeczy nie, choć dowiedział się sporo o księgarskim biznesie (o cenach, stanie woluminów i tak dalej), ograniczając się do swojej komputerowej działki. Rolly, wysoka, ale troszkę solidniej zbudowana, niż nakazywały aktualne trendy w modzie, nie była pięknością według standardów wyznaczanych przez magazyny i filmy erotyczne. Crosetti czytał gdzieś o kobietach, które wyglądają lepiej bez ubrania niż w ubraniu, i pomyślał, że Rolly do nich należy. Ubrana, z pewnością niczym się nie wyróżniała, a ubierała się na czarno, jak wszyscy w księgarni. Było w niej jednak coś, co przyciągało oko: lśniące, gładko zaczesane czarne włosy do ramion, odsłaniające twarz i spięte srebrną klamrą. Ostry nos wydawał się zawierać więcej elementów kostnych niż przeciętny, co sprawiało, że był jakby leciutko pokarbowany. Usta miała niemodnie cienkie i blade, a kiedy mówiła, można było dostrzec, że jej zęby, a zwłaszcza wyjątkowo długie siekacze, są dość niezwykłe i nawet odrobinę groźne. Oczy miała aż groteskowo niebieskie, niczym (co za banał!) letnie niebo, z nienaturalnie, jak mu się wydawało, maleńkimi źrenicami. Crosetti nie był molem książkowym, ale jednak czytał, gustując szczególnie w powieściach z gatunku fantasy i science fiction, i czasem lubił sobie wyobrażać, że panna Rolly jest wampirzycą co wyjaśniałoby jej czarny strój, wygląd zewnętrzny, no i te zęby choć działającą w blasku dnia. Przypuśćmy, że zaprosiłby ją na lunch i o to zagadnął. Byłby to nawet dobry pretekst do rozmowy; Crosetti nie wyobrażał sobie, o czym innym mogliby rozmawiać. Pracowała już w księgarni, kiedy on zaczynał, i w ciągu kilku lat zamienili jedynie parę zdawkowych uwag. Przyjeżdżała do pracy na rowerze, co sugerowało, że mieszka gdzieś blisko. Czyli na Murray Hill. A to oznaczało, że ma pieniądze, bo człowiek nie mógłby sobie pozwolić na mieszkanie w tej dzielnicy, żyjąc z pensji wypłacanej przez Glasera. Z doświadczeń Crosettiego wynikało, że młode, atrakcyjne i zamożne kobiety z Manhattanu nie wzdychały bynajmniej do tęgawych młodych Włochów, którzy mieszkali z mamusiami w Queens. Choć Rolly mogła być wyjątkiem, nigdy nie wiadomo… Pogrążając się w tych przyjemnych rozmyślaniach, Crosetti pracował jednocześnie nad szczególnie trudnym hipertekstowym językiem znaczników. Myślał o oczach Carolyn Rolly, o jej elektryzujących spojrzeniach, które sprawiały, że pragnął częstszego niż zwykle kontaktu wzrokowego. Był tak bardzo pochłonięty myślami o tych oczach i jednocześnie pracą z komputerem, że upłynęła dłuższa chwila, nim sobie uświadomił, że kuchenne zapachy stały się niezwykle intensywne i nie były już tylko zwykłym swądem, lecz zamieniły się w dym. Wstał i pokasłując, udał się w głąb piwnicy, aż do ścianki, która oddzielała księgarnię od restauracji. Dym robił się tu gęstszy, widać wręcz było czarne smużki wypełzające ze szczelin w starym ceglanym murze. Dotknął ściany. Poczuł, że jest rozpalona. Pognał z łoskotem po drewnianych schodach do opustoszałego antykwariatu; na drzwiach wisiał papierowy zegar z zaznaczoną godziną końca przerwy, co potwierdzało, że Glaser wyszedł ze swą protegowaną do baru. Crosetti wybiegł na ulicę i zobaczył tłumek przy wejściu do baru „Egejskiego”, z którego buchały kłęby tłustego, szarego dymu. Zapytał jednego z gapiów, co się dzieje. Coś jakby pożar, wyjaśnił tamten, podobno w kuchni. Rozległo się wycie syren. Podjechał samochód policyjny i po pewnym czasie zbiegowisko się rozproszyło. Crosetti rzucił się z powrotem do księgarni i zbiegł na dół, krztusząc się i dławiąc w gęstym dymie. Mdliła go woń starego tłuszczu. Wyciągnął płytę z zapasowym plikiem i pobiegł na górę, prosto do zamkniętej na klucz gabloty, w której trzymano najcenniejsze egzemplarze książek. Klucz miał oczywiście Glaser; po chwili wahania Crosetti rozbił szybę kopniakiem. Najpierw chwycił trzytomową Należało zbiec na dół. Odłożył książki z powrotem na stół, ale w chwili gdy stanął na szczycie schodów, jakaś ciężka łapa schwyciła go za połę marynarki i groźny głos zapytał, gdzie, kurwa, lezie. Za nim stał wielki strażak w masce, który zapewne nie był miłośnikiem książek, lecz mimo to pozwolił Crosettiemu wybiec z trzema cennymi tytułami wyjętymi z gabloty. Młodzieniec przystanął na chodniku za liną, którą rozciągnęła policja, i dyszał ciężko, przyciskając książki do piersi, kiedy zjawili się Glaser i Rolly. Glaser odebrał od niego to, co zostało uratowane, i zapytał: – A co z Dickensem? Miał na myśli wydanie z 1902 roku z akwarelowymi ilustracjami Kyda i Greena. Sześćdziesiąt tomów. Crosetti rozłożył bezradnie ręce. Glaser usiłował wyminąć dwóch policjantów, ale zatrzymali go i zaczęli na niego wrzeszczeć, on zaś nie pozostał im dłużny. – Udało ci się wynieść z piwnicy Churchilla? – zapytała Crosettiego Rolly. – Nie. Chciałem, ale mnie zatrzymali. – Opowiedział jej o wielkim strażaku. Pociągnęła nosem. – Wszystko będzie śmierdzieć przypalonymi frytkami. Ale przynajmniej uratowałeś – I Jane, i Walta. – Właśnie, ich też. Sidney nie przypuszczał, że znasz się na książkach. – Wiem po prostu, ile kosztują. – No tak. Powiedz, czy gdyby nie ten strażak, rzuciłbyś się w ogień, żeby ratować – Tam nie było żadnego ognia – odparł skromnie. Najwyżej jakiś płomyk. Po raz pierwszy obdarzyła go uśmiechem, szczerząc te swoje zęby młodej wilczycy. Nazajutrz zrobili inwentaryzację i stwierdzili, że jeśli nie liczyć okopconych książek i smrodu, salon i jego zasoby pozostały nietknięte. Okazało się, że w restauracyjnej kuchni była dziura w podłodze, do której kucharze wlewali zużyty tłuszcz, kiedy główna beczka była pełna lub gdy byli zbyt zajęci albo rozleniwieni, aby wynieść fryturę tam, gdzie należało. Tłuszcz gromadził się w piwnicy, pomiędzy ścianami, i w końcu z jakichś powodów nastąpił samozapłon. Żeby opanować ogień, strażacy przebili się przez ściankę działową i w rezultacie większość tego, co znajdowało się w piwnicy, uległa zniszczeniu od wysokiej temperatury, została przywalona gruzem lub zalana wodą. Skrzynka, w której znajdowało się sześć tomów – Nie wiem – powiedział łamiącym się głosem – nie wiem, czy w ogóle warto się wysilać. Niepowetowana strata! – Więc to nie było ubezpieczone? – zapytał Crosetti. Spojrzeli na niego z niesmakiem. – Ależ oczywiście, że było – odparł cierpko Glaser. – Nie w tym rzecz. To jest prawdopodobnie najwspanialsze na świecie kompletne wydanie z tysiąc siedemset trzydziestego drugiego roku. A przynajmniej było. Znajdowało się w bibliotece jednego z mniej ważnych Godolphinów, pewnie nietknięte i nie czytane od czasu zakupu aż do chwili, kiedy bibliotekę rozkradziono po śmierci ostatniego spadkobiercy w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym piątym roku. Potem książka należała przez prawie czterdzieści lat do hiszpańskiego przemysłowca i w zeszłym miesiącu kupiłem ją na aukcji. Była w idealnym stanie, żadnych śladów zużycia, żadnych plam, żadnych… ach, mniejsza z tym. Nie da się tego odrestaurować. Trzeba będzie porozcinać tomy, żeby wyjąć mapy i ryciny. – Och, nie! krzyknęła Rolly. Na pewno da się coś z tym zrobić. Glaser spojrzał na nią sponad grubych okularów. – Nie, to się nie opłaca w sensie ekonomicznym, jeśli wziąć pod uwagę koszty renowacji i cenę, jaką moglibyśmy uzyskać za oprawiony na nowo i odrestaurowany komplet. Zrobił krótką pauzę i odchrząknął. Nie, będziemy to musieli, niestety, porozcinać powiedział tonem onkologa, który oznajmia: „Czerniak w czwartym stadium”. Westchnął ciężko i machnął ręką, jakby oganiał się od komarów. – Caro, oddaję to w twoje ręce; zrób to szybko, zanim pojawi się pleśń. Powłócząc nogami, odszedł do swojego gabinetu. – Chce, żebyś to ty porozcinała te książki? zapytał Crosetti. – To nie jest bardzo skomplikowane. Ale najpierw musimy je wysuszyć odparła w roztargnieniu. Słuchaj, będę potrzebowała pomocy dodała po chwili, jakby znów go dostrzegając, i na jej twarzy pojawił się ten pociągający wyraz, który tak lubił. Udał, że rozgląda się, czy ktoś nie stoi za jego plecami, i powiedział: – Tylko nie ja! Byłem w przedszkolu beznadziejny w kolorowaniu. Zawsze wychodziłem poza kontur. – Nie, tu będą potrzebne tylko papierowe ręczniki. Taka operacja suszenia może potrwać całą dobę albo nawet kilka dni. – A co z naszymi obowiązkami? Zatoczyła ręką szeroki łuk. – Księgarnia będzie zamknięta przez miesiąc, bo trzeba zrobić remont, a ty możesz wysyłać zamówienia e mailem z dowolnego komputera, prawda? – Pewnie tak. Gdzie masz zamiar to robić? – U siebie. Mam duże mieszkanie. Chodźmy. Wzięła dwa wielkie tomiska pod pachę. – Tak od razu? – Jasne. Słyszałeś, co powiedział Glaser: im szybciej zaczniemy, tym mniejsze będą szkody. Weź resztę tomów. Owiniemy je papierem. – Gdzie mieszkasz? – zapytał, podnosząc zniszczone foliały i opierając je sobie na piersi. – W Red Hook. Stała przy ladzie i oddzierała papier pakowy z wielkiej beli. – Przyjeżdżasz z Red Hook na rowerze? Crosetti nigdy nie wybrał się do Red Hook, czyli na południowo-wschodni kraniec Brooklynu, za starymi dokami. W Red Hook nie było stacji metra, bo dopóki cały przemysł stoczniowy nie przeniósł się do New Jersey, wszyscy okoliczni mieszkańcy pracowali na wybrzeżu i chodzili tam pieszo, a nikt z zewnątrz nie potrzebował odwiedzać tej okolicy, chyba że chciał oberwać po głowie. – Nie, oczywiście, że nie odparła, pakując szósty tom. – Jadę na rowerze do samej rzeki, a dalej taksówką wodną z przystani przy Czterdziestej Czwartej Ulicy. – Zdawało mi się, że bilety są bardzo drogie. – To prawda, ale za to niewiele płacę za mieszkanie. Tę powinieneś włożyć w folię. Crosetti spojrzał na książkę, którą trzymała. Sączył się z niej brunatny płyn i kapał na jego beżowe spodnie. Po raz pierwszy pożałował, że nie ubiera się na czarno jak tylu jego modniejszych rówieśników czy jak Carolyn. Przeprosiła go i poszła na górę, pozostawiając mu resztę książek do zapakowania. Kiedy się z tym uporał, oboje ruszyli na wschód, z ciężarem umieszczonym w drucianym bagażniku roweru Rolly, masywnego, zdezelowanego wehikułu z rodzaju tych, jakie upodobali sobie dostarczyciele pizzy i przed laty – bojownicy Wietkongu. Wszelkie próby nawiązania rozmowy Carolyn kwitowała lakonicznymi odpowiedziami, więc w końcu zamilkł; nie jesteśmy na randce, chłoptasiu, zdawał się brzmieć jej niemy komunikat. Z drugiej strony dzień był piękny, ciepły i nie tak bardzo parny, a fakt, że towarzyszy Carolyn Rolly, nawet milczącej, i jeszcze mu za to płacą, był o niebo lepszy od ślęczenia nad spisem inwentarza w cuchnącej spalonym tłuszczem piwnicy. Crosetti z nadzieją myślał o tym, co może się zdarzyć w mieszkaniu dziewczyny. Jeszcze nigdy nie korzystał z taksówki wodnej. Podróż wydawała mu się znacznie atrakcyjniejsza od jazdy metrem. Rolly przywiązała rower do relingu na dziobie i stanęła obok niego, z ręką opartą na tej samej barierce. Pozostali pasażerowie wyglądali jak turyści. – Dobrze się czujesz? zapytała Rolly, kiedy mknęli środkiem East River. – Jasne. Jestem starym żeglarzem. Jako chłopiec spędziłem pół życia, pływając po zatoce Sheepshead łódkami z wypożyczalni. Chcesz, to staniemy na dziobie i przytrzymam cię jak Kate Winslet w Rzuciła mu jedno z tych swoich oficjalnie chłodnych spojrzeń i odwróciła się. Zdecydowanie nie była to randka. Carolyn mieszkała na rogu Van Brunta i Coffeya, na pierwszym piętrze magazynu ze sczerniałej cegły, w budynku z czasów wojny secesyjnej. Weszli na górę po ciemnych spękanych schodach. Crosetti niósł książki, a ona taszczyła rower. W powietrzu wisiał ciężki zapach, którego nie mógł określić, słodkawy i chemiczny zarazem. Drzwi do jej mieszkania były masywne, drewniane, wzmocnione żelaznymi płaskownikami i pomalowane szarą farbą okrętową. Wewnątrz znajdowało się poddasze, ale bynajmniej nie takie, do jakich przeprowadzają się milionerzy z SoHo. Było to pomieszczenie o powierzchni piętnaście na dziesięć metrów, z zabejcowaną na ciemny brąz podłogą z desek, z której w równych odstępach wyrastały żeliwne kolumny, podpierające szary strop z wytłaczanej blachy. Ściany z czerwonej cegły niestarannie spojono kruszącą się szarą zaprawą. Wysokie okna z brudnymi szybami, przez które wpadały smugi światła, wychodziły na wschód i na zachód; część szyb zastępowały prostokąty dykty lub szarawe, zniszczone kawałki plastiku. Rolly oparła rower o ścianę przy drzwiach, podeszła do okna i położyła jedną z paczek na długim stole. Crosetti rozglądał się ciekawie za jakimiś drzwiami czy korytarzem prowadzącym do pomieszczenia mieszkalnego. Tymczasem Rolly już rozwijała papier i wyjmowała książkę. Zbliżywszy się do niej, Crosetti dostrzegł, że stół jest domowej roboty; blat składał się z krótkich deszczułek, starannie wygładzonych papierem ściernym. Sześć solidnych nóg skonstruowano z czegoś, co wyglądało na żółtawe włókno szklane. Blat był twardy niczym marmurowa płyta i odznaczał się tą prostą elegancją, jaką widuje się w studiach z meblami na zamówienie. Crosetti odwinął foliały z papieru i ułożył je na blacie. Nawet on widział, że okładki dwóch z nich zostały nieodwracalnie uszkodzone. – Miłe mieszkanie – powiedział, kiedy stało się jasne, że Rolly nie zamierza nawiązać rozmowy ani zaproponować herbaty czy piwa. Nie zareagowała, pochylona nad zniszczoną okładką pierwszego tomu. – Co to za zapach? – spytał. – Głównie słodu. Przez prawie sto lat był tu browar, a potem skład z chemikaliami. – Mogę się trochę rozejrzeć? – Na półkach od południowej strony jest duża paczka papierowych ręczników. Podaj mi je brzmiała odpowiedź. Crosetti odczekał chwilę, potem okrążył powoli wielkie pomieszczenie. W jednym kącie znalazł stertę drewnianych palet, całe tuziny, a także stosy pojedynczych deseczek z tychże palet. Południowa ściana prawie całkowicie była zabudowana półkami i przegródkami wykonanymi z tych deszczułek, wyszlifowanych, zabejcowanych i powleczonych werniksem. Na półkach stały książki, wszystkie w twardej oprawie, większość w obwolutach, niektóre w plastikowych okładkach. Na próżno wypatrywał jakichś rzeczy osobistych, zdjęć w ramkach, pamiątek. Blaty w kuchni (której wyposażenie składało się z dwupłytkowej kuchenki, maleńkiej mikrofalówki i małego obtłuczonego zlewozmywaka z porcelitu) zrobione były z tych samych starannie oklejonych deseczek co duży stół, pokrytych dodatkowo grubą warstwą bursztynowej żywicy. Do wschodniej ściany przysunięto kilka palet, jedna na drugiej, ze zwiniętym starannie w rulon materacem, i stolik zrobiony ze szpuli po kablu oraz dwa krzesła, z rodzaju tych, jakie można znaleźć na wysypiskach śmieci. Wszystko było fachowo odnowione i pomalowane na kremowo. Jedno krzesełko dla niej, drugie dla gościa? Sugerowało to jakieś życie towarzyskie i Crosetti zastanawiał się, kto tu bywa. W południowo-wschodnim kącie stało coś w rodzaju budki, także z deseczek; toaleta, jak się domyślił. Przylegała do niej wielka zdezelowana szafa, odgrodzona od reszty pomieszczenia składanym parawanem z lakierowanego drewna i wzorzystego papieru. Ciekawe: mieszkała sama, a rozstawiała coś takiego. To z kolei wskazywałoby na aktywność seksualną. Już miał zerknąć za parawan, kiedy Rolly zawołała go niecierpliwym głosem. Znalazł duże opakowanie papierowych ręczników i wrócił z nimi do stołu. Należało je wkładać do zawilgoconych książek, po jednym co dziesięć stron, a potem co godzinę wymieniać. Woluminy leżały płasko na stole, przyciśnięte owiniętymi tkaniną stalowymi płytami, co miało zapobiec ich puchnięciu. – Jednego nie rozumiem powiedział Crosetti. Po co suszyć cały komplet, skoro masz zamiar je porozcinać i wyjąć tylko mapy i sztychy? Dlaczego nie po-wydzierać tego, co trzeba, i nie wyrzucić reszty? – Bo tak się powinno to robić odparła po chwili wahania. – Ryciny by się pozwijały i pomarszczyły, gdybyś je wyciągnął mokre. – Rozumiem – przytaknął, nic wszakże nie rozumiejąc. Zobaczył nagle tę młodą kobietę w zupełnie innym i niezbyt atrakcyjnym świetle. Usiadł na taborecie i zaczął uważnie studiować jej profil. – A więc… to nawet interesujące patrzeć, jak się suszy książki. Nigdy dotąd tego nie robiłem. Może mi powiesz, jakie są najważniejsze etapy, żebym niczego nie przegapił. Wyszczerzył do niej zęby i został nagrodzony lazurową iskierką w jej oczach. Usta miała zaciśnięte, jakby usiłowała powściągnąć uśmiech. – Poczytaj sobie jakąś książkę – zachęciła go. – Mam ich mnóstwo. – A może porozmawiamy? Mógłbym ci opowiedzieć o swoich nadziejach i marzeniach, a ty opowiedziałabyś mi o swoich, i czas minąłby nam szybko; lepiej byśmy się poznali. – No to zaczynaj – powiedziała po krótkiej pauzie, ale bez większego przekonania. – Nie, kobiety mają pierwszeństwo. Wydaje mi się, że twoje życie jest znacznie ciekawsze od mojego. Zaszokowało ją to. Otworzyła usta, parsknęła, wreszcie oblała się rumieńcem. – Przepraszam powiedziała. – Boże, jest dokładnie odwrotnie! Skąd ci to przyszło do głowy? Ze mam ciekawe życie. – Och, chociażby to lokum… Mieszkasz w magazynie w Red Hook… – To jest poddasze. Tysiące ludzi w tym mieście zajmuje takie. – Owszem, ale przerobione na apartamenty. I zazwyczaj mają meble kupione w sklepie, nie zrobione z palet. Mieszkasz tu przynajmniej legalnie? – Gospodarz nie ma nic przeciwko temu. – Zakładając, że o tym wie. A poza tym jesteś introligatorką. To dość niezwykłe, prawda? Jak w ogóle nią zostałaś? – A co z twoimi oczekiwaniami i marzeniami? – I wiesz co? Jesteś też skryta. A to najbardziej intryguje. No dobrze. Teraz o sobie. Mam dwadzieścia cztery lata, mieszkam z mamą w Queens, niedaleko Ozone Park. Oszczędzam na studia w szkole filmowej, a biorąc pod uwagę tempo, w jakim to robię, rozpocznę je dokładnie w miesiąc po pięćdziesiątych drugich urodzinach. Powinienem wziąć kredyt, lecz boję się zadłużyć. – Ile już uzbierałeś? – Około trzech i pół tysiąca. – Ja mam więcej. – Nie wątpię. Glaser pewnie płaci ci lepiej niż mnie, dostajesz prowizję od sprzedaży, mieszkasz w Red Hook i masz dwa komplety garderoby: to, w czym jesteś teraz, i tę sukienkę z kołnierzem. Na co oszczędzasz? – Chcę jechać do Gelsenkirchen w Niemczech, na praktykę w firmie Buchbinderei Klein. – Widząc, że nic mu to nie mówi, dodała: Oczywiście nigdy o niej nie słyszałeś. – Jasne, że słyszałem. Buch coś tam i Klein. To taki Harvard w świecie introligatorów. Ale myślałem, że wiesz już wszystko na ten temat. I masz cały sprzęt… wskazał narzędzia rozłożone na stole: gilotynę, radełka, osełki do ostrzenia, noże, skórzane poduszki i słoiki z klejem. Wszystko wyglądało tak, jakby pochodziło z XVIII wieku. Pomyślał, że – Prawie nic nie wiem – zaprotestowała. – Nie żartuj. – Nic, biorąc pod uwagę to, co trzeba wiedzieć, żeby zrobić książkę od początku do końca. Ja umiem tylko naprawiać. To taka różnica jak… jak między sklejeniem rozbitej wazy z epoki Ming a zrobieniem jej od podstaw z glinki i glazury. – Aha. A skoro już tak szczerze rozmawiamy, dlaczego mi nie powiesz, co zamierzasz zrobić z tym Churchillem, kiedy go odrestaurujesz? – Co? Przecież go nie restauruję. Zamierzam go porozcinać. Na jej policzkach wykwitły rumieńce, oczy miała rozbiegane – typowa reakcja dziewczyny przyłapanej na kłamstwie. – Nie – zaprzeczył stanowczo. Gdybyś zamierzała pociąć te książki, wysłałabyś je pocztą lotniczą do Andover, żeby tam wysuszyli je próżniowo. Bez zbędnego kłopotu. Odesłaliby ci suche, czyściutkie i przycięte jak trzeba. Zaskoczyłem cię? Nie można mnie nazwać specem od książek, ale nie jestem też głupi. No więc co zamierzasz zrobić z tymi odrestaurowanymi książkami? – Sprzedać je – powiedziała, patrząc na przemoczone foliały. – Jako odrestaurowane? – Nie. Wszyscy wiedzą, że mamy wyjątkowo doskonały komplet. Istnieją klienci, którym zależy na dyskrecji. Mają trefne pieniądze i chcieliby je ulokować w różnych kolekcjach. Glaser robi to cały czas. Widzisz, on chce to zgłosić do towarzystwa ubezpieczeniowego jako poniesioną stratę i pokazać im faktury na uratowane ryciny. Będą opiewały na jakieś dwa i pół tysiąca, a towarzystwo ubezpieczeniowe wypłaci mu różnicę pomiędzy tą kwotą a tym, co zapłacił za komplet, czyli około dwudziestu tysięcy dolarów. – Czyli mniej więcej tyle, ile spodziewasz się zgarnąć do swojej kieszeni, kiedy sprzedasz je jakiemuś podejrzanemu typkowi. Jak się na to mówi? Na literę „k”. – To nie jest… To nie jest żadna kradzież. Kazał mi porozcinać te książki. Dla niego ten komplet już nie istnieje. Odzyska pieniądze dzięki towarzystwu ubezpieczeniowemu, a ja zarobię dzięki własnym umiejętnościom. Czym to się różni od robienia mebli z palet, które i tak są wyrzucane? – Hm, różni się, ale może przemawia przeze mnie wychowanek jezuickiego liceum. Wiesz, jesteś naprawdę ciekawą osobą. To, co pokrętne, jest zawsze interesujące. W jaki sposób zamierzasz sporządzić faktury na ryciny, skoro w rzeczywistości nie zniszczysz tych książek? – Sidney nigdy nie zawraca sobie głowy zniszczonymi książkami. To go przygnębia. Nazywa je padliną dla sępów. – Nie odpowiadasz na moje pytanie. Ale domyślam się, że zamierzasz to sprzedać za dwadzieścia dwa kawałki, odpalić parę Sidneyowi, umożliwić mu odebranie ubezpieczenia i sfałszować księgowość za pomocą podrabianych faktur. Wyrolujesz jednocześnie towarzystwo ubezpieczeniowe, Glasera, swojego tajemniczego klienta i urząd skarbowy. Niezły plan. – Chcesz mnie wsypać! Crosetti słyszał o „płonącym wzroku”, ale nigdy nie widział czegoś takiego, chyba że w kinie. W jej oczach migotały błękitne iskierki. – Nie odpowiedział z uśmiechem. To by było nudne. No więc… jak naprawisz te zniszczone okładki? Dostrzegł ulgę na jej twarzy, kiedy przeszli od kwestii moralnych do zupełnie neutralnych spraw technicznych. – Myślę, że uda mi się uratować skórzaną oprawę pierwszego tomu. Popękały tekturowe okładki i grzbiet, ale po zdjęciu skóry mogę je wymienić. Mówiąc to, wyjęła z puszki coś w rodzaju cienkiej łopatki i zaczęła oddzielać papier marmoryzowany, którym skóra była przyklejona do okładki. Robiła to bardzo ostrożnie i Crosetti z przyjemnością obserwował jej drobne, zręczne dłonie aż do chwili, gdy zadzwonił nastawiony wcześniej kuchenny minutnik i musiała przerwać, żeby wymienić ręczniki pomiędzy schnącymi kartkami. Kiedy skończyła, zobaczył, że skóra z okładki jest zdjęta. Pod spodem, pomiędzy skórą a warstwami spękanej tektury, ukazało się kilka wilgotnych arkusików, pokrytych gęsto równym odręcznym pismem. Odłożyła je na bok i podniosła skórę, żeby obejrzeć ją dokładnie pod światło. – Co to za papiery? – zapytał, próbując rozdzielić sklejone kartki, pokryte po obu stronach zrudziałym drobnym pismem. – To po prostu wyściółka. Używali makulatury, żeby okładki były miękkie i żeby zapobiec ścieraniu skóry od wewnątrz przez tekturowe wkładki. – W jakim to języku? – Pewnie po angielsku. Stare, niepotrzebne papiery, takich wtedy używano. – To nie wygląda na angielski. Po angielsku umiem czytać. Chyba że facet naprawdę okropnie bazgrał. Wzięła od niego ostrożnie kartkę i rzuciła na nią okiem. – Dziwne. Wygląda na pismo z czasów Jakuba I. – Słucham? – Nie jestem paleografem, ale moim zdaniem nie jest to pismo współczesne publikacji książki. Pochodzi chyba z okresu znacznie wcześniejszego niż rok tysiąc siedemset trzydziesty drugi. Zastanawiające. – Myślisz, że ktoś ukrył w oprawie stary manuskrypt? – Oczywiście, że nie. Introligatorzy używali jako wyściółki makulatury, różnych szpargałów. Spodziewałabym się raczej ówczesnych brudnopisów albo starych ulotek niż antykwarycznego manuskryptu. – Dlaczego więc włożyli go pod oprawę? Przecież taki stary manuskrypt musi być cenny sam w sobie, prawda? – Niekoniecznie. Nikt się wtedy nie przejmował starymi papierzyskami, tak było jeszcze przez długi czas. Rękopisy wykorzystywano w drukarniach, przerabiano na pulpę, używano ich jako podpałki albo wykładano nimi blachy do pieczenia ciasta. Tylko garstka antykwariuszy miała świadomość, że przechowywanie takich artefaktów z przeszłości jest ważne, lecz większość ludzi uważała ich za stukniętych. To dlatego praktycznie jedynymi manuskryptami, jakie przetrwały z dawnych czasów, są zapisy prawne albo dokumenty finansowe. Teksty literackie nie miały żadnej wartości. – Więc teraz może być wartościowy. To znaczy ten dokument. – Nie wiem. Zależy, co to jest. I oczywiście, kto to pisał. Podniosła rękopis do światła. – Ach, już wiem. To kopia drukarska. Są tu poprawki naniesione ołowianym sztyftem. Pewnie powstała z tego książka, prawdopodobnie wydrukowana później przez tego, kto współpracował z Johnem Walthoe przy edycji dzieł Churchilla. Zdjęła przyciski z pierwszego tomu, otworzyła go i przyjrzała się znakowi drukarni. Peter Deane. Możemy już chyba zmienić ręczniki. – Nie jesteś ciekawa, co to za rękopis? – zapytał, kiedy to zrobili. – A jeśli reszta wyściółki to ta sama, kompletna książka? I jeśli autor jest kimś sławnym, jak na przykład Donne, Milton czy Defoe? Taki rękopis byłby wart fortunę, nie sądzisz? – To najpewniej rozważania jakiegoś duchownego. Komentarze do Pisma. – Tego nie wiemy. Dlaczego nie zdejmiesz innych okładek i nie sprawdzisz? – Bo to tylko dodatkowa robota. Musiałabym je potem założyć z powrotem. A nie mam zbyt wiele czasu. – Wręcz przeciwnie – zaprotestował. – Książki schną. No chodź, potraktuj to jako przysługę dla mnie. Ja tobie jedną wyświadczyłem. Rzuciła mu znaczące spojrzenie, dając do zrozumienia, że dostrzega manipulację. – Jeśli cię to uszczęśliwi… Sięgnęła po szpatułkę. Godzinę później Crosetti z przyjemnością oglądał coś, co wyglądało jak pranie rozwieszone na sznurach przeciągniętych między kolumnami podtrzymującymi strop loftu. Były to mokre kartki, które służyły jako wyściółka w sześciu foliałach, po cztery z każdej strony okładki, czyli razem czterdzieści osiem kartek. Odkrycie manuskryptu, który przez ponad dwa i pół wieku nie widział światła dziennego, nie niepokoiło go jednak tak jak to, co w jego głębokim przekonaniu było współudziałem w oszustwie. Był lekko zszokowany tym, jak bezczelnie nakłonił ją do zdjęcia okładek, żeby wydobyć ten rękopis, i teraz bardzo pragnął, by te papiery okazały się cenne pod względem literackim albo historycznym. Z wielką niecierpliwością czekał, aż kartki wyschną na tyle, żeby mógł je wziąć do ręki. Tymczasem należało co godzinę zmieniać ręczniki. Kiedy po kilku próbach Rolly przekonała się, że Crosetti radzi sobie całkiem dobrze, z wyraźną ulgą pozwoliła mu to robić bez nadzoru. Najważniejsze było to, żeby nie przyśpieszać procesu, wsuwając między kartki zbyt wielu ręczników, i nie wkładać ich gęściej niż co dziesięć stron. Gdyby nie przestrzegali tych zasad, wyjaśniła mu, książka by spęczniała i puściłoby szycie. Około szóstej Crosetti oznajmił, że jest głodny, i dowiedział się, że jedyne, na co może tu liczyć, to makaron i paczkowane dania na wynos o różnych terminach przydatności do spożycia. Zrozumiał teraz, dlaczego Carolyn tak często chodzi na lunch z Glaserem. Wybiegł z domu i przemierzywszy odważnie kilka zakazanych ulic Red Hook, wrócił z dwiema butelkami czerwonego mondavi i dużą pizzą. – Kupiłeś wino – zauważyła, kiedy położył torbę na stole. – Ja nigdy go nie kupuję. – Ale pijasz je? – O tak! To bardzo miłe z twojej strony. Dziękuję. – Znów wilczy uśmieszek, numer dwa. Ponieważ zainteresowanie Crosettiego książkami jako fizycznymi obiektami było równie nikłe jak jej zainteresowanie najnowszymi filmami, głównym tematem rozmowy przy stole stał się ich pracodawca. Rolly, odpowiednio naciskana, chętnie udzielała informacji, zwłaszcza że wino zaczynało działać. Z przyjemnością patrzył, jak je. Robiła to zachłannie, jakby ktoś miał jej zabrać talerz sprzed nosa; wymiatała wszystko do ostatniego okruszka i oblizywała palce. Z jej opowieści wynikało, że Glaser, zanim wszedł do branży, był kolekcjonerem dość typowa kolej rzeczy. Jego rodzina dorobiła się majątku w ciągu dwóch pokoleń, zakładając sieć domów towarowych; dorastał w środowisku bogatego mieszczaństwa na Manhattanie. Glaserowie mieli ambicje intelektualne – loża w operze, bywanie na koncertach, podróże po modnych regionach Europy i tak dalej; w ich wielkim apartamencie w pobliżu Central Parku mieściła się całkiem spora biblioteka. Z biegiem czasu należące do rodziny centra handlowe zostały wchłonięte przez większe firmy, pieniądze niefortunnie zainwestowane, a spuścizna podzielona między zbyt licznych krewnych. Pod koniec lat siedemdziesiątych Sidney Glaser przekształcił swoje hobby w źródło utrzymania. Zdaniem Rolly nie był wielkim biznesmenem. Kiedy Crosetti zaoponował, mówiąc, że antykwariat jest interesem z perspektywami i dysponuje niejednym prawdziwym rarytasem, powiedziała: – W tym problem. Sidney to nie jest ktoś, kto może sobie pozwolić na kupno McKenneya i Halla za sto pięćdziesiąt tysięcy. Takie rzeczy są dla Baumanna, Sotheby's albo innych grubych ryb, a Glaser nie jest grubą rybą. Dobrze się ubiera i ma odpowiednią prezencję, ale brak mu środków. I oka. Ktoś taki jak on powinien wiedzieć, jak kupować książki warte tysiąc dolarów za dwieście, a nie te warte sto tysięcy dolarów za osiemdziesiąt dziewięć i pół tysiąca. Do tego chcą mu podnieść czynsz, który już pochłania prawie połowę przeciętnego miesięcznego dochodu, tego na papierze, bo wątpię, czy od lat miał w ogóle jakiś zysk. To typowe w branży księgarskiej. Bogaty kolekcjoner rozumuje tak: „Kupuję masę książek, dlaczego nie miałbym płacić za swoje hobby z zysku?” – A to niedobrze? – Nie zawsze. Tak jak powiedziałam: trzeba znać swoją pozycję i próbować ją podnosić. Człowiek nie może oczekiwać, że zacznie sprzedawać na poziomie cen, jakimi operował, gdy był bogatym kolekcjonerem, chyba że chce topić w biznesie własne pieniądze. A wtedy to żaden interes. Raczej kosztowne hobby, w dodatku snobistyczne. Skoro już o tym mowa: drobny antykwariusz w East Side, ze sklepem wyłożonym boazerią przecież to kompletny anachronizm. Nie może płacić takiego czynszu i konkurować jednocześnie z tymi, którzy sprzedają w sieci, czy z wielkimi domami aukcyjnymi. Glaser tonie. Ten pożar to było najlepsze, co mu się mogło przydarzyć. Naciągnie towarzystwo ubezpieczeniowe, zgłaszając ogólne straty, i sprzeda wybrane egzemplarze za niezłe pieniądze. Da mu to pewien kapitał, ale nie starczy go na długo… – Myślisz, że to on podłożył ogień? – Nie, jest księgarzem i miłośnikiem książek. Nigdy by ich świadomie nie zniszczył. Sam widziałeś, że płakał nad tym Churchillem. Ale skoro już pożar wybuchł, nie pogardzi okazją, żeby wyciągnąć, ile się da. – Zupełnie tak jak ty. Spojrzała na niego, mrużąc oczy. – Owszem. Ale ja jestem przynajmniej usprawiedliwiona, bo nie mieszkam w osiemnastopokojowym apartamencie przy Park Avenue. Potrzebuję pieniędzy. Dolała sobie wina i pociągnęła łyk. – A jak z tobą, Crosetti? Jeśli te kartki, które suszysz, okażą się rękopisem przedmowy Johna Locke'a do Churchilla, to co zrobisz? Zaniesiesz je Glaserowi i powiesz: „Ach, niech pan spojrzy, co znalazłem, panie G., może pan to sprzedać Widenerowi za dziesięć patoli. Czy mógłby pan mnie pogłaskać po główce?” – Jeśli masz rację co do pisma z czasów Jakuba I, to nie może to być Locke. – No proszę, jaki znawca! Myślałam, że jesteś maniakiem komputerowym i kinomanem. – Czytam katalogi książek. – Ach, prawda. Ale nie same książki. Chyba nawet ich nie lubisz, co? – Bardzo lubię. Przyjrzał się jej uważnie w przygasającym świetle i dostrzegł, że ma wojowniczo wysuniętą żuchwę i chmurne spojrzenie osoby głęboko urażonej. – Chyba nie zamierzasz się urżnąć, Carolyn? – Urżnę się, jak będę chciała. Jestem u siebie. – Aha. Ale ja nie muszę tu przesiadywać. Moje kartki już wyschły. Mogę je wziąć i zostawić cię, żebyś przez całą noc co godzinę zmieniała swoim dzieciątkom pieluszki. I zrobiłby tak, jak powiedział, gdyby nie to, że ledwie wyrzekł te słowa, Rolly wybuchnęła płaczem, zaniosła się strasznym, beznadziejnym szlochem. Crosetti, jak przystało na przyzwoitego mężczyznę, jakim był w istocie, obszedł stół, uklęknął przy jej krześle i objął ją, ona zaś, wśród spazmów, długo skrapiała jego ramię obfitymi łzami. List Bracegirdle'a (2) |
||
|