"Księga powietrza i cieni" - читать интересную книгу автора (Gruber Michael)

4

Płacz trwał mniej więcej pięć minut i skończył się serią głębokich, urywanych szlochów. Crosetti kilka razy zapytał Carolyn, co się stało, ale nie otrzymał odpowiedzi; kiedy tylko spazmy zamarły, odsunęła się od niego i zniknęła za łazienkowym przepierzeniem. Usłyszał szum wody, odgłos kroków, rozkoszne szelesty, jakie towarzyszą rozbieraniu. Wkłada coś wygodniejszego, pomyślał z niezwykłym dla siebie pełnym napięcia oczekiwaniem.

Kiedy jednak wyszła, stwierdził, że ma na sobie szary kombinezon mechanika, włosy związała ciasno niebieską przepaską, a twarz wyszorowała tak, że zniknął nawet ten lekki cień makijażu, jaki nakładała na co dzień. Nie pozostał też żaden ślad niedawnego wybuchu. Wyglądała jak więźniarka albo zakonnica.

– Już lepiej? – zapytał, gdy przechodziła obok niego.

Nie odpowiedziała. W milczeniu zaczęła przekładać ręczniki w wilgotnych księgach. Podszedł do niej i pomógł wyciągać namokły papier z trzeciego tomu. Po dłuższej chwili zagadnął:

– No i co powiesz?

Znów żadnej odpowiedzi.

– Carolyn?

– Co?

– Może porozmawiamy o tym, co się stało?

– To znaczy?

– To znaczy o tym ataku histerii.

– Nie nazwałabym tego atakiem histerii. Kiedy wypiję, zawsze chce mi się trochę płakać.

– Trochę?

Popatrzył jej w oczy, a ona odwzajemniła spojrzenie. Oprócz lekkiego zaczerwienienia powiek nic nie wskazywało, że choćby na chwilę przestała być opanowaną Carolyn Rolly.

– Przepraszam za kłopot. I naprawdę wolałabym o tej sprawie nie rozmawiać – powiedziała spokojnie, po czym wróciła do pracy.

Musiał się tym zadowolić. Najwyraźniej nie było sposobu, by przekroczyć barierę intymności: żadnego dzielenia się mrocznymi tajemnicami, żadnego fizycznego kontaktu. Pracowali w milczeniu. Crosetti sprzątnął skąpe resztki kolacji i zużyte ręczniki papierowe. Rolly siedziała na stołku i posługując się swoim średniowiecznym zestawem narzędzi, dokonywała tajemniczych operacji na zniszczonych książkach.

Nie wiedząc, co robić, Crosetti wrócił do prawie już suchego rękopisu. Rozłożył kartki na kuchennym blacie i na stoliku, wziął lupę ze stołu Rolly i na chybił trafił zaczął oglądać stronice. Niektóre litery były łatwe do rozpoznania samogłoski przypominały współczesne, a krótkie znajome słowa, jak ten czy do, dawały się bez trudu odczytać. Ale odcyfrowanie całości było całkiem inną sprawą. Wiele słów wyglądało na zwykłe esy floresy, było też sporo niemożliwych do rozpoznania liter, które czyniły nieczytelnym ponad połowę tekstu. Poza tym kilkanaście stron robiło wrażenie napisanych w jakimś obcym języku, ale Crosetti nie był pewien, czy nie jest to tylko kwestia ortografii. Czy rzeczywiście widział słowo hrtxd? Albo yfdpg?

Postanowił zignorować tekst i skoncentrować się na jakości i rodzaju samego papieru. Wszystkie czterdzieści osiem kart miało format folio i można je było podzielić na trzy rodzaje. Do pierwszego należało osiemnaście kart dobrego

gatunkowo, cienkiego papieru, zapisanych gęsto i równo, lecz z wieloma skreślonymi słowami i całymi wierszami, przy czym skreślenia były głębokie, poziome i pionowe. Druga część składała się z dwudziestu sześciu arkuszy grubszego papieru, zapisanych po obu stronach; tu pismo było większe i bardziej niechlujne, upstrzone gęsto kleksami. Mimo to można było rozpoznać przynajmniej tak oceniało to niedoświadczone oko Crosettiego że wyszło spod tej samej ręki co pierwszych osiemnaście stronic. Każda kartka tej drugiej grupy była równo podziurkowana wzdłuż boku, jakby została wyrwana z jakiejś książki. Inną osobliwością tego zestawu było to, że tekst został najwyraźniej nadpisany na wyblakłych sepiowych kolumnach cyfr. Crosettiemu przyszło do głowy słowo „palimpsest”, dostarczając mu mglistej satysfakcji, choć zdawał sobie sprawę, że nie jest to przykład prawdziwego palimpsestu, tylko raczej arkusze pergaminu, z których zeskrobano pierwotny tekst, aby zastąpić go nowym. Nie ulegało jednak wątpliwości, że tych kilkanaście kartek wykorzystywano wielokrotnie. Pozostałe cztery miały naniesione ołówkiem poprawki, papier wyraźnie różnił się gatunkowo i był zapisany inną ręką. Crosetti obejrzał pojedyncze kartki z każdej grupy pod światło i jego przypuszczenie się potwierdziło: występowały na nich trzy różne znaki wodne. Na osiemnastu kartach dobrego gatunkowo papieru była trąbka pocztyliona oraz litery „A” i „M”, na dwudziestu sześciu dziurkowanych jakiś herb, a na ostatnich czterech korona.

W jaki jednak sposób cały ten komplet posłużył w połowie XVIII wieku jako wyściółka do okładek Churchilla? Crosetti próbował sobie wyobrazić sztukę oprawy książek w tamtych czasach. Na stole introligatora leżała pewnie bela papieru, a sam stół prawdopodobnie nie różnił się zasadniczo od tego, na którym pracowała teraz Rolly; jej smukła, bezbronna szyja jaśniała w świetle przegubowej lampy, kontrastując z ciemną materią szala. Stół, w odróżnieniu od pokrytych okleiną palet, musiał być z mocnego angielskiego dębu, pokiereszowanego i poplamionego. Siedzący przy stole introligator sięgał do ryzy, wyciągał z niej kolejne arkusze, okrawał je ostrym nożem, przykładając stalowy liniał, i układał starannie na blacie.

Pewnie czysty przypadek zrządził, że w tym egzemplarzu Podróży znalazło się tak dużo kartek, które wyszły spod jednej ręki, pomyślał Crosetti. Ale po zastanowieniu uznał, że jednak nie. Wyobraził sobie wdowę lub spadkobierców, którzy

postanawiają zrobić porządek z papierami po zmarłym właśnie starcu. Układają to w tobołkach na progu i posyłają najmłodszego chłopca, żeby sprowadził handlarza starym papierem; ten przychodzi, proponuje cenę i wszystko zabiera. No, teraz te stare zakurzone papierzyska znalazły się we właściwym miejscu, mówi żona jednego ze spadkobierców. Handlarz zaś wrzuca stertę papieru do swojej skrzyni i wkrótce dostaje zamówienie z londyńskiej introligatorni, od stałego klienta, powiedzmy, na belę makulatury. A ponieważ stronice z poprawkami naniesionymi ołówkiem nie zostały napisane tą samą ręką, można wysnuć wniosek, że introligator przypadkowo dołączył do papierów sprzedanych przez schludną spadkobierczynię jakiś leżący luzem rękopis z korektą autorską. Tak właśnie mogło się stać, spekuluje Crosetti i ta myśl napełnia go radością: on nie pragnie miscellaneów, tylko odkrycia. Choć na razie wpatrywanie się przez lupę i opór czarnobrązowych zakrętasów, które nie chcą ujawnić swego znaczenia, przyprawiają go tylko o ból głowy.

Odłożył szkło powiększające i zaczął chodzić po poddaszu.

– Masz może aspirynę? – zwrócił się do Rolly. – Musiał powtórzyć pytanie.

– Nie odpowiedziała i zabrzmiało to jak pogardliwe parsknięcie.

– Każdy ma aspirynę, Carolyn.

Rzuciła dramatycznym gestem narzędzie, które właśnie trzymała w ręce, zsunęła się ze stołka i po chwili wróciła z plastikową buteleczką. Wetknęła mu ją do ręki tak energicznie, że tabletki zagrzechotały jak maleńkie kastaniety.

– Dziękuję – powiedział oficjalnym tonem i połknął trzy przy kuchennym

zlewie.

W innej sytuacji położyłby się w jakimś zacisznym miejscu i odczekał, aż pulsujący ból minie, ale w mieszkaniu Rolly nie było wygodnego miejsca, gdzie mógłby się rozsiąść, a z łóżka nie odważył się skorzystać. Usiadł więc na kuchennym krześle i z posępną miną dalej przekładał pliki starych papierów. Gdyby Carolyn Rolly była normalną istotą ludzką, pomyślał, moglibyśmy ułożyć tę łamigłówkę razem; pewnie ma jakieś książki o znakach wodnych i piśmie z epoki króla Jakuba, a przynajmniej wie więcej o tym gównie niż ja…

I nagle twarz mu się rozpromieniła; wyciągnął z kieszeni komórkę i zerknął na zegarek. Zbliżała się jedenasta. O tej godzinie matka zacznie oglądać Tonight

Show i już nie odbierze żadnego telefonu, aby przypadkiem nie dowiedzieć się o końcu świata. Ale teraz powinna jeszcze siedzieć w swoim fotelu z książką.

– To ja – powiedział, kiedy podniosła słuchawkę.

– Gdzie jesteś?

– W Red Hook, u Carolyn Rolly.

– To ona mieszka w Red Hook?

– Ta dzielnica się zmienia, mamo.

– Sami dokerzy i gangsterzy. Dlaczego dziewczyna z taką klasą mieszka w Red Hook?

Pani Crosetti widziała Carolyn kilkakrotnie w antykwariacie i odtąd z subtelnością kowala raczyła syna uwagami na jej temat, sugerując, że gdyby miał trochę oleju w głowie, toby się koło niej zakręcił.

– A jak to się stało, że się tam znalazłeś? zapytała z nadzieją w głosie. – Coś z nią kombinujesz?

– Nie, mamo. To przez ten pożar. Musiała wziąć parę ciężkich książek, żeby popracować nad nimi w domu jest introligatorką amatorką a ja pomogłem jej przywieźć te tomiska.

– I zasiedziałeś się.

– Jedliśmy kolację. Właśnie wychodzę.

– A więc nie muszę zamawiać w ratuszu ceremonii ślubnej? Ani niepokoić księdza Lazzaro?

– Raczej nie, mamo. Słuchaj, dzwonię, bo… Czy wiesz coś na temat siedemnastowiecznych znaków wodnych i pisma z czasów króla Jakuba I? To znaczy: jak je odczytywać?

– Hm, jeśli chodzi o pismo, to jest taka książka Dawsona i Kennedy'ego-Skiptona Pismo odręczne w czasach elżbietańskich, 1500-1650. To podręcznik, choć myślę, że znajdziesz też trochę dobrych materiałów w sieci, takich interaktywnych ćwiczeń. A co do znaków wodnych, to jest Gravell… nie, chwileczkę, Gravell zaczyna się od tysiąc siedemsetnego roku. Sekundę, niech pomyślę… no tak, to będą Heawooda Znaki wodne, głównie z XVII i XVIII wieku. A po co ci to?

– Ach, znaleźliśmy stare manuskrypty w okładkach książki, którą Carolyn chce poddać renowacji. Chcę ustalić, co to jest.

Zapisał wszystkie źródła na marginesie czeku wyciągniętego z portfela.

– Musisz porozmawiać z Fanny Dubrowicz z biblioteki. Zadzwonię do niej, jeśli chcesz.

– Nie, dzięki. Nie warto jej zawracać głowy, dopóki nie sprawdzę, czy to nie jakaś stara lista zakupów albo coś w tym rodzaju. Część tego, kilka stron, jest w jakimś obcym języku.

– Co ty powiesz? W jakim?

– Nie wiem. W jakimś dziwnym w każdym razie, nie po francusku ani po włosku prędzej po ormiańsku albo albańsku. Ale może tak mi się tylko wydaje, bo nie mogę odcyfrować pisma.

– To ciekawe. No dobrze, ważne, żeby mózg miał zajęcie. Chciałabym, żebyś wrócił do szkoły.

– Ale ja właśnie to robię. Zbieram pieniądze na szkołę.

– Ja mówię o prawdziwej szkole.

– Szkoła filmowa to prawdziwa szkoła, mamo.

Pani Crosetti pominęła te słowa milczeniem, ale mógł sobie wyobrazić jej minę. Fakt, że ona sama, kiedy zdobyła swój obecny zawód, była starsza niż on teraz, nie miał znaczenia. Pomogłaby mu finansowo, gdyby podjął studia w jakiejś poważnej uczelni, ale kręcenie filmów…? Wielkie dzięki! Crosetti westchnął, ona zaś powiedziała:

– Muszę kończyć. Wrócisz późno?

– Może nawet bardzo. Suszymy mokre książki.

– Naprawdę? Dlaczego nie metodą próżniową? Albo czemu nie poślecie ich do Andover?

– To skomplikowane, mamo. Zresztą Carolyn tu rządzi. Ja tylko pomagam.

Usłyszał w tle cichą muzykę i brawa. Matka pożegnała się i odłożyła słuchawkę. Wciąż go zdumiewało, że kobieta, która w związku z wykonywanym zajęciem ma tak ogromny zasób wiedzy i która zwykle rozwiązuje niedzielną krzyżówkę w „Timesie” w dwadzieścia dwie minuty, może tracić czas na tę paplaninę rozmaitych idoli popkultury i marne dowcipy średnio utalentowanego komika. Ale ona nie opuściła ani jednego programu. Twierdziła, że czuje się mniej samotna wieczorami, i Crosetti domyślał się, iż widownię takich programów stanowią głównie ludzie

samotni. Ciekaw był, czy Rolly ogląda Tonight Show. Nie zauważył w jej domu telewizora. Może wampiry nie czują się samotne.

Wstał z koszmarnie niewygodnego krzesła i przeciągnął się. Teraz i jego rozbolał grzbiet. Sprawdził, która godzina, i przeszedł na drugi koniec poddasza, gdzie Rolly wciąż ślęczała nad swoją robotą.

– No, co tam? – zapytała, kiedy się zbliżył.

– Pora zmienić ręczniki. – Co robisz?

– Nakładam z powrotem okładkę czwartego tomu. Chcę je całkiem zmienić w tomie pierwszym i drugim, ale myślę, że z tej uda mi się usunąć plamy.

– A czym zastąpisz wyściółkę z rękopisów?

– Mam trochę nowego papieru tego formatu.

– Tak całkiem przypadkowo, co?

– Żebyś wiedział, że tak odburknęła. – Zostaje tego mnóstwo z książek, które się rozcina, żeby wyjąć mapy i ryciny. Z kim rozmawiałeś przez telefon?

– Ze swoją mamą. Słuchaj… – wskazał na półki z książkami. – Masz może przypadkiem jakąś książkę o znakach wodnych? Mam tu zapisany jeden tytuł…

Sięgnął do kieszeni po portfel.

– Mam oczywiście Heawooda.

– Oczywiście – powtórzył z uśmiechem, wyjmując czek. – A Dawsona i Kennedy'ego-Skiptona?

– To też.

– Nie wiedziałem, że jesteś paleografem.

– Nie jestem, ale Simon poprosił mnie, żebym postudiowała trochę literatury o inkunabułach i wczesnych manuskryptach, więc to zrobiłam. Każdy, kto się tym zajmuje, korzysta z D i K-S.

– A więc potrafisz to odczytać?

– Z trudem. Upłynęło parę lat.

Znów usłyszał w jej głosie ton, który zniechęcał do jakichkolwiek dociekań.

– Mogę zajrzeć do tych książek, gdy skończymy robotę?

– Jasne przytaknęła. Ale pismo z tamtej epoki to męka. Jakbyś się uczył czytać od nowa.

Zmienili ręczniki i Rolly zdjęła z półki dwie książki. Wróciła do pracy, a on usiadł z przewodnikami przy stoliku.

Była to istotnie męczarnia. Jak to ujęto w przedmowie do D i K-S: „Gotycka kursywa, od XV do XVII wieku w Anglii i w całej Europie, należy do najtrudniejszych do odczytania ze wszystkich rodzajów pisma badanych przez paleografów”. Crosetti dowiedział się, że współcześni Elżbiety i Jakuba I nie uwzględniali różnicy między niu, uiv oraz i ij, nie stawiali też kropek nad i. S występowało w dwóch różnych postaciach, a r w czterech, dziwne łączniki wiązały też h, s i t z innymi literami, zniekształcając je. Interpunkcja i ortografia traktowane były swobodnie, a dla oszczędzenia drogiego pergaminu stosowano dziesiątki niezrozumiałych skrótów, które pozostały w powszechnym użyciu nawet wtedy, gdy pojawił się papier. Mimo to Crosetti z wielką determinacją wziął się do ćwiczeń zamieszczonych w podręczniku, zaczynając od tekstu sir Nicholasa Bacona z 1559 roku. Zanim doszedł do trzeciego wiersza, konfrontując prawie każde słowo ze słowniczkiem, było już dobrze po północy. Rolly wciąż pracowała i pomyślał, że gdyby pozwolił choć na chwilę odpocząć oczom i wyprostował grzbiet, nabrałby sił. Zdjął buty i położył się na brzegu palety.

Nagle zaświdrował mu w uszach dziwny terkot. Usiadł z głośnym przekleństwem i zaczął grzebać w pościeli, aż znalazł źródło hałasu staroświecki budzik z rodzaju tych, jakie widuje się w kreskówkach, z podwójnym dzwonkiem, przyciskiem od góry i okrągłą białą tarczą. Carolyn okleiła dzwonki taśmą, tak że nawet gdy dzwonił, i tak jej nie budził – typowe prowizoryczne rozwiązanie. Crosetti wyłączył go i zauważył, że do budzika przyczepiona jest wstążką karteczka:

Twoja kolej; odwaliłam dwie ostatnie zmiany.

Było to wypisane czarnym atramentem, wytworną kursywą, na kawałku grubego, starego papieru. Nagła złość Crosettiego natychmiast wyparowała. Przyjrzał się z uwagą oddychającej głęboko postaci leżącej obok niego w łóżku. Zobaczył burzę włosów na poduszce, ucho, wypukłość pokrytego meszkiem policzka. Ostrożnie się nad nią nachylił i przysunął do niej twarz. Wziął głęboki wdech i poczuł zapach mydła, jakiś szampon, nutę kleju i starej skóry, a pod tym wszystkim coś bardziej osobistego: eau de filie. Crosettiemu nieobce były uroki kobiet;

specjalizował się raczej w tych dziewczynach, które wolały miłych chłopców, niż w tych (liczniejszych, jak wynikało z jego doświadczeń), które preferowały inny typ mężczyzn. Nie był też nawet pewien, czy jakoś szczególnie podoba mu się ta właśnie kobieta. Nie, tak naprawdę był przekonany, że nie, a jednocześnie pomyślał, że nigdy w życiu nic go tak nie pobudziło erotycznie jak to absurdalne obwąchiwanie twarzy Carolyn Rolly.

Reakcja niepojęta, ale musiał się z nią pogodzić. Zajrzał pod kołdrę i stwierdził, że dziewczyna ma na sobie czarny podkoszulek. Dostrzegał małe, napinające materiał wypukłości kręgosłupa. Poniżej niewyraźna biel. Nie mógł się opanować: wyciągnął rękę i dotknął jej. Kiedy musnął biodro grzbietem dłoni i poczuł napiętą gładką tkaninę, przez ramię przebiegł mu impuls podobny do elektrycznego. Carolyn poruszyła się i coś wymamrotała.

Błyskawicznie wyskoczył z łóżka i stał przez chwilę, czując dziwne skurcze; nogi mu się trzęsły (czy to możliwe?), penis nabrzmiał. Jasna cholera, powtórzył w myślach kilka razy, a potem: Nie, to nieprawda. Pomaszerował do zlewu i zwilżył twarz zimną wodą. Żałował, że nie może wziąć prysznica; nie było tu też wanny. W jego wyobraźni pojawiła się nagle wizja lokatorki poddasza stojącej nago na ręczniku i obmywającej ciało ciepłą gąbką. Siłą woli wyparł ten obraz ze świadomości i zaczął zmieniać ręczniki w książkach.

Wreszcie stwierdził, że ma kilka godzin do zabicia przed następną zmianą, zaplanowaną na piątą rano. Przez chwilę rozważał, czy nie poszperać w rzeczach Rolly, nie przejrzeć jej bielizny, lekarstw, papierów. Pozwolił tym wyobrażeniom rozgrywać się przez chwilę na ekranie wewnętrznego telewizora, po czym odrzucił pomysł. Nie chodziło o to, by zagłębiać się jeszcze bardziej w tę atmosferę niesamowitości, w tajemnice, które dopiero mógł odkryć, lecz o to, by zakończyć to idiotyczne przedsięwzięcie i uciec. Tak dojrzały Crosetti pouczał Szalonego Ala, który marzył o tym, by dać z powrotem nura pod kołdrę i ściągnąć Carolyn Rolly majtki, przynajmniej na tyle, aby udało się dopiąć swego.

Zamiast tego jednak przeszukał kuchnię i znalazł w szafce (zmajstrowanej z wszechobecnych palet) paczkę herbatników i puszkę orzechowej kawy rozpuszczalnej. Widywał taką na stoiskach w supermarkecie i zawsze się zastanawiał, kto kupuje to paskudztwo. Teraz już wiedział. Zagotował wodę w rondelku, rozpuścił

kawę i wypił wstrętną ciecz, gdyż potrzebował kofeiny. Zjadł też wszystkie ciasteczka: były zwietrzałe i przypominały w smaku gips. Sądząc po zawartości spiżarni, Rolly zdecydowanie wolała polować na żywe ofiary.

Z żołądkiem zapchanym kawą i słodką przekąską Crosetti nastawił budzik na piątą i znów zaczął przyglądać się starym papierom. Wystarczyło niespełna pół godziny, aby doszedł do wniosku, że albo zwariował, albo osiemnaście kartek z trąbką pocztyliona było zapisanych w jakimś nieznanym mu języku lub jakimś kodem… nie, nie kodem, szyfrem. No, no, to mogło być interesujące. Cztery karty z koroną, zapisane innym, bardziej czytelnym pismem, wyglądały na jakąś religijną tyradę:

Ludzkie łzy padają na ziemię, ale łzy boskie zbierają siew bukłaku. Nie sądźcie, że te święte łzy są daremne. Albo grzech w nich utonie, albo dusza spłonie w ogniu piekielnym.

Zastanowił się, jakimi łzami płakała Rolly, i odłożył te stronice na bok. Bardziej interesowało go dwadzieścia sześć z herbami, zapisanych identycznym charakterem jak te wykaligrafowane w dziwnym języku. W ciągu paru minut jego ciekawość została nagrodzona odkryciem, że jest to jednak angielski. Wychwytywał znajome krótkie słowa – od, i, jest oraz podobne i po chwili odnalazł początek manuskryptu, a przynajmniej takie odniósł wrażenie. W górnym prawym rogu widniała nad tekstem data, 25 oktobra A.D. 1642 i nazwa miejscowości, Baubnmy. Nie, to nie mogło być tak, może to jednak walijski albo… znów przyjrzał się uważnie tekstowi i nagle coś zaskoczyło: zrozumiał, że chodzi o Banbury. Poczuł dziwny dreszczyk, bliski temu przyjemnemu doznaniu, jakie odczuwał, gdy dobrze szedł mu montaż filmu i z surowego materiału wyłaniał się stopniowo sens. Był to, jak szybko odkrył, list człowieka nazwiskiem Richard Bracegirdle do żony Nan, i to nie zwykły list, tylko pożegnalny, i… Crosetti wiedział, że istnieje słowo na określenie tego rodzaju epistoły, ale nie mógł go sobie przypomnieć. Bracegirdle został prawdopodobnie śmiertelnie ranny w walce, choć na razie nie sposób było się zorientować, o jaką bitwę chodziło, kto walczył z kim i w jakiej wojnie. Jak wielu Amerykanów Crosetti miał bardzo ogólne pojęcie o historii Europy. Co się działo

w 1642 roku? Sprawdziłby to natychmiast, tyle że komputer z dostępem do szerokopasmowego Internetu był kolejną rzeczą, jakiej Rolly nie miała. Skończył czytać pierwszą stronę i sięgnął po następną; widniał na niej podpis, najwyraźniej więc musiała zamykać list. Mimo to zaczął ją czytać, bo strony nie były ponumerowane i nie dało się ich uporządkować bez uprzedniego przeczytania. A więc brnął przez tekst, linijka po linijce, z coraz większą łatwością rozszyfrowując pismo Bracegirdle'a. I w końcu nadeszła chwila, gdy uprzytomnił sobie, że czyta tekst coraz swobodniej i że dawno poległy żołnierz jest dla niego tak samo żywy jak pierwszy lepszy korespondent z czatu. Podniecenie rosło, odczuł z intensywnością szoku cały romantyzm, jaki towarzyszy paleografowi dokonującemu wielkiego odkrycia. Nikt inny tego nie wie! Żadna istota ludzka nie czytała tego od ponad trzystu pięćdziesięciu lat, być może w ogóle nie czytał tego nikt oprócz Bracegirdle'a i jego żony. Miał wrażenie, że patrzy przez okno wielkiego apartamentowca i podpatruje intymne życie obcych ludzi.

Jeszcze kilka ważnych rzeczy, bo czas mój się kurczy, ledwie widzę stronicę, chociaż jest dzień jasny, i chwyciła mnie śmiertelna agonia. Znasz dobrze mój skórzany kuferek, który trzymam w swoim tajnym schowku, w nim najdziesz listy zaszyfrowane sposobem, którym sam wymyślił. Pilnuj ich i nikomu nie pokazuj. Opowiadają one prawie wszystko o lordzie D., jego intrydze i naszym szpiegowaniu utajonego papisty Shaxpure'a. Za takiego go przynajmniej mieliśmy, chociaż dziś jestem tego mniej pewny. W tym względzie i zawiłościach życia był Nikim. Ale pewnym jest, że napisał o M. Szkockiej dramę, którą w imieniu Króla u niego zamówiłem. Dziwne mi się wydaje, że chociaż nie żyje i on takoż, to jednak jego drama pozostaje żywą, napisana jego własną ręką, i spoczywa tam, gdzie tylko ja wiem, i tam może pozostać na wieki.

Crosetti tak usilnie starał się rozszyfrować każde pojedyncze słowo, że za pierwszym razem niczego nie zrozumiał i dopiero po powtórnej lekturze tego fragmentu uchwycił związek między słowami Shaxpure i drama. Znieruchomiał na chwilę, zatkało go, potem zaklął i oblał się potem. Wpatrywał się w zygzaki

Bracegirdle'a, oczekując, że zaraz znikną jak baśniowe złoto, ale one trwały: Shaxpure, drama.

Crosetti był człowiekiem ostrożnym i oszczędnym, lecz od czasu do czasu wypełniał kupon totalizatora. Pewnego razu usiadł przed telewizorem, aby popatrzeć, jak dziewczyna wyciąga z bębna ponumerowane piłeczki pingpongowe; śledził kolejne numery i kiedy się zgadzały z jego skreśleniami, wydawał z siebie okrzyki. Ale matka, słysząc te wrzaski, weszła do pokoju i zwróciła mu uwagę, że zwycięskie numerki to 8-3, a on ma 3-8. Właściwie nigdy niczego w życiu nie wygrał, lecz też nigdy się tego naprawdę nie spodziewał. Dorastał jako całkiem szczęśliwe dziecko z prostej rodziny, bez poczucia, że coś mu się należy. No, a teraz coś takiego!

Nie był specjalnie wykształcony, ale zawsze szło mu dobrze z angielskiego i przerabiał Szekspira w przedostatniej klasie. Miał więc świadomość, że to, co trzyma w rękach, jest nadzwyczajnym znaleziskiem. Szekspir (Crosetti wiedział, że to nazwisko można pisać na wiele sposobów) nigdy, o ile pamiętał, nie był obiektem podejrzeń ze strony władz. A już na pewno nie posądzano go o papizm! To, jaką religię praktykował Szekspir (czy w ogóle jakąś wyznawał?), pozostawało wielką zagadką i jeśli jakiś przedstawiciel ówczesnej władzy był o tym przekonany… I kim był ten lord D.? A przede wszystkim sam Richard Bracegirdle? A już największą sensacją była ta wzmianka o rękopisie jednej ze sztuk, który przetrwał do co najmniej 1642 roku. Crosetti próbował zgadnąć, jaka to sztuka mogła być „zamówiona” w imieniu króla. Boże, czemu nie uważał bardziej na lekcjach! Chwileczkę! Przypomniało mu się coś, co wiązało się z królem Jakubem: jakiś szlachcic usiłował go kiedyś zabić w szkockim zamku, jakieś czary, widział to w filmie dokumentalnym BBC, który oglądał z matką w telewizji. Chwycił komórkę nie, za wcześnie, żeby dzwonić – może Rolly… nie, wolał sobie nie wyobrażać, jaka będzie wściekła, jeśli obudzi ją za dziesięć piąta i zapyta o…

I nagle go olśniło. Szekspirowska kompania King's Players chciała szkockiej sztuki, aby uczcić nowego króla, nawiązać do tego, jak uniknął cudem śmierci, przypodobać mu się, przywołując jego związki rodzinne z Bankiem i czyniąc aluzję do dziwacznej obsesji monarchy na punkcie czarów. I dramatopisarz spłodził wtedy Makbeta.

Crosetti przypomniał sobie, że należy miarowo oddychać, i wciągnął głęboko powietrze. Wiedział, że nie istnieją żadne autografy Szekspira oprócz kilku podpisów i paru wątpliwych wersów w rękopisie jakiejś sztuki, nad którą wielki dramaturg prawdopodobnie pracował. Nie istniały żadne podpisy ani inskrypcje na żadnej ze sztuk. Możliwość, że rękopis Makbeta wciąż spoczywa w jakiejś angielskiej piwnicy… Crosettiemu zakręciło się w głowie. Wiedział trochę o cenach manuskryptów i mógł z grubsza oszacować wartość takiego znaleziska. Rzecz była zbyt sensacyjna, żeby ją ogarnąć. Nie mógł sobie z tym poradzić, więc po prostu przestał myśleć o rozmaitych możliwościach. Ale już nawet to, co trzymał w rękach, manuskrypt Bracegirdle'a, a także to, co mogło być zaszyfrowaną informacją, że władze interesowały się Szekspirem jako domniemanym zdrajcą Kościoła anglikańskiego, umożliwiłoby mu studia w szkole filmowej. W szkole filmowej! I jeszcze by starczyło na pierwszy film…

Załóżmy, pomyślał, że osiemnaście cieńszych kartek z trąbką pocztyliona to rzeczywiście zaszyfrowane listy, o których wspominał Bracegirdle – i to listy pisane po angielsku, a nie w jakimś obcym języku. Wszystko teraz zależało od pedanterii domniemanej spadkobierczyni, a więc od tego, czy papier pochodził z tej samej partii makulatury i czy kartki użyte do wyściółki Podróży ułożone zostały według kolejności. Rozłożył jeden z arkuszy i zaczął go oglądać przez lupę.

Ptuug u kimn lf rmmhofl

A może nie. Może tych pierwszych pięć liter to było Ptmmg albo Ptmng? Stwierdził, że już samo poprawne odczytanie tekstu jest niemożliwe, bo jego zrozumienie zależało od kontekstu i od wiedzy, o jakie angielskie słowa chodzi. A w każdym razie jest niemożliwe dla niego. Wyobraził sobie, że pierwotny adresat listów Bracegirdle'a znał wystarczająco jego charakter pisma, aby odczytać litery, a potem rozszyfrować tekst. Crosetti nie miał wielkiego pojęcia o szyfrach; jego wiedza na ten temat pochodziła głównie z filmów, powieści szpiegowskich i telewizji. Pamiętał, jak powinien wyglądać zaszyfrowany tekst: równe, zblokowane kolumny po pięć, sześć liter bądź cyfr w rzędzie. To, co miał przed sobą, bynajmniej tak nie wyglądało. Przypominało raczej normalny tekst złożony ze„słów” różnej

długości. Może taki szyfr stosowano w czasach króla Jakuba. Nie wiedział nic na ten temat, lecz zakładał, że jeśli postęp w sztuce szyfrowania dokonywał się analogicznie do postępu w innych dziedzinach, to taki dawny szyfr musiał być bardzo prymitywny. Rozmyślając nad tym, przypomniał sobie, że istnieje różnica między szyfrem a kodem. Odczytanie kodu wymagało posiadania książki kodów lub zapamiętania listy słów, które oznaczały coś innego, niż się na oko wydawało. Ale gdyby to był kod, przypominałby bardziej zwykłą angielszczyznę i na przykład tekst w rodzaju „pastorowi nie udało się kupić wieprzka” mógłby znaczyć „obserwowany osobnik podejrzany o ukrywanie księdza”. A raport agenta musiałby się odznaczać zwięzłością komunikatu. Nie, on po prostu intuicyjnie wyczuwał, że to szyfr. Zresztą sam Bracegirdle tak to nazwał w swoim ostatnim liście.

Zaterkotał budzik i Crosetti pośpieszył, żeby go uciszyć. Rolly obróciła się w łóżku na drugi bok i coś wymamrotała. Otworzyła raptownie oczy. Na jej twarzy odbił się przestrach, całym jej ciałem wstrząsnął dreszcz. Już miał powiedzieć coś kojącego, ale ona znów zamknęła oczy i odwróciła się plecami, naciągając kołdrę na głowę.

– Carolyn? Coś nie w porządku?

Cisza.

Crosetti wzruszył ramionami i poszedł zmienić pieluchy w książkach. Ręczniki. Teraz były ledwie wilgotne, a stronice wydawały się suche, kiedy ich dotykał, może tylko trochę chłodne. Cud działania naczyń włoskowatych. Kartki były wciąż pomarszczone, a złocone brzegi bloków nie miały już dawnej idealnej gładkości. Zastanawiał się, co Rolly zamierza z tym zrobić. Pracując, usłyszał jakieś dźwięki dochodzące z części sypialnej: pochrząkiwania, szum wody, szczoteczkę do zębów w akcji, znów szelest garderoby, ponownie szum wody, pobrzękiwanie garnka, otwieranie szafek. Kończył właśnie przekładanie dwóch ostatnich tomów, kiedy pojawiła się u jego boku, ubrana w ten sam kombinezon co poprzedniego dnia. Na nogach miała czarne buty do kostek i jasnoniebieskie skarpetki. Trzymała dwa kubki z kiepską kawą; jeden wręczyła Crosettiemu.

– Niestety, nie mam śmietanki. Ani mleka.

– Nie szkodzi powiedział. Przepraszam, że cię wystraszyłem, kiedy zadzwonił budzik. Wyglądałaś, jakbyś chciała wyskoczyć ze skóry.

Puste spojrzenie, lekkie wzruszenie ramion. Otworzyła jeden z tomów Podróży i pomacała papier.

– Ta już jest dobra. Prawie sucha.

– A co zrobisz z tymi zmarszczkami?

– Wyprasuję albo podgrzeję. Ten gatunek papieru ze szmat jest jak materiał. Jeśli będzie trzeba, wyprasuję brzegi kartka po kartce, a potem przytnę i pozłocę od nowa. Odwróciła się do niego z uśmiechem. Dziękuję za pomoc. Przepraszam, że byłam niemiła. Nie jestem zbyt towarzyska.

– Przespałaś się ze mną na pierwszej randce. Nazwałbym to bardzo towarzyskim gestem – powiedział i natychmiast tego pożałował, bo uśmiech zniknął z jej twarzy, a w jego miejsce pojawiła się czujność, której towarzyszyło wymowne parsknięcie.

W charakterystyczny dla siebie sposób zignorowała jego niefortunny żart, obwieszczając, jakie ma na ten dzień plany. Musiała wyjść, kupić skórę na okładki i załatwić odtworzenie wzorzystych wyklejek; w Nowym Jorku istniały specjalne pracownie, które zajmowały się takimi rzeczami.

– Chcesz, żebym poszedł z tobą? – zapytał, kiedy skończyła.

– Myślę, że nie musisz. To bardzo męczące. I mnóstwo łażenia.

– Lubię łazić.

– Nie, dziękuję. Muszę to zrobić sama. I chciałabym wyjść już teraz.

– Wyrzucasz mnie?

– Nie nazwałabym tego w ten sposób. Jestem pewna, że masz różne sprawy do załatwienia…

– Nic bardziej pilnego niż włóczenie się za tobą, dźwiganie paczek i nadzieja na choćby mały uśmiech.

To było celne. Należało kuć żelazo, póki gorące.

– Nie jesteś ciekawa, co jest w tych rękopisach, które znaleźliśmy w oprawie?

– Co mianowicie?

– No cóż, przede wszystkim napisał to człowiek, który znał Williama Szekspira.

Zrobiło to na niej wrażenie, choć reakcja nie była dokładnie taka, jakiej by sobie życzył: po prostu Carolyn otworzyła szeroko oczy i przewróciła nimi z niedowierzaniem.

– Wydaje mi się to mało prawdopodobne.

– Chodź, to ci pokażę powiedział i zaprowadził ją do stolika, gdzie leżał stos kartek. Wskazał jej kluczowe partie tekstu i wyjaśnił, że część jest zaszyfrowana. Przyjrzała się tekstowi przez szkło powiększające, bez pośpiechu. Usiadł obok niej i chłonął zapach jej włosów. Nie pocałował jej w kark, choć musiał zaciskać zęby, żeby się powstrzymać.

– Nie widzę tu nic takiego. Shakespeare było dość pospolitym nazwiskiem w pewnych regionach Anglii i mogło przybrać formę Shawford albo Sharpspur, ale nie Shaxpure.

– Ach, daj spokój! – zawołał. – Sharpspur, który pisał sztuki? Dla króla? I który był podejrzany o papizm i na tyle ważny, żeby zajęły się nim tajne służby?

– Szekspir był papistą.

– Mógł być. Widziałem na PBS program, w którym mówili, że według wszelkiego prawdopodobieństwa krył się z tym, a przynajmniej został wychowany jako katolik.

– Aha. A więc na podstawie… jak długiego?… dwugodzinnego obcowania z tekstem z epoki Jakuba I i jego interpretacji oraz jednego programu telewizyjnego twierdzisz, że dokonałeś wielkiego odkrycia w dziedzinie literatury?

– A zaszyfrowane listy?

– To prawdopodobnie niderlandzki.

– Pieprzyć niderlandzki! To jest szyfr.

– Ach, więc jesteś też ekspertem od szyfrów? Z czasów Jakuba I?

– No dobra! Jedną z najlepszych przyjaciółek mojej matki jest Fanny Dubrowicz, szefowa działu manuskryptów i archiwaliów w Nowojorskiej Bibliotece Publicznej. Pokażę jej to.

Mówiąc to, zauważył, że Rolly zaczerpnęła raptownie powietrza, a twarz w okolicach nozdrzy lekko jej pobielała, co wskazywało… no właśnie, na co? Czyżby coś knuła? Dostrzegł podobną reakcję już wcześniej, kiedy przyłapał ją na przekręcie z książkami; teraz znów to samo.

Wzruszyła ramionami.

– Rób sobie, co chcesz, ale to raczej niemożliwe, żebyś znalazł światowej klasy eksperta od pisma z epoki Jakuba I w Nowojorskiej Bibliotece Publicznej. Dziewięćdziesiąt procent ich zbiorów to materiały amerykańskie, głównie rękopisy amerykańskich pisarzy i dokumenty prominentnych rodów.

– Wygląda na to, że wiesz wszystko, Carolyn… Pewnie ja jestem po prostu wielkim dupkiem, który teraz… – zaczął ostentacyjnie zbierać kartki rękopisu – przestanie ci truć głowę i zaniesie swoje nędzne znalezisko do swojego kiepskiego eksperta, ten zaś stwierdzi z pewnością, że jest to list jakiegoś siedemnastowiecznego nieboraka skarżącego się na podagrę.

Podszedł do jej warsztatu, wziął papier, w który poprzedniego dnia owinięte były Podróże, i zaczął pakować rękopisy. Jego gwałtowne, niezdarne ruchy zdradzały irytację.

– Ach, nie… – powiedziała za jego plecami nienaturalnie wysokim głosem. -

Przepraszam cię, naprawdę nie umiem się zachować. Tak strasznie się podnieciłeś tym manuskryptem, że po prostu…

Odwrócił się w jej stronę. Usta Carolyn wykrzywiły się w zabawny sposób na kształt odwróconej litery „U”, dziwnie przypominając te nieczytelne i tak bardzo mylące zakrętasy w starym rękopisie. Wyglądało to na kolejny atak płaczu. Ale Rolly ciągnęła tym samym zdławionym głosem:

– Z nikim się nie widuję. To nie jest życie. Od lat jedyną osobą, z jaką rozmawiam, jest Sidney, a on chce być dla mnie tylko mentorem, to znaczy głównie mnie obmacuje…

– Sidney cię obmacuje?

– Ach, jest nieszkodliwy, choć sam uważa się za wielkiego uwodziciela. Zabiera mnie na drogie lunche i ściska pod stołem za kolano, a czasem w księgarni po udanej transakcji łapie mnie za tyłek i trzyma trochę za długo albo całuje niby to po ojcowsku w usta. To ostatni facet w Nowym Jorku, który nie używa żadnego odświeżacza oddechu. Taka jest skala mojego kurewstwa. Potrzebuję pracy i muszę jeść. Jesteś jedynym człowiekiem, któremu to mówię. Co ty wiesz o moim życiu! Nie mam przyjaciół, pieniędzy, własnego kąta…

– Przecież mieszkasz tutaj.

– Nielegalnie, jak się domyśliłeś. W tym budynku nie wolno mieszkać.

Kiedyś trzymali tu DDT i dom jest kompletnie skażony. Właściciel myśli, że tylko tu pracuję. On też lubi mnie obmacywać. Jesteś pierwszą osobą w moim wieku, która mnie odwiedziła od… od lat.

I która także marzy, żeby cię obmacać, pomyślał Crosetti, ale powiedział tylko:

– Boże, jakie to smutne…

– Tak, to naprawdę żałosne. Zachowałeś się przyzwoicie, a ja potraktowałam cię jak śmiecia. To typowe! Gdybyś był draniem, pewnie pełzałabym u twoich stóp.

– Mogę spróbować być draniem, Carolyn, i napisać podanie do Słynnej Szkoły Sukinsynów z prośbą o przyjęcie na kurs.

Spojrzała na niego i w końcu się roześmiała. Był to szczekliwy dźwięk, urywany, podobny do łkania.

– Ale teraz mnie nienawidzisz, co?

– Wcale nie – powiedział Crosetti, starając się, aby zabrzmiało to jak najszczerzej.

Ciekawiło go, dlaczego tak się izolowała. Nie była otyła, miała zgrabną figurę, wyglądała całkiem nieźle, „odznaczała się”, jak zauważyła jego matka. Nie istniał żaden powód, dla którego ktoś taki jak ona miałby się kryć w tym wielkim mieście. I choć nie była klasyczną pięknością, uważał ją za… jak to się mówi? Za ponętną kobietę. Kiedy miała opanowaną twarz, jak teraz, kiedy się nie krzywiła ani nie było na niej przerażającej pustki.

– Wręcz przeciwnie – dodał. – Słowo.

– Naprawdę? Ale ja cię tak źle potraktowałam!

– Owszem. I teraz dam ci minutę, żebyś się zastanowiła, jak mi to wynagrodzić. – Zaczął nucić pod nosem, spoglądając na zegarek i przytupując jedną nogą.

– Wiem, co zrobię powiedziała po chwili. Poznam cię z prawdziwym ekspertem od rękopisów z tamtej epoki, jednym z najlepszych na świecie. Zadzwonię do niego i umówię nas na spotkanie. Możesz pójść ze mną na wędrówkę po introligatorniach i zanudzić się na śmierć, kiedy będę mówiła o marmurkowych wyklejkach. A potem pójdziemy do Andrew.

– Do Andrew?

– Tak. Do Andrew Bulstrode'a. Poznałam go dzięki Sidneyowi. To u niego uczyłam się o angielskich manuskryptach i inkunabułach.

– I on też chce cię obmacywać?

– Nie. A może ty chcesz?

– Nie mogę się doczekać.

– Nie bądź taki niecierpliwy. Muszę skorzystać z toalety, a potem zadzwonić. Mógłbyś zejść na dół? Zaraz przyjdę.

List Bracegirdle'a (4)

Pomimo swego nieprzyzwoitego życia pan Matthew prosperował niezgorzej, bo znał swe rzemiosło, jak mówiono, lepiej niż inni mistrzowie odlewnictwa w Sussex.

Miał kontrakt na zaopatrzenie dworu królewskiego i to była nasza główna robota: kucie żelaza i odlewanie harmat. Ta początku kazali mi ładować, dźwigać i wykonywać podobne ośle roboty, bo byłem ignorantem w sztuce odlewnictwa i kowalstwa, i jeślim nawet bolał, że straciłem łatwą pracę i czas na naukę tego, com kochał, to nie uchylałem się, bo, jak powiada Bóg: Ta co natknie się twoja ręka, abyś to zrobił, to zrób wedle możności swojej, bo w krainie umarłych, do której idziesz, nie ma ani działania, ani zamysłów, ani poznania, ani mądrości. „Żelazo można obrabiać tylko od zimy przez wiosnę, bo latem prąd wody nie jest dość wartki, aby poruszać koła, które zasilają dmuchawy od palenisk i młoty do kucia sztab żelaznych, i latem trzeba gromadzić szpat żelazny i węgiel drzewny i usunąć urobek, zanim drogi zamienią się w błoto. W ciągu tych kilku miesięcy harujemy przeto jak woły albo spuszczając surówkę, albo dźwigając rudę i węgiel, żeby napełnić palenisko, albo napełniając formę odlewniczą, albo wyjmując schłodzone elementy z dołu, albo obtłukując młotkiem odlew, albo wygładzając, i wżdy majster pokazuje mnie, żem najleniwszy guzdrała i tępak, i niezdara, i wiele ciosów spadło na mnie wymierzonych ciężką ręką lub pałką i wyzwiska jak Niedojda i Mańkut i jeszcze gorsze, ale ja się nie buntowałem i nadstawiałem drugi policzek, jak przykazał nasz Pan Jezus Chrystus, i przysiągłem, że nauczę się tej pracy, choć była wbrew mojej naturze, tak aby nie miał powodów, by mną gardzić choćby tylko krzynkę. I w gorącu i dymie, który był, jak ufam, najbliższy temu, co spotykało wszystkich grzeszników (czyli Piekła),

ku swemu zaskoczeniu znajdowałem w tym przyjemność. Bo było wielką radością widzieć, jak rozpalone żelazo tryska z paszczy pieca do formy, sypiąc iskrami jak gwiazdy na niebie, i myśleć, że jest to, nawet jeśli tylko krzynę, jak dzieło Pana Boga, kiedy stworzył nasz świat. Bo choć nie lubiłem samej pracy, kochałem jej frukta. Bo te harmaty były tarczą przed wrogami Anglii i zreformowanej religii. Jak wszyscy muszą przyznać, angielskie harmaty nie mają sobie równych na świecie i nasze kule takoż, niech więc Ispanie lamentują.

Takim sposobem rok minął i drugi i przyszedł dzień Zwiastowania Najświętszej Maryi Pannie w roku trzecim, a kiedy stanąłem przed moim majstrem, żeby odebrać zapłatę, rzekł: To i co, Richard, myślisz pewnie, że traktowałem cię surowo? A ja odpowiedziałem szczerze: Tak, panie, to prawda. A on roześmiał się i powiedział: Ale urosłeś dwa razy taki i stwardniałeś jak kamień i nie jesteś już gryzipiórkiem, którym byłeś, ale prawdziwym odlewnikiem. Bo wiesz, że walimy młotami w żelazo nie dlatego, że nim pogardzamy ale żeby uczynić je mocniejszym.

Od tej pory traktował mnie łagodniej i zaczął zdradzać mi tajniki rzemiosła odlewniczego, na przykład jak rozpoznać dobrą rudę, że jest w niej dość wapienia lub dodać go więcej, i kiedy zwiększyć żar i sprawdzać miechy, tak żeby żar nie rozhartował żelaza, i jakie temperatury były dobre: po pierwsze, dla surówki, po drugie, dla ściany palenisk, po trzecie, dla narzędzi, po czwarte, dla małych dział, takich jak sakery i falkony, i w końcu do dużych harmat, jak kolubryny, półkolubryny i harmaty królewskie et cetera. A także jak przygotować obejmy na trzpień z gliny i sznura, jak napełnić formę, żeby nie pękła i nie przeciekała, i jak zmontować sznury i krążki linowe do podnoszenia dużych ciężarów. Tak minął kolejny rok, doskonaliłem swe umiejętności i nabierałem tężyzny także, bo posadził mnie przy swoim stole i karmił dobrze. Potem pod koniec roku nauczył mnie, jak ładować i odpalać harmatę.

Trudno Ci pewnie będzie to zrozumieć, Nan, jako kobiecie, ale kiedy usłyszałem po raz pierwszy huk harmat, to już przepadłem, taka mnie ogarnęła nieopisana żądza, żeby usłyszeć to jeszcze raz i zobaczyć lot kuli. Upajałem się widokiem tej mocy i potęgi. I mój kuzyn to zobaczył i rzecze mi w swej dobroci – a było to latem roku piątego, kiedy mi szedł szesnasty rok – mówi przeto: Ja muszę czuwać nad naprawą koła młyńskiego, czy pojechałbyś z kolubrynami do Tower i dopilnował, jak będzie je tam próbować artyleryja. Bardzom się do tego palił, bo przez cały ten czas nie widziałem matki ani ojca, wyruszyłem przeto dwoma wozami z harmatami złożonymi w słomie, każdy wóz zaprzężony w sześć wołów i ludzie wynajęci do powożenia, od Titchfield do Portsmouth, stamtąd lugrem do Gravesend i przesiadka na barkę i w górę rzeki do Tower. Nigdym przedtem nie płynął łodzią i barzo mi się to spodobało i nie miałem choroby morskiej jak niektórzy, co płynęli ze mną.

Harmaty zostały dostarczone do Tower bez przygód za com dziękował Bogu z całego serca, bo przewiezienie dwóch harmat, 48 cetnarów każda, to nie przelewki, i to po drogach, jakie były w tym czasie, i z woźnicami, co lubią pociągnąć z flaszy, i ze zwykłymi niebezpieczeństwami na morzu. Udałem się na Fish Street i zostałem przywitany z wielką serdecznością przez rodzinę, dla której mój męski wygląd był wielką siurpryzą, i trzymali mnie do późnej nocy, żebym opowiadał, co się działo przez te wszystkie lata, kiedyśmy się nie widzieli. Ale ojciec mój chciał mnie traktować jak dawniej, co z trudem znosiłem, będąc teraz mężczyzną, nie chłopcem. Znosiłem to tylko dla mojej matki, dla spokoju w domu i dla przykazania czcij ojca swego. Mieliśmy nową dziewkę służebną, Margaret Ames: kwaśne, obłudne stworzenie, choć dobra krześcianka, z powodów, których nigdy nie odgadłem, jakoś mnie nie lubiła.

Nazajutrz o świcie poszedłem do Tower na próby. Oficyjer artyleryi nazwiskiem Peter Hastynges był zdumiony moją młodością, bo spodziewał się mojego kuzyna jak zawżdy. Obie kolubryny zostały przeto dwakroć załadowane, żeby

można było zobaczyć, czy się nie rozpękną, ale, dzięki Bogu, wytrzymały. Po wszystkim zasiadłem do posiłku z panem Hastyngesem i paroma innymi oficyjerami, rozmowa była bardzo wesoła, ale rubaszna, bo wielu z tej kompanii było kanonierami, którzy przybyli ostatnio z pól bitewnych w Niderlandach. Taka rozmowa bardzo mi do gustu przypadła, bo pragnąłem poznać to rzemiosło i nalegałem, aby odpowiedzieli na moje pytania, na przykład jak ustawić harmatę najkorzystniej w polu, jak nią najlepiej wycelować, o różne rodzaje i jakość prochu, jak go mieszać i przechowywać, jak szacować odległość do celu. To ostatnie pytanie wywołało spór, bo każdy miał inne zdanie. Jeden mówił, że trzeba zaufać oku, drugi, że trzeba oddać próbne strzały, przypatrując się bacznie, gdzie padła kula, i przy każdym wystrzale dodawać i ujmować prochu, także zmieniając jego ilość zależnie od rozgrzania harmaty z upływem dnia, bo rozgrzana niesie dalej przy tym samym ładunku.

Tu zapytałem ich, czemu nie posłużą się metodą trójkątów i sinusów, i tu zdumieli się, bo nigdy o czymś takim nie słyszeli. Nakreśliłem im przeto mały rysunek, pokazując, jak posługiwać się kwadrantem, węgielnicą, przymiarem jardowym, żeby określić odległość od jednego punktu do drugiego, bardzo odległego. Musieli zobaczyć i wypróbować tę metodę bez zwłoki, więc przygotowałem wszystko i spróbowałem określić odległość do dalekiego drzewa i potem zmierzyliśmy ją krokami i byli bardzo ukontentowani tym, jak się to zgadzało z moimi obliczeniami. Potem Thomas Keane, człek wielkiego serca, poklepał mnie po ramieniu, mówiąc: Chłopcze, zrobię z ciebie prawdziwego kanoniera. Jeśli cię zmęczy odlewanie harmat, możesz iść ze mną jako pomocnik ogniomistrza, matrosse, na wojnę i i strzelać do Ispanów, bo matrosse jest wielką pomocą dla ogniomistrza. Ja zaś podziękowałem mu grzecznie, ale powiedziałem, że na razie nie myślę o wojnie – oto jak nieznane są nam zamiary i dzieła Pańskie.