"Terror" - читать интересную книгу автора (Simmons Dan)

16

CROZIER

70°05’ szerokości geograficznej północnej, 98°23’ długości geograficznej zachodniej. 10 listopada 1847.

Wybrzmiało pięć szklanek, 2.30 w nocy, komandor Crozier wrócił z Erebusa, obejrzał zwłoki – a właściwie połówki zwłok – Williama Stronga i Thomasa Evansa, leżące wciąż w miejscu, gdzie zostawił je potwór z lodu, dopilnował, by przeniesiono je do Kajuty Zmarłych i wreszcie wrócił do siebie. Przez dłuższy czas siedział nieruchomo za biurkiem, przyglądając się ułożonym na nim przedmiotom – nienapoczętej butelce whisky i pistoletowi.

Prawie połowę kajuty Croziera zajmowała koja przymocowana do prawej burty statku. Koja przypominała nieco dziecięce łóżeczko – miała wysokie, rzeźbione boki, wbudowane poniżej szafki i wielki materac z końskiego włosia. Crozier nigdy nie spał dobrze na prawdziwych łóżkach i często tęsknił za rozkołysanymi hamakami, w których spędził tyle lat jako aspirant i młodszy oficer i jeszcze wcześniej, gdy był tylko chłopcem okrętowym. Ta koja, przylegająca bezpośrednio do poszycia kadłuba, była jednym z najzimniejszych legowisk na całym statku – zimniejszym niż koje podoficerów, którzy zajmowali kajuty na środku niższego pokładu i znacznie zimniejszym niż hamaki marynarzy, rozciągnięte wokół pieca Frazera, na którym pan Diggle pichcił coś niemal przez całą dobę.

Książki ustawione na półkach ciągnących się wzdłuż krzywizny kadłuba ocieplały nieco kajutę Croziera, nie była to jednak szczególnie skuteczna izolacja. Więcej książek stało na półce zawieszonej pod sufitem, trzy stopy nad rozkładanym biurkiem łączącym koję Croziera ze ścianką korytarza. Nad biurkiem błyszczał czarny krąg iluminatora wykonanego z grubego wypukłego szkła, które przykrywała teraz warstwa śniegu i brezentowa płachta. Zimne powietrze bezustannie przenikało przez iluminator niczym lodowate wyziewy czegoś, co dawno już umarło, a nadal próbuje oddychać.

Naprzeciwko biurka Croziera znajdowała się wąska półka podtrzymująca miednicę. Crozier nie trzymał w niej wody, bo i tak zamarzłaby po kilku minutach; jego steward, Jopson, przynosił mu co rano wodę ogrzaną na piecu. Między półką a biurkiem zostawało tylko tyle wolnej przestrzeni, by Crozier mógł stanąć lub – tak jak teraz – usiąść na pozbawionym oparcia stołku.

Crozier wciąż wpatrywał się w pistolet i butelkę whisky. Komandor HMS Terror często myślał o tym, że nie wie, co przyniesie mu przyszłość – prócz tego, że ani jego statek, ani Erebus nigdy już nie będą pływać – teraz jednak przypomniał sobie coś jeszcze: wiedział z całą pewnością, że gdy skończy się zapas whisky, Francis Rawdon Moira Crozier strzeli sobie w łeb.

Zmarły sir John Franklin umieścił w swoim prywatnym magazynku cenne naczynia z porcelany – ozdobione oczywiście inicjałami sir Johna i jego rodzinnym herbem – kryształy, srebra, beczki z wędzoną szynką z Westfalii, wieże serów z Gloucestershire, worki herbaty sprowadzonej specjalnie z plantacji krewnego w Dardżyling i słoje ze swym ulubionym dżemem malinowym.

Crozier także zaopatrzył się w wiktuały przeznaczone na uroczyste kolacje, którymi musiał od czasu do czasu podejmować swych oficerów, jednak większość miejsca w spiżarce zajęły trzysta dwadzieścia cztery butelki whisky. Nie była to najlepsza szkocka whisky, ale Crozier nie wybrzydzał. Wiedział, że dawno już doszedł do punktu, w którym ilość dostępnego alkoholu ma większe znaczenie niż jego jakość. Podczas tej wyprawy zdarzały się sytuacje, szczególnie latem, gdy był bardzo zajęty, wówczas jedna butelka wystarczała mu na dwa tygodnie albo i dłużej. Kiedy indziej znów – jak w tym tygodniu – wypijał jedną butelkę dziennie. Prawdę mówiąc, przestał już liczyć puste butelki, kiedy minionego roku doszedł do dwustu, wiedział jednak, że wkrótce jego zapasy się wyczerpią. Nocą, kiedy osuszy ostatnią butelkę, a jego steward powie mu, że nie ma już więcej – Crozier wiedział, że będzie to noc – odbezpieczy pistolet, przystawi lufę do głowy i pociągnie za spust.

Wiedział, że bardziej praktyczny człowiek przypomniałby sobie wtedy, że w magazynie rumu pod pokładem znajduje się jeszcze spora część z liczącego cztery tysiące pięćset galonów – galonów! – zapasu stężonego zachodnioindyjskiego rumu, o mocy od 65 do 70 procent. Każdy marynarz otrzymywał codziennie ćwierć pinta rumu zmieszanego z trzema ćwierciami wody, w magazynie zostało więc jeszcze tyle rumu, że Crozier mógłby w nim dosłownie pływać. Mniej wybredny i bardziej zachłanny pijak mógłby wykorzystać ten zapas. Ale Francis Crozier nie lubił rumu. Nigdy. Pił whisky i wiedział, że gdy jej zapas się skończy, on skończy ze sobą.

Widok uciętego w pasie ciała młodego Tommy’ego Evansa, odzianych w spodnie nóg i stóp wciąż tkwiących w zasznurowanych mocno butach, przywiódł Crozierowi na myśl dzień, w którym został wezwany do zniszczonej pułapki na niedźwiedzia, położonej o ćwierć mili od Erebusa. W tym momencie uświadomił sobie, że za niecałe dwadzieścia cztery godziny minie równo pięć miesięcy od tamtych pamiętnych wydarzeń. Początkowo Crozier i inni oficerowie, którzy przybiegli do pułapki, nie mogli zrozumieć, co się właściwie stało. Płócienne poszycie zostało rozerwane na kawałki, żelazne pręty szkieletu powyginane. Pośród resztek połamanej ławki leżało bezgłowe ciało sierżanta Bryanta, dowódcy oddziału piechoty morskiej, który brał udział w wyprawie. Jego głowa – do czasu przybycia Croziera jeszcze jej nie odnaleziono – poleciała niemal trzydzieści jardów dalej i zatrzymała się przy odartym ze skóry ciele niedźwiadka.

Porucznik Le Vesconte miał złamaną rękę – jak się okazało, doznał tego urazu, upadając na lód, a nie w wyniku uderzenia potwora – a szeregowy William Pilkington został postrzelony w rękę przez stojącego obok niego szeregowca Roberta Hopcrafta. Hopcraft miał złamany obojczyk i osiem żeber oraz wywichnięte ramię – jak sam później powiedział, potwór tylko „pacnął” go swoją ogromną łapą. Szeregowi Healey i Reed nie odnieśli poważniejszych obrażeń, okryli się jednak hańbą, uciekając przed potworem na czworakach i krzycząc przy tym wniebogłosy. Reed podczas ucieczki złamał sobie trzy palce u ręki.

Jednak tym, co przyciągnęło uwagę Francisa Croziera, były dwie nogi sir Johna Franklina, ucięte tuż pod kolanami i rozrzucone w różnych miejscach – jedna z nich leżała w pobliżu pułapki, druga obok otworu pogrzebowego. Na obu wciąż tkwiły nogawki spodni i nietknięte zasznurowane buty.

Jakaż złowroga inteligencja, zastanawiał się, popijając whisky, ucina człowiekowi nogi, a potem niesie żywą jeszcze ofiarę do dziury w lodzie i wrzuca ją tam, by potem znów za nią popłynąć? Crozier starał się nie myśleć, co wydarzyło się potem pod lodem, choć kiedy czasami próbował zasnąć po kilku głębszych, przerażające obrazy same nasuwały mu się przed oczy. Był też całkowicie pewien, że pogrzeb porucznika Gore’a, który odbył się dokładnie tydzień przed tamtą masakrą, nie był niczym innym, jak tylko wystawnym przyjęciem dla potwora, który przyglądał się wszystkiemu spod lodu.

Śmierć Grahama Gore’a nie była dla Croziera wielkim wstrząsem. Gore był typowym przykładem dobrze wychowanego, wykształconego oficera Królewskiej Marynarki Wojennej, anglikanina i bohatera narodowego, człowieka, który ma dowodzenie we krwi, doskonale dogaduje się z przełożonymi i podwładnymi, jest skromny, lecz przeznaczony do wielkich czynów, ma opinię doskonale ułożonego Brytyjczyka, który traktuje z uprzejmością nawet Irlandczyków – słowem jest jednym z tych pieprzonych arystokratów, którzy bez trudu pną się po szczeblach kariery, podczas gdy Francis Crozier musi czekać na swoją kolej jak pies pod drzwiami.

Crozier pociągnął kolejny łyk.

Jaka złowroga inteligencja zabija, lecz nie zjada całej ofiary podczas tak surowej zimy i oddaje górną część tułowia Williama Stronga i dolną część Toma Evansa? Evans był jednym z chłopców okrętowych, którzy pięć miesięcy wcześniej grali na bębnach podczas pogrzebu Gore’a. Jakie stworzenie porywa w ciemnościach tego młodzieńca spod boku Croziera, a jego samego zostawia w spokoju… a potem oddaje połówkę trupa?

Marynarze wiedzieli. Crozier znał ich opinię. Marynarze wiedzieli, że na lodzie grasuje diabeł, a nie jakiś przerośnięty niedźwiedź.

Komandor Francis Crozier wcale nie lekceważył ich zdania – choć nie mógł przyznać się do tego podczas rozmowy z komandorem porucznikiem Fitzjamesem – wiedział jednak coś, z czego marynarze nie zdawali sobie jeszcze sprawy; że Diabeł, który próbował ich zabić w tym białym Królestwie Diabła, miał nie tylko postać porośniętego futrem drapieżnika, lecz był wszystkim, co ich otaczało – nieustępliwym zimnem, wszechobecnym lodem, burzami, brakiem jakiejkolwiek zwierzyny, która mogłaby służyć im za pożywienie, górami lodowymi, które wędrowały przez zamarznięte morze, nie zostawiając za sobą nawet skrawka otwartej wody, wałami lodowymi wyrastającymi znienacka z powierzchni paku, tańczącymi gwiazdami, zepsutym i śmierdzącym jedzeniem w puszkach, latem, które nie nadeszło po wiośnie – wszystkim. Potwór z lodu był tylko jednym z wcieleń Diabła, który chciał ich śmierci. I chciał ich cierpienia. Crozier znów przystawił szklaneczkę do ust.

Starożytni Grecy mieli rację, rozmyślał, kiedy twierdzili, że na ziemi istnieje pięć pasów klimatycznych – cztery z nich równe, przeciwległe i symetryczne, jak wiele innych greckich rzeczy i pojęć – owiniętych wokół świata niczym paski na wężu. Dwie spośród tych stref były umiarkowane i stworzone dla ludzi. Środkowy pas, obszar równikowy, nie nadawał się do życia dla istot obdarzonych inteligencją. Jak się okazało, Grecy byli w błędzie, sądząc, że ludzie nie mogą tam żyć – mogą, tyle że nie cywilizowani, rozmyślał Crozier, który miał już okazję zobaczyć Afrykę i obszary równikowe (uznał wtedy, że nie ma tam nic, z czego reszta ludzkości mogłaby skorzystać). Dwa obszary polarne, dowodzili Grecy bardzo dawno, nim pierwsi badacze dotarli do regionów arktycznych i antarktycznych, były jeszcze gorsze od obszarów równikowych – człowiek nie mógł tam żyć ani nawet tamtędy podróżować.

Dlaczego więc, zastanawiał się Crozier, naród taki jak Anglicy, który dzięki bożej łaskawości osiadł w jednym z najbardziej przyjaznych człowiekowi miejsc na ziemi, wciąż wysyła statki i ludzi na lód biegunów, gdzie nie zapuszczają się nawet barbarzyńcy odziani w futra?

I, co bardziej istotne, dlaczego niejaki Francis Crozier powraca raz po raz do tych straszliwych miejsc, służąc narodowi i oficerom, którzy nigdy nie docenili jego wartości jako człowieka i marynarza? Dlaczego to robi, wiedząc w głębi serca, że kiedyś umrze w arktycznej ciemności i chłodzie?

Komandor przypomniał sobie, że już jako mały chłopiec – nim w wieku trzynastu lat został marynarzem – nosił w sobie głęboką melancholię niczym jakiś zimny sekret. Owa melancholijna natura przejawiała się w różnych sytuacjach, w których odczuwał dziwną, niemal perwersyjną przyjemność – gdy w zimową noc stał na wzgórzach okalających wioskę i patrzył, jak w oknach gasną światła, gdy chował się w mrocznych zakamarkach, które wyszukiwał z zapałem godnym lepszej sprawy, i gdy przesiadywał w ciemnej piwnicy – choć jednocześnie panicznie bał się ciemności, widząc w niej wcielenie śmierci, która tak niespodziewanie zabrała mu matkę i babkę – podczas gdy jego koledzy bawili się w blasku słońca. Crozier pamiętał dobrze tę piwnicę – grobowy chłód, zapach pleśni i mroczną pustkę, która zostawiała człowieka sam na sam z jego ciemnymi myślami.

Napełnił pustą szklaneczkę i upił kolejny łyk. Nagle lód zajęczał głośniej, a okręt odpowiedział mu równie głośnym skrzypieniem, próbując bezskutecznie obrócić się w zamarzniętym morzu. Ściśnięty przez lodowe okowy jęknął tylko żałośnie. Metalowe obejmy w ładowni skurczyły się z głośnym trzaskiem, przypominającym strzał z pistoletu.

Marynarze i oficerowie spali jednak smacznie, przyzwyczajeni do tego rodzaju hałasów. Marynarz stojący na wachcie, w temperaturze siedemdziesięciu stopni poniżej zera, przytupnął kilkakrotnie, by rozgrzać zmarznięte stopy. Cztery głośne tupnięcia brzmiały w uszach Croziera jak napomnienie znużonego rodzica, który każe się statkowi uciszyć.

Trudno mu było uwierzyć, że Sophia Cracroft odwiedziła ten statek, stała w tej kajucie i zachwycała się jej czystością, przytulnością, ogromną liczbą książek i blaskiem słońca wpadającym przez iluminator.

Działo się to na południowej półkuli niemal dokładnie siedem lat wcześniej, w wiosennym miesiącu listopadzie 1840 roku, kiedy Crozier przypłynął do Ziemi van Diemena, na południe od Australii, tymi właśnie okrętami – Erebusemi Terrorem – by zatrzymać się tam w drodze na Antarktydę. Wyprawą dowodził przyjaciel Croziera i jednocześnie jego przełożony, komandor James Ross. Zawinęli do Hobart Town, by uzupełnić zapasy przed wypłynięciem na wody antarktyczne, a gubernator tej karnej wyspy, sir John Franklin, nalegał, by dwaj młodzi oficerowie

– komandor Ross i komandor porucznik Crozier – zatrzymali się na czas wizyty w jego domu.

Dla Croziera pobyt ten okazał się niezwykle szczęśliwy, choć zarazem zgubny w skutkach.

Inspekcja okrętów została przeprowadzona drugiego dnia wizyty – statki były czyste, sprawne i niemal w pełni zaopatrzone, a ich załoga jeszcze czysta i ogolona – i podczas gdy komandor Ross zabawiał osobiście gubernatora sir Johna i lady Jane Franklin, Crozier dotrzymywał towarzystwa krewniaczce gubernatora, ciemnowłosej i jasnookiej Sophii Cracroft. Tego dnia Crozier się zakochał i poniósł ze sobą to kiełkujące uczucie w ciemność dwóch południowych zim, gdzie rozkwitło w pełni, zamieniając się po jakimś czasie w obsesję.

Długie kolacje w domu gubernatora wypełnione były ożywioną konwersacją. Gubernator Franklin był mężczyzną w wieku około pięćdziesięciu pięciu lat, znużonym i przygnębionym brakiem uznania dla jego dokonań oraz oporem, jaki napotykał ze strony miejscowej prasy, bogatych właścicieli ziemskich i biurokratów podczas trzeciego roku jego rządów na Ziemi van Diemena, lecz zarówno on, jak i jego żona, lady Jane, wyraźnie się ożywili podczas wizyty swych rodaków ze Służby Badawczej i, jak zwracał się do nich sir John, „kolegów podróżników”.

Sophia Cracroft natomiast nigdy nie wyglądała na niezadowoloną. Była dowcipna, radosna, pełna życia, czasami wręcz szokująca w swych komentarzach i bezpośredniości – nawet bardziej niż jej kontrowersyjna ciotka, lady Jane – a do tego młoda, piękna i zainteresowana wszelkimi aspektami życia, opiniami i przemyśleniami czterdziestoczteroletniego kawalera komandora porucznika Francisa Croziera. Śmiała się ze wszystkich, początkowo bardzo niewinnych, żartów Croziera – Irlandczyk nie miał zbyt często okazji przebywać w tak wyszukanym towarzystwie, starał się więc nienagannie zachowywać, pił mniej niż zwykle i to tylko wino – i zawsze odpowiadała na jego bon moty jeszcze celniejszą i dowcipniejszą uwagą. Dla Croziera było to jak gra w tenisa ze znacznie lepszym przeciwnikiem, od którego nieustannie się uczył. Ósmego, ostatniego dnia ich wizyty czuł się równy każdemu angielskiemu dżentelmenowi – owszem, urodził się w Irlandii, ale sam doszedł do wszystkiego i prowadził interesujące, ekscytujące życie – i lepszy od większości mężczyzn, przynajmniej zdaniem panny Cracroft.

Kiedy Erebus i Terror opuszczały przystań w Hobart Town, Crozier wciąż zwracał się do Sophii per „panno Cracroft”, wiedział jednak z pewnością, że coś ich łączy; świadczyły o tym ukradkowe spojrzenia, ciepłe uśmiechy i chwile spędzone we dwoje. Crozier wiedział, że po raz pierwszy w życiu się zakochał. Jego „miłosne przygody” ograniczały się do tej pory do spotkań z portowymi nierządnicami, prostytutkami z ciemnych uliczek, dzikuskami, które robiły to za garść świecidełek, i kilku przepłaconych nocy spędzonych w londyńskich burdelach dla dżentelmenów. Wszystko to należało już do przeszłości.

Francis Crozier rozumiał teraz, że najbardziej ekscytującym i erotycznym ubraniem, jakie mogła nosić kobieta, były skromne, okrywające całe ciało suknie, wkładane przez Sophię Cracroft do kolacji; tkanina zakrywająca kształty jej ciała i pozwalająca mężczyźnie skoncentrować się na cudownej giętkości jej umysłu.

Potem nadeszły niemal dwa lata spędzone na lodzie, odległe widoki Antarktydy, smród kolonii pingwinów, dwa dymiące wulkany nazwane od nazw ich statków, ciemność, wiosna, groźba kolejnej zimy w lodzie, długa droga przez morze noszące teraz imię Jamesa Rossa, wreszcie żegluga przez Morze Południowe i powrót do Hobart Town, do wyspy osiemnastu tysięcy więźniów i jednego bardzo nieszczęśliwego gubernatora. Tym razem nikt nie przeprowadzał inspekcji Erebusa i Terroru; oba statki zbyt mocno śmierdziały smarem, potem i zmęczeniem. Chłopcy, którzy wypłynęli na południe, zamienili się w brodatych mężczyzn o zapadniętych oczach, którzy nigdy już nie zamierzali wziąć udziału w ekspedycji Służby Badawczej. Wszyscy prócz komandora HMS Terror marzyli o powrocie do Anglii.

Francis Crozier marzył tylko o tym, by znów zobaczyć Sophię Cracroft.

Pociągnął kolejny łyk whisky. Nad jego głową rozległ się przytłumiony brzęk trzech szklanek. Trzecia w nocy.

Marynarze szczerze żałowali sir Johna – głównie dlatego, że wraz z tym łysym grubasem umarła nadzieja na dodatkowe dziesięć suwerenów i podwojenie zaliczki – jednak w gruncie rzeczy niewiele się zmieniło po jego śmierci. Komandor porucznik Fitzjames został oficjalnie dowódcą Erebusa, którym w rzeczywistości zawsze był. Porucznik Le Vesconte zajął w hierarchii dowodzenia miejsce Grahama Gore’a, a komandor Francis Crozier został dowódcą ekspedycji, choć w sytuacji, gdy oba statki tkwiły w lodzie, nie mógł zrobić zbyt wiele ponad to, co do tej pory robił Franklin.

Jedną z owych niewielu rzeczy, do których zabrał się niemal natychmiast po wydarzeniach z 11 czerwca, było przewiezienie ponad pięciu ton zapasów do miejsca położonego w pobliżu kopca Rossa na Ziemi Króla Williama. Teraz byli już całkiem pewni, że w rzeczywistości jest to wyspa, ponieważ Crozier wysłał kilka grup zwiadowczych, które miały zbadać ten obszar. Sam brał udział w kilku spośród tych pierwszych wypraw, pomagając swym ludziom przedostać się przez wały lodowe i ścianę lodowych gór blokujących dostęp do wyspy. Przewieźli na stały ląd ubrania, namioty, deski, z których w razie potrzeby mogli zbudować chaty, beczki z suszonym jedzeniem, konserwy i piorunochrony – nawet mosiężne pręty z łóżka sir Johna, które miały pełnić funkcję odgromników – oraz wszelkie inne rzeczy, których obie załogi potrzebowałyby do życia, gdyby musiały porzucić zimą swe okręty.

Przed nadejściem zimy potwór z lodu zabił czterech ludzi – dwóch w namiocie podczas jednej z wypraw na ląd – lecz tym, co w połowie sierpnia przerwało transport materiałów, były gwałtowne burze z piorunami i gęsta mgła. Przez trzy tygodnie statki tkwiły we mgle, atakowane raz po raz kanonadą piorunów, ludzie wychodzili więc na lód tylko w razie potrzeby – by wydrążyć otwór przeciwpożarowy w lodzie lub zapolować na niedźwiedzia. Gdy wreszcie mgła i burze ustąpiły, zaczął się już wrzesień, a wraz z nim zima, mróz i śnieg.

Pomimo niesprzyjającej pogody Crozier znów zaczął wysyłać na Ziemię Króla Williama transporty z zapasami, kiedy jednak drugi nawigator Giles MacBean i towarzyszący mu marynarz zostali zabici w odległości zaledwie kilku jardów od trzech sań – w gęstej zamieci śnieżnej nikt nie widział ich śmierci, jednak wszyscy pozostali, łącznie z porucznikiem Hodgsonem, aż nazbyt wyraźnie słyszeli ich przedśmiertne krzyki – Crozier „czasowo” zawiesił wyprawy na ląd. Zawieszenie trwało już od dwóch miesięcy, a po pierwszym listopada żaden zdrowy na umyśle załogant nie chciał brać udziału w trwającej co najmniej osiem dni podróży w ciemnościach.

Komandor Crozier wiedział, że powinien zgromadzić na lądzie co najmniej dziesięć ton zapasów, a nie pięć, które udało mu się tam przewieźć. Problem tkwił jednak w tym – o czym przekonał się osobiście pewnej nocy, kiedy potwór rozdarł sąsiedni namiot i porwałby George’a Kinnairda i Johna Batesa, gdyby ci w porę nie uciekli – że obóz rozbity na płaskim, smaganym wiatrem lądzie nie zapewniał im żadnej ochrony. Pokłady i burty statków pełniły funkcję murów obronnych, a same statki – fortec. Przebywając na otwartym lądzie, w namiotach, choćby rozbitych jeden obok drugiego, musieliby dniem i nocą rozstawiać co najmniej dwudziestu uzbrojonych strażników, a i tak nie mieliby pewności, czy bestia ich nie przechytrzy. Wiedział o tym dobrze każdy, kto brał udział w jednej z wypraw na Ziemię Króla Williama. W miarę jak wydłużały się arktyczne noce, rósł także w ludziach strach przed nienazwanym monstrum z lodu – żaden z marynarzy nie dałby się namówić na spanie w namiocie, z dala od bezpiecznej osłony statku. Crozier znów upił łyk whisky.

Był kwiecień 1843 roku – wczesna jesień na półkuli południowej, dni jednak nadal były długie i ciepłe – kiedy Erebus i Terror wróciły do Ziemi van Diemena.

Ross i Crozier znów byli gośćmi w domu gubernatora – nazywanego przez starych mieszkańców Hobart Town Domem Rządu – tym razem jednak nawet ich wizyta nie mogła przywrócić małżeństwu Franklinów dobrego humoru. Crozier gotów był nie zwracać na to uwagi, szczęśliwy, że znów widzi Sophię Cracroft, lecz nawet ona wydawała się nieco przybita wydarzeniami, które zaszły w Hobart podczas dwuletniej podróży Terroru i Erebusa. Już po pierwszych dwóch dniach pobytu w domu gubernatora Crozier usłyszał dość dużo, by zrozumieć powody depresji Franklinów.

Wyglądało na to, że miejscowi właściciele ziemscy, których interesów bronił dwulicowy i podstępny sekretarz kolonii, niejaki komandor John Montagu, uznali już na samym początku sześcioletniej kadencji gubernatora sir Johna, że ani on, ani jego żona, szczera i ekscentryczna lady Jane, nie powinni zarządzać wyspą. Sir John twierdził podczas rozmowy z komandorem Rossem, gdy wszyscy trzej siedzieli w jego gabinecie, paląc cygara i popijając brandy, że miejscowi mieszkańcy „nie potrafią nawiązywać dobrosąsiedzkich stosunków i zbyt rzadko biorą w swych poczynaniach pod uwagę dobro publiczne”.

Od Sophii Crozier dowiedział się, że mieszkańcy wyspy nie nazywali już sir Johna „człowiekiem, który zjadł swoje buty” ani, jak sam lubił o sobie mówić, „człowiekiem, który nie skrzywdziłby muchy”, lecz „człowiekiem w halce”. Ta ostatnia kalumnia, zapewniała Croziera Sophia, wzięła się z niechęci kolonistów do lady Jane oraz do poczynań państwa Franklinów, zmierzających do poprawy sytuacji tubylców i więźniów, którzy pracowali na wyspie w straszliwych warunkach.

– Poprzedni gubernatorzy po prostu wypożyczali więźniów miejscowym plantatorom oraz przedsiębiorcom z miasta, którzy dzięki tej taniej sile roboczej mogli realizować swe szalone projekty, dostawali od nich sowitą zapłatę i trzymali język za zębami – tłumaczyła Sophia Cracroft, gdy przechadzali się razem po ogrodach domu gubernatora. – Wuj John nie chciał brać udziału w tym procederze.

– Szalone projekty? – powtórzył Crozier, starając się nie myśleć bez ustanku o dłoni Sophii spoczywającej na jego ramieniu ani nie patrzeć zbyt otwarcie w jej twarz ukrytą w przedwieczornym półmroku.

– Jeśli zarządca plantacji chce zbudować nową drogę na swoim terenie – mówiła Sophia półszeptem – gubernator ma mu pożyczyć sześciuset lub nawet tysiąc przymierających głodem więźniów, którzy pracują w tym tropikalnym upale od świtu do nocy, z łańcuchami na rękach i nogach, bez jedzenia i picia. Jeśli któryś z nich upadnie lub choćby na moment przerwie pracę, karany jest chłostą.

– Dobry Boże. – Crozier westchnął.

Sophia skinęła głową, nie odrywając wzroku od białych kamieni ciągnących się wzdłuż ogrodowej ścieżki.

– Sekretarz kolonii, Montagu, postanowił, że więźniowie wykopią kopalnię odkrywkową, choć na wyspie nie znaleziono do tej pory złota. Nim zarzucił ten projekt, kopalnia miała czterysta stóp głębokości – oczywiście bez ustanku zalewały ją wody gruntowe – a podobno każda kolejna stopa tego przeklętego dołu kosztowała życie dwóch lub trzech więźniów.

Crozier powstrzymał się przed powtórzeniem „Dobry Boże”, choć prawdę mówiąc, nic innego nie przychodziło mu do głowy.

– Rok po waszym wypłynięciu – kontynuowała Sophia – Montagu, ten łajdak, ta żmija, namówił wuja Johna, by zwolnił miejscowego lekarza, człowieka cieszącego się wśród uczciwych mieszkańców wyspy ogromnym szacunkiem, zarzucając mu, zupełnie bezpodstawnie, zaniedbanie obowiązków. To wydarzenie podzieliło całą kolonię. Wuj John i ciotka Jane stali się obiektem krytyki, choć ciotka Jane od początku była przeciwna zwolnieniu lekarza. Wuj John – dobrze pan wie, drogi Francisie, że on nie cierpi wszelkich kłótni, nie mówiąc już o wymierzaniu kar, ba, mówi się o nim, że nie skrzywdziłby muchy…

– Tak. – Crozier pokiwał głową. – Sam widziałem, jak wyniósł z jadalni żywą muchę, zamiast ją zabić.

– Wuj John, za namową ciotki Jane, przywrócił w końcu na stanowisko tego lekarza, ale tym samym zrobił sobie wroga z tego Montagu. Wszyscy dowiedzieli się o nieporozumieniach, jakie ich dzielą, a Montagu publicznie nazwał wuja kłamcą i mięczakiem.

– Dobry Boże – powiedział jednak Crozier, myśląc jednocześnie: Na miejscu Johna Franklina wyzwałbym tego Montagu na pojedynek i odstrzeliłbym mu jaja, a potem wsadził kulę w łeb. – Mam nadzieję, że sir John zwolnił tego człowieka.

– Oczywiście – odparła Sophia, uśmiechając się smutno – ale to tylko pogorszyło sprawę. W zeszłym roku Montagu wrócił do Anglii na pokładzie statku, którym płynął także list wuja Johna z jego dymisją. Okazało się, niestety, że komandor Montagu jest bliskim przyjacielem lorda Stanleya, sekretarza stanu do spraw kolonii.

No to nasz gubernator znalazł się w kiepskiej sytuacji, pomyślał Crozier, gdy dotarli do kamiennej ławeczki po drugiej stronie ogrodu.

– Cóż za niefortunny zbieg okoliczności – powiedział głośno.

– Gorszy niż wuj John i ciotka Jane mogli sobie wyobrazić. – Sophia pokiwała głową. – W kornwalijskim dzienniku „Chronicie” ukazał się długi artykuł zatytułowany „Imbecylne rządy polarnego bohatera”. „Colonial Times” obarcza winą ciotkę Jane.

– Dlaczego ktoś atakuje lady Jane? Sophia znów uśmiechnęła się smutno.

– Ciotka Jane, podobnie jak ja, jest trochę… niekonwencjonalna. Widział pan jej pokój, kiedy wuj John oprowadzał pana i komandora Rossa po majątku podczas waszej poprzedniej wizyty, prawda?

– O tak – odrzekł Crozier. – Ma naprawdę wspaniałą kolekcję.

Buduar lady Jane, a właściwie ta jego część, którą pozwolono im zobaczyć, wypełniony był od podłogi po sufit szkieletami zwierząt, meteorytami, skamieniałościami, aborygeńskimi maczugami, bębnami i maskami, długimi na dziesięć stóp wiosłami, którymi można by chyba bez trudu rozpędzić HMS Terror do piętnastu węzłów i całą masą wypchanych ptaków, między którymi kryła się co najmniej jedna wypchana małpa. Crozier nigdy nie widział czegoś podobnego w muzeum ani w zoo, nie mówiąc już o damskiej sypialni. Oczywiście Francis Crozier widział bardzo niewiele damskich sypialni.

– Jeden z naszych gości napisał do gazety w Hobart, że, cytuję dosłownie, „prywatne pokoje żony naszego gubernatora przypominają bardziej muzeum lub menażerię niż buduar damy”.

Crozier pokręcił głową z niedowierzaniem, wstydząc się w duchu, że przed chwilą pozwolił sobie na podobne myśli.

– Domyślam się, że ten Montagu wciąż sprawia wam kłopoty.

– I to jakie. Lord Stanley, żmija nad żmijami, poparł Montagu, przywrócił tego bydlaka na pozycję podobną do tej, z której zwolnił go wuj John, i udzielił wujowi reprymendy tak surowej, że, jak zdradziła mi w tajemnicy ciotka Jane, można ją śmiało porównać do chłosty.

Strzeliłbym temu gnojkowi Montagu w jaja, a potem odciął jaja lordowi Stanleyowi i podał mu je w zimnej galarecie, pomyślał Crozier.

– To straszne – rzekł.

– To jeszcze nie wszystko. – Sophia westchnęła.

Crozier spojrzał jej w oczy, szukając tam łez, nie dojrzał jednak ani jednej. Sophia nie była kobietą skłonną do płaczu.

– Stanley upublicznił tę naganę? – domyślił się Crozier.

– Ten… gnojek… dał kopię swojego listu Montagu, zanim wysłał go wujowi, a Montagu, ta kanalia, wysłał go tutaj najszybszym statkiem pocztowym. Wrogowie wuja skopiowali go i rozpowszechnili na kilka miesięcy przed tym, jak wuj otrzymał oryginał oficjalnymi kanałami. Cała kolonia podśmiewała się z wuja Johna i ciotki Jane, gdy uczestniczyli w jakimś koncercie albo podejmowali jakichś ważnych gości. Zechce pan wybaczyć moje niewyszukane słownictwo, drogi Francisie.

Podałbym lordowi Stanleyowi jego własne jaja w potrawce z jego gówna, pomyślał Crozier. Jednocześnie skinął głową, dając w ten sposób Sophii do zrozumienia, że wybacza jej dobór takich, a nie innych słów.

– Gdy wuj John i ciotka Jane myśleli, że gorzej być już nie może – kontynuowała Sophia drżącym głosem (Crozier był pewien, że to drżenie to oznaka gniewu, a nie słabości) – Montagu przysłał swoim sprzymierzeńcom na wyspie trzystustronicową księgę zawierającą wszystkie prywatne listy, dokumenty rządowe i oficjalne depesze, które przedstawił lordowi Stanleyowi jako dowody w sporze z wujem. Księga leży teraz w Banku Centralnym, w stolicy, a dwie trzecie tutejszych przedsiębiorców było już w tym banku i czytało tę księgę. Komandor Montagu nazywa wuja w swoich listach „skończonym kretynem”… a z tego, co mi wiadomo, to jedno z najłagodniejszych określeń zawartych w tym obrzydliwym dokumencie.

– Wygląda na to, że sir John znalazł się w bardzo trudnej sytuacji.

– Czasami obawiam się o stan jego umysłu, a nawet o życie – zgodziła się z nim Sohpia. – Gubernator sir John jest bardzo wrażliwym człowiekiem.

Nie skrzywdziłby nawet muchy, pomyślał Crozier.

– Ustąpi ze stanowiska?

– Zostanie odwołany – odrzekła Sophia. – Cała kolonia już o tym wie. To dlatego ciotka Jane nie może sobie znaleźć miejsca… Nigdy jeszcze nie widziałam jej w takim stanie. Wuj John spodziewa się oficjalnego listu odwołującego jeszcze przed końcem sierpnia, jeśli nie wcześniej.

Crozier westchnął i przesunął laską wzdłuż bruzdy wyżłobionej w warstwie żwiru na ścieżce. Przez dwa lata czekał z niecierpliwością na powtórne spotkanie z Sophią Cracroft, teraz widział jednak, że na wizycie cieniem padnie zwykła polityka i rozgrywki personalne. Chciał westchnąć ponownie, powstrzymał się jednak w ostatniej chwili. Miał czterdzieści sześć lat, a zachowywał się jak głupiec.

– Chciałby pan zobaczyć jutro Staw Dziobaków? – spytała Sophia. Crozier nalał sobie kolejną szklaneczkę whisky. Z góry dobiegło go upiorne wycie, wiedział jednak, że to tylko arktyczny wiatr świszczący w resztkach olinowania. Komandor szczerze współczuł marynarzom stojącym na wachcie.

Butelka była już niemal pusta.

W tym właśnie momencie Crozier doszedł do wniosku, że wkrótce będą musieli przywrócić transport sprzętu i prowiantu na Ziemię Króla Williama, bez względu na ciemności, burze i zagrożenie ze strony potwora z lodu. Nie miał wyboru. Gdyby przyszło im porzucić statki jeszcze tej zimy – Erebus właściwie mógł się rozpaść w każdej chwili – nie chciałby rozbijać obozu tutaj, na lodzie. W innych okolicznościach miałoby to sens – niejedna wyprawa polarna obozowała na lodzie, pozwalając, by prąd z Zatoki Baffina poniósł ich na południe, na otwarte morze – ale ten lód nigdzie się nie przemieszczał. Co więcej, obóz rozbity na lodzie był jeszcze trudniejszy do obrony niż obóz znajdujący się na stałym lądzie, dwadzieścia pięć mil stąd. Przewiózł tam już pięć ton sprzętu. Przed nadejściem wiosny musiał przetransportować całą resztę.

Crozier pociągnął łyk whisky i postanowił, że osobiście poprowadzi następną wyprawę. Tym, co w największym stopniu podnosiło morale ludzi – prócz perspektywy rychłego ratunku lub dodatkowych porcji rumu – było gorące jedzenie, zamierzał więc przewieźć na stały ląd cztery kuchenki zamocowane na łodziach wielorybniczych – dużych i solidnych szalupach, które w razie zatonięcia statku miały umożliwić im samodzielny powrót do domu. Piece Frazera z Terrorui Erebusabyły zbyt ciężkie, by przewieźć je na ląd – a pan Diggle zapewne piekłby w swoim piecu suchary do momentu, w którym Crozier wydałby rozkaz opuszczenia statku – lepiej więc było wykorzystać kuchnie z łodzi. Cztery żelazne piecyki były ciężkie jak sto diabłów, więc marynarze musieliby się naprawdę napocić, by przeciągnąć obarczone nimi sanie, jednak ten trud z pewnością by się opłacił. Crozier westchnął ciężko, uzmysłowiwszy sobie, że będą musieli także przetransportować przez dwadzieścia pięć mil lodowego piekła węgiel potrzebny do opalania pieców. Na Ziemi Króla Williama nie było żadnego lasu, podobnie jak w promieniu kilkuset mil od tego miejsca. Tak, najpierw pojadą piece, zdecydował Crozier, a on z nimi. Pokonają ciemności i mordercze zimno, a potwór z lodu niech wraca tam, skąd przyszedł.

Następnego ranka, w kwietniu 1843 roku, Crozier i Sophia Cracroft pojechali konno do Stawu Dziobaków.

Crozier był pewien, że skorzystają z powozu, podobnie jak podczas poprzednich wycieczek do Hobart Town, Sophia kazała jednak osiodłać dla nich dwa konie i załadować na muła rzeczy potrzebne na piknik. Jeździła jak mężczyzna. Crozier dopiero po chwili zauważył, że ciemna „spódnica”, którą miała na sobie Sophia, to w rzeczywistości para szerokich spodni. Na górę włożyła bluzkę z grubego białego płótna, a na głowę kapelusz, który chronił jej jasną skórę przed słońcem. Całości dopełniały wysokie, wypastowane buty z miękkiej skóry, które musiały kosztować mniej więcej tyle, ile Crozier zarabiał w ciągu roku.

Pojechali na północ, z dala od domu gubernatora i stolicy. Trzymali się wąskiej drogi, która prowadziła przez pola, później przejechali obok kolonii karnej i przez pas lasu deszczowego, by potem ponownie wychynąć na otwartą przestrzeń.

– Myślałem, że dziobaki żyją tylko w Australii – powiedział Crozier. Nie mógł sobie znaleźć wygodnej pozycji w siodle. Rzadko miewał okazję dosiadać konia, jeszcze rzadziej taką potrzebę. Sophia z kolei była doskonałym jeźdźcem, kierowała wierzchowcem z ogromną wprawą i swobodą.

– Och, nie, mój drogi – odparła Sophia. – Te dziwne zwierzęta żyją nie tylko w kilku przybrzeżnych regionach na północy kontynentu, ale praktycznie na całej powierzchni Ziemi van Diemena. Są jednak bardzo płochliwe. Dawno już wyniosły się z okolic Hobart Town.

Crozier zarumienił się lekko, usłyszawszy zwrot „mój drogi”.

– Są niebezpieczne? – spytał. Sophia roześmiała się perliście.

– Samce mogą być niebezpieczne, ale tylko w okresie godowym. Mają na tylnych łapach spiczastą narośl, która w okresie godowym staje się jadowita.

– Dość jadowita, by zabić człowieka? – spytał Crozier nieco zaskoczony. Poprzednie pytanie, dotyczące małego śmiesznego stworzenia, które widział do tej pory tylko na rysunkach, miało być żartem.

– Drobnego człowieka – odrzekła Sophia. – Ale ci, którzy przeżyli atak dziobaka, mówią, że ból jest tak straszliwy, iż woleliby chyba umrzeć, niż doznać go ponownie.

Crozier zerknął ukradkiem na swą towarzyszkę. Czasami trudno było odgadnąć, czy Sophia mówi poważnie, czy też właśnie żartuje. Założył, że w tym wypadku mówi jednak prawdę.

– Czy teraz jest właśnie sezon godowy? – pytał dalej. Uśmiechnęła się ponownie.

– Nie, drogi Francisie. Sezon godowy trwa od sierpnia do października, jesteśmy więc całkiem bezpieczni. Chyba że spotkamy diabła.

– Demona?

– Nie, mój drogi. Zwierzę. Słyszałeś już może o diable tasmańskim?

– Owszem. – Crozier skinął głową. – Podobno to straszliwe stworzenia o szczękach, które otwierają się równie szeroko jak właz na statku. Ponoć potrafią zjeść całego konia albo wilka workowatego.

Sophia przytaknęła z powagą.

– Wszystko to prawda. Diabeł tasmański to naprawdę groźne i nienasycone stworzenie. Jestem pewna, że gdyby nawet taki nieustraszony badacz i podróżnik jak pan usłyszał kiedyś jego głos – trudno to nazwać szczekaniem, warczeniem lub ryczeniem, to raczej dziki jazgot i wrzask, który można zapewne usłyszeć w zakładzie dla obłąkanych – nigdy więcej nie wszedłby po zmierzchu do tutejszego lasu, a przynajmniej nie w pojedynkę.

– Pani je kiedyś słyszała? – spytał Crozier, przypatrując się jej uważnie, by sprawdzić, czy znów nie stroi sobie z niego żartów.

– O tak. Naprawdę nie da się opisać tego dźwięku – jest przerażający. Zwierzę, które je usłyszy, zastyga w bezruchu dość długo, by diabeł otworzył tę swoją ogromną paszczę i połknął je w całości. Równie przerażające są tylko głosy ich ofiar. Słyszałam beczenie i ryki całego stada owiec, kiedy jakiś diabeł pożerał je wszystkie, jedną po drugiej, nie zostawiając nawet jednego kopyta.

– Żartuje pani – żachnął się Crozier, obserwując jej reakcję.

– Nigdy nie żartuję na temat diabła, drogi Francisie – odrzekła z powagą. Wjechali właśnie w kolejny pas ciemnego lasu.

– Czy te diabły jedzą dziobaki? – Pytanie było całkiem poważne, cieszył się jednak, że w pobliżu nie ma Jamesa Rossa ani żadnego z jego towarzyszy. W ich uszach brzmiałoby zapewne idiotycznie.

– Diabeł tasmański je wszystko – potwierdziła Sophia. – Ale i tym razem ma pan szczęście, Francisie. Diabeł poluje nocą, a jeśli się nie zgubimy, powinniśmy dotrzeć do celu naszej podróży i wrócić do domu przed zmierzchem. Nawet nie chcę myśleć o tym, co mogłoby się nam przydarzyć, gdybyśmy zostali w lesie na noc.

– Z powodu diabła? – spytał Crozier. Chciał, by jego słowa zabrzmiały lekko i żartobliwie, ale słyszał w swym głosie nutę zdenerwowania.

Sophia ściągnęła wodze swej klaczy i uśmiechnęła się doń – szeroko, olśniewająco, szczerze. Crozier także zdołał, choć nie bez problemów, zatrzymać swego wałacha.

– Nie, mój drogi – odrzekła młoda kobieta chrapliwym szeptem. – Nie z powodu diabła. Z powodu mojej reputacji.

Nim Crozier zdołał wymyślić jakąś rozsądną odpowiedź, Sophia roześmiała się głośno, spięła konia i pogalopowała w dół drogi.

W butelce została już tylko odrobina whisky, niecałe dwie szklaneczki. Crozier napełnił naczynie, podniósł je do lampy i obserwował przez chwilę, jak światło tańczy w bursztynowym płynie. Pociągnął łyk.

Nie zobaczyli dziobaka. Sophia zapewniała go, że w stawie mieszkał dziobak, który od czasu do czasu wypływał na powierzchnię, i że wejścia do jego nory znajdowały się za poskręcanymi korzeniami drzewa rosnącego nad brzegiem, jednak nie udało im się go dostrzec.

Widział jednak Sophię Cracroft nago.

Urządzili sobie przyjemny piknik po zacienionej stronie stawu, układając na trawie drogi, bogato zdobiony obrus, a na nim kosz, szklanki, pojemniki zjedzeniem i samych siebie. Przed wyjazdem Sophia kazała służącym zapakować kawałki pieczeni wołowej w pojemniki wypełnione najdroższym spośród artykułów dostępnych na wyspie, a zarazem najtańszym w miejscu, z którego przypłynął Crozier – lodem – by w czasie przedpołudniowej przejażdżki mięso się nie zepsuło. Mieli także pieczone ziemniaki i miseczki pysznej sałatki. Sophia zapakowała również butelkę burgunda, wraz z kryształowymi kieliszkami z bogatej kolekcji sir Johna, którą w większości opróżniła sama.

Po posiłku ułożyli się na obrusie, w odległości kilku stóp od siebie i gawędzili o tym i o owym, obserwując przez cały czas powierzchnię stawu.

– Czekamy na dziobaka, panno Cracroft? – spytał Crozier w przerwie rozmowy o niebezpieczeństwach i urokach wypraw arktycznych.

– Nie, myślę, że gdyby chciał, już by nam się pokazał – odparła Sophia. – Chciałam tylko, byśmy odpoczęli trochę przed kąpielą.

Crozier podniósł na nią zdumiony wzrok. Nie zabrał ze sobą stroju kąpielowego. Nie miał stroju kąpielowego. Wiedział, że znów sobie z niego żartuje, zawsze jednak przemawiała z taką powagą, że nie był tego całkowicie pewien. Dzięki temu jej szelmowskie poczucie humoru wydawało mu się jeszcze bardziej ekscytujące.

Przeciągając ten dziwny, choć zarazem podniecający żart, Sophia wstała, otrzepała spodnie z suchych liści i rozejrzała się dokoła.

– Rozbiorę się za tymi krzewami i wejdę do wody z tego trawiastego cypelka. Oczywiście może się pan do mnie przyłączyć, Francisie, albo nie, w zależności od tego, co nakazuje panu pańskie poczucie przyzwoitości.

Crozier uśmiechnął się, by pokazać jej, że jest wytwornym dżentelmenem, lecz jego uśmiech był dość niepewny.

Nie oglądając się więcej za siebie, Sophia przeszła do gęstych krzewów. Crozier leżał nadal na obrusie, oparty na łokciu, z lekkim uśmieszkiem na gładko ogolonej twarzy, kiedy jednak zobaczył, jak ręce Sophii kładą na krzaku jej białą bluzkę, jego twarz stężała. Podobnie jak penis. Ukryta pod sztruksowymi spodniami i przykrótką kamizelką męskość Croziera przeszła ze stanu spoczynku do pozycji baczność w ciągu dwóch sekund.

Po chwili do bluzki spoczywającej na krzewie dołączyły czarne spodnie Sophii i biała, nienazwana część garderoby z falbankami.

Crozier nie mógł uczynić żadnego ruchu. Uśmiech na jego twarzy zamienił się w zastygły grymas. Był pewien, że oczy dosłownie wychodzą mu z orbit, nie mógł się jednak odwrócić ani nawet spuścić wzroku.

Sophia Cracroft wyszła zza krzewów.

Była zupełnie naga. Ręce wisiały swobodnie wzdłuż jej tułowia, palce były lekko zwinięte. Jej piersi nie były duże, ale bardzo wysokie i bardzo białe, zwieńczone dużymi sutkami o jasnoróżowej barwie, choć wszystkie kobiety, które Crozier widział do tej pory nago – portowe dziewki, szczerbate prostytutki, Eskimoski – miały brązowe sutki.

Czy rzeczywiście widział kiedykolwiek całkiem nagą kobietę? Białą kobietę? W tej chwili uważał, że nie. Wiedział też, że nawet gdyby było inaczej, nie miałoby to żadnego znaczenia.

Słoneczny blask odbijał się od oślepiająco białej skóry młodej Sophii. Nie zakrywała się. Wciąż zastygły w leniwej pozie, z głupawym grymasem na twarzy, Crozier uświadomił sobie, jak bardzo zaskoczył go fakt, że ta bogini, to ucieleśnienie angielskiej kobiecości, kobieta, którą myślami i sercem wybrał już na swoją żonę i matkę swoich dzieci, ma gęste, lśniące włosy łonowe, które w kilku miejscach jakby chciały wydostać się poza czarne V ukryte między nogami. Niesforne, tak właśnie brzmiało jedyne słowo, jakie pojawiło się wtedy w jego otępiałym umyśle. Sophia rozpuściła swe długie włosy i pozwoliła, by opadły na jej ramiona.

– Przyłączysz się do mnie, Francisie? – zawołała zupełnie swobodnym tonem, jakby pytała go, czy nie napije się jeszcze herbaty. – Czy będziesz się tylko gapił?

Nie czekając na jego odpowiedź, wskoczyła do wody i zniknęła na moment pod jej powierzchnią.

Crozier otworzył usta, nie mógł jednak wydobyć z siebie żadnego artykułowanego dźwięku, toteż po chwili zamknął je z powrotem.

Sophia pływała swobodnie wzdłuż brzegu. Crozier widział jej białe pośladki wznoszące się za silnymi białymi plecami, na których leżały jej wilgotne włosy, rozdzielone na trzy pasma niczym trzy smugi czarnego indyjskiego atramentu.

Zatrzymała się po drugiej stronie stawu, przy wielkim drzewie, które pokazała mu, gdy przyjechali nad staw. Podniosła głowę i, z łatwością utrzymując się na powierzchni wody, zawołała:

– Nora dziobaka jest pod tymi korzeniami. Dziś chyba jednak nie zechce wyjść i pobawić się z nami. Jest nieśmiały. Nie bądź taki jak on, Francisie. Proszę.

Poruszając się jak we śnie, Crozier wstał z ziemi i podszedł do gęstych krzewów porastających brzeg stawu naprzeciwko miejsca, w którym czekała nań Sophie. Drżącymi palcami rozpiął guziki. Wciąż nie mogąc uwierzyć w to, co się z nim dzieje, składał poszczególne części garderoby w równą kostkę i układał jedną na drugiej. Był pewien, że zajmuje mu to całe godziny, jednak pulsująca erekcja nie ustępowała. Choć starał się nie myśleć o Sophii i jej pięknym ciele, jego sztywny członek wciąż uparcie sterczał, kołysząc się przy każdym ruchu i świecąc czerwonym jak lampa sygnałowa żołędziem, który wychynął spod napiętego napletka.

Crozier stał niezdecydowany za krzakami, wsłuchując się w chlupot wody rozgarnianej rękami i nogami Sophii. Wiedział, że jeśli będzie się zbyt długo ociągał, Sophia wyjdzie ze stawu, schowa się za krzakami i ubierze, a on do końca życia będzie przeklinał swoje tchórzostwo i głupotę.

Wyzierając zza gałęzi krzewu, poczekał, aż Sophia odwróci się doń plecami, płynąc w stronę przeciwległego brzegu, a potem tyleż szybko co niezdarnie wskoczył do wody, myśląc jedynie, by ukryć pod jej powierzchnią swą nabrzmiałą męskość, nim panna Cracroft odwróci się w jego stronę.

Kiedy ponownie wypłynął na powierzchnię, plując wodą i dysząc ciężko, Sophia unosiła się w wodzie jakieś dwadzieścia stóp dalej i uśmiechała do niego.

– Cieszę się, że zdecydowałeś się do mnie przyłączyć, Francisie. Gdyby teraz pojawił się tu samiec dziobaka ze swym jadowitym kolcem, będziesz mógł mnie obronić. Obejrzymy wejście do nory? – Obróciła się wdzięcznie w miejscu i popłynęła do wielkiego drzewa wyrastającego wprost z brzegu stawu.

Starając się nie zbliżać do niej na odległość mniejszą niż dziesięć – nie, piętnaście – stóp, Crozier popłynął pieskiem w stronę drzewa.

Staw był zaskakująco głęboki. Gdy Crozier zatrzymał się dwanaście stóp od Sophii i zaczął wymachiwać niezdarnie nogami, by utrzymać się na powierzchni wody, uświadomił sobie, że nawet tutaj, przy stromym brzegu porośniętym grubymi korzeniami drzewa i gęstą trawą, która rzucała na taflę wody nieregularne cienie, jego stopy nie mogą sięgnąć dna.

Nagle Sophia ruszyła w jego stronę.

Musiała dojrzeć przerażenie w jego oczach; nie wiedział, czy rzucić się do ucieczki, czy też poprosić ją, by się doń nie zbliżała, przystanęła bowiem nagle – widział jej białe piersi unoszące się tuż pod powierzchnią wody – wskazała głową na lewo i podpłynęła do korzeni drzewa.

Crozier popłynął za nią.

Zatrzymali się przy korzeniach, zaledwie jakieś cztery stopy od siebie, na szczęście jednak woda poniżej poziomu ich piersi była bardzo ciemna. Sophia wskazała na coś, co mogło być wejściem do nory albo tylko błotnistym wgłębieniem na powierzchni brzegu, ukrytym w gęstwinie grubych korzeni.

– To nie jest nora lęgowa – powiedziała Sophia. Miała piękne ramiona i obojczyki.

– Co? – spytał Crozier. Był zadowolony – i nieco zdumiony – że odzyskał dar mowy, mniej jednak cieszył go fakt, że potrafił wydać z siebie tylko tę pojedynczą chrapliwą sylabę i że szczękał zębami. Woda nie była zimna.

Sophia uśmiechnęła się i odgarnęła kosmyk ciemnych włosów, który przykleił się do jej policzka.

– Dziobaki kopią dwa rodzaje nor – tłumaczyła łagodnym tonem. – Takiej nory, którą niektórzy przyrodnicy nazywają norą biwakową, używają zarówno samce, jak i samice poza okresem godowym. Wtedy zwierzęta mieszkają tutaj w pojedynkę. Samice kopią jednak również nory lęgowe, w którym spółkują z samcem, a potem drążą jeszcze dodatkowy otwór, gdzie wychowują młode.

– Och – odparł Crozier, trzymając się korzenia równie mocno, jak trzymałby się liny na miotanym sztormem statku.

– Dziobaki składają jaja – kontynuowała Sophia – jak gady. Ale samice karmią swe młode mlekiem, jak ssaki.

Tuż pod powierzchnią wody widać było ciemne kręgi pośrodku białych półkul jej piersi.

– Naprawdę? – wykrztusił.

– Ciotka Jane, która też interesuje się przyrodą, uważa, że samiec wykorzystuje jadowite ostrogi na tylnych nogach nie tylko do walki z innymi samcami, ale że przytrzymuje nimi samicę, kiedy spółkują w wodzie. Prawdopodobnie wtedy nie wydziela jadu.

– Tak? – odparł Crozier, zastanawiając się, czy powinien był raczej powiedzieć: Nie? Nie miał pojęcia, o czym rozmawiają.

Trzymając się jedną ręką korzeni, Sophia podpłynęła bliżej, aż jej piersi niemal go dotykały. Położyła swą chłodną dłoń – zaskakująco dużą dłoń – na jego piersiach.

– Panno Cracroft… – zaczął.

– Pss… – szepnęła Sophia.

Przełożyła lewą rękę z korzenia na jego ramię i zawisła na nim, podobnie jak przed chwilą wisiała na korzeniu. Jej prawa dłoń przesunęła się niżej, naciskając na jego brzuch, dotknęła prawego biodra, by potem wrócić na środek i przesunąć się jeszcze niżej.

– Ojej – wyszeptała mu do ucha. Jej policzek dotykał teraz jego policzka, jej wilgotne włosy wchodziły mu do oczu. – Czyżbym znalazła jakiś jadowity kolec?

– Panno Cra… – zaczął.

Zacisnęła na nim dłoń. Przesunęła się nieco, tak że nagle jej silne nogi objęły jego lewą nogę, a potem zanurzyła się głębiej i zaczęła się o niego ocierać. Crozier podniósł wyżej tę nogę, by podtrzymać Sophię i utrzymać jej głowę nad wodą. Miała zamknięte oczy. Jej biodra naparły mocniej do przodu, piersi przylgnęły do jego ciała, a jej prawa dłoń zaczęła go pieścić.

Crozier jęknął głucho. Sophia wtuliła twarz w jego kark, wydając z siebie jakiś przytłumiony dźwięk. Czuł ciepło i wilgoć jej intymnych części ciała napierających na jego podniesioną nogę. Jak coś może być wilgotniejsze od wody? – zastanawiał się.

Potem Sophia jęknęła głośno, a Crozier zamknął oczy. Naparła nań mocniej, raz, drugi, trzeci, a jej pieszczoty stały się szybsze, ponaglające, wprawne i natarczywe.

Ukrył twarz w jej wilgotnych włosach, gdy spełniał się w wodzie. Myślał, że pulsujący wytrysk nigdy się nie skończy i gdyby mógł, natychmiast by ją przeprosił. Jęknął tylko jednak ponownie i omal nie puścił korzenia, którego się przytrzymywał. Oboje zakołysali się lekko i zanurzyli w wodzie po same brody.

Tym, co najbardziej dziwiło go w tamtej chwili – a dziwiło go wówczas wszystko, nic zaś mu nie przeszkadzało – był fakt, że Sophia wciąż zaciskała mocno nogi wokół jego uda, przytulona do niego całym ciałem, że miała zamknięte oczy i jęczała równie głośno jak on. Kobiety chyba nie mogą odczuwać przyjemności równie intensywnie jak mężczyźni? Niektóre nierządnice jęczały, ale tylko dlatego, że mężczyźni to lubili – z pewnością nic wtedy nie odczuwały.

A jednak…

Sophia odsunęła się wreszcie od niego, spojrzała mu w oczy, uśmiechnęła się swobodnie, pocałowała go prosto w usta, podniosła nogi niemal do szpagatu, odepchnęła się od korzeni i popłynęła do miejsca, gdzie za krzewem leżały jej ubrania.

Trudno mu było w to uwierzyć, ale oboje się ubrali, pozbierali rzeczy, objuczyli muła, wsiedli na konie i wrócili w milczeniu do domu gubernatora.

Trudno mu było w to uwierzyć, ale tego samego wieczora podczas kolacji Sophia Cracroft śmiała się i rozmawiała ze swoją ciotką, z sir Johnem, a nawet z wyjątkowo rozmownym komandorem Jamesem Clarkiem Rossem, podczas gdy Crozier prawie się nie odzywał, wpatrzony tępo w stół. Mógł tylko podziwiać jej… jak mówiły o tym żabojady? – jej zimną krew, podczas gdy jego dusza była dokładnie w takim stanie, jak jego ciało podczas niekończącego się orgazmu w Stawie Dziobaka – rozbita na atomy i rozproszona po całym wszechświecie.

Jednak panna Cracroft nie traktowała go z dystansem ani nie okazywała w żaden sposób, że ma do niego żal. Uśmiechała się doń, mówiła do niego, starała się wciągnąć go w rozmowę, podobnie jak czyniła to każdego wieczoru w domu gubernatora. Tego wieczora jej uśmiechy były może nieco cieplejsze? Czulsze? Może nawet rozkochane? Z pewnością tak właśnie było.

Po kolacji, kiedy Crozier zaproponował jej spacer w ogrodzie, odmówiła grzecznie, twierdząc, że już wcześniej umówiła się na grę w karty z komandorem Rossem. Czy komandor Crozier zechciałby się do nich przyłączyć?

Komandor Crozier również grzecznie odmówił, wnosząc z jej zachowania, że tego wieczoru w domu gubernatora musi zostać zachowany normalny porządek rzeczy i że porozmawiają o swej przyszłości przy najbliżej okazji. Komandor Crozier oświadczył głośno, że boli go nieco głowa i że następnego ranka zamierza wstać wcześniej niż zwykle.

Nazajutrz wstał, ubrał się w swój najlepszy mundur i zaczął przechadzać się po domu gubernatora jeszcze przed świtem, pewien, że Sophia, kierowana podobnym impulsem, także się tam pojawi.

Nie pojawiła się. Pierwszy zszedł na śniadanie sir John i wdał się w długą i męczącą pogawędkę z Crozierem, który nigdy nie opanował umiejętności prowadzenia luźnej rozmowy towarzyskiej, nie mówiąc już o rozważaniach dotyczących odpowiedniej wysokości opłaty za wypożyczenie więźniów do kopania kanałów.

Potem zeszła do nich lady Jane, po niej zaś Ross – Sophia pojawiła się ostatnia. Do tego czasu Crozier wypił już sześć filiżanek kawy, którą od czasu wyprawy z Parrym w lody północy cenił bardziej od herbaty, pozostał jednak przy stole, podczas gdy Sophia jadła jajka, kiełbaski, fasolę i tosty.

Sir John gdzieś zniknął, podobnie jak lady Jane. Komandor Ross wybrał się na spacer. Sophia wreszcie skończyła śniadanie.

– Zechciałaby pani pospacerować po ogrodzie? – spytał.

– Tak wcześnie? – zdziwiła się. – Teraz jest tam bardzo gorąco. Mamy wyjątkowo ciepłą jesień.

– Ale… – zaczął Crozier, próbując za pomocą spojrzenia przekazać, jak bardzo zależy mu na tym, by przyjęła jego zaproszenie.

Sophia uśmiechnęła się.

– Chętnie wybiorę się z panem na spacer, Francisie. Przechadzali się powoli, czekając, aż więzień pomagający ogrodnikowi skończy rozładowywać ciężkie worki z nawozem.

Kiedy w końcu odszedł, Crozier poprowadził Sophię w stronę kamiennej ławki stojącej po drugiej stronie ogrodu. Pomógł jej usiąść i poczekał, aż złoży parasolkę. Sophia podniosła nań oczy – Crozier był zbyt przejęty, by usiąść, i stał nad nią, nerwowo przestępując z nogi na nogę – w których, był tego pewien, dojrzał oczekiwanie i zachętę.

Wreszcie opanował się na tyle, by przyklęknąć na jedno kolano.

– Panno Cracroft, zdaję sobie sprawę, że jestem tylko zwykłym komandorem porucznikiem w marynarce wojennej Jej Królewskiej Mości, a pani zasługuje na względy admirała floty… nie, co ja mówię, członka rodziny królewskiej, kogoś, kto wydawałby rozkazy admirałowi floty… zapewne jednak domyśla się pani, jakimi uczuciami panią darzę, i gdyby szczęśliwym zrządzeniem losu okazało się, że pani odwzajemnia te uczucia…

– Dobry Boże, Francisie – przerwała mu Sophia – chyba nie zamierzasz mi się oświadczyć?

Crozier nie wiedział, co odpowiedzieć. Klęcząc na jednym kolanie, z dłońmi złożonymi jak do modlitwy i wyciągniętymi w jej stronę, patrzył na nią wyczekująco.

Sophia poklepała go po ramieniu.

– Komandorze Crozier, jest pan cudownym człowiekiem. Prawdziwym dżentelmenem, pomimo pewnych braków w obyciu, których być może nigdy nie da się uzupełnić. Jest pan też mądrym człowiekiem, czemu dał pan przed chwilą wyraz, domyślając się słusznie, że nigdy nie zostanę żoną komandora porucznika. To nie byłoby stosowne. To nie do przyjęcia.

Crozier chciał coś powiedzieć, ale nic nie przychodziło mu do głowy. Część jego umysłu próbowała dokończyć długą formułkę oświadczyn, którą układał przez całą noc. Dotąd wygłosił tylko jedną trzecią owej formułki – a właściwie wydukał.

Sophia roześmiała się cicho i pokręciła głową. Potem rozejrzała się ukradkiem, by mieć pewność, że nikt, nawet jakiś więzień, nie usłyszy jej słów.

– Proszę się nie przejmować tym, co zaszło wczoraj, komandorze Crozier. To był cudowny dzień. Ten… epizod… do którego doszło w stawie, sprawił przyjemność nam obojgu. Można powiedzieć, że była to funkcja… mojej natury… a także wynik wzajemnego uczucia bliskości, którego doznawaliśmy oboje przez tamtych kilka chwil. Proszę jednak nie dręczyć się myślą, że z powodu owej chwili słabości spoczywają na panu jakiekolwiek obowiązki względem mej osoby.

Crozier wciąż tylko patrzył na nią w milczeniu. Uśmiechnęła się, nie był to jednak uśmiech równie ciepły jak te, którymi obdarzała go do tej pory.

– Proszę nie sądzić – powiedziała, zniżając głos niemal do szeptu

– że w jakikolwiek sposób naraził pan na szwank moją cześć.

– Panno Cracroft… – zaczął Crozier, później jednak umilkł. Gdyby jego statek zbliżał się niebezpiecznie do płycizny, gdyby zawiodły pompy, a w ładowni stały cztery stopy wody, gdyby wiatr porwał żagle i zaplątał liny, wiedziałby, jakie wydać rozkazy. Wiedziałby, co powiedzieć. W tej chwili nie przychodziły mu do głowy żadne słowa. Czuł tylko narastający ból i zdumienie, które raniło go tym bardziej, że rozpoznawał w nim coś aż nazbyt znajomego i czytelnego.

– Gdybym miała wyjść za mąż – mówiła dalej Sophia, otwierając ponownie parasol i kręcąc nim nad głową – wyszłabym za naszego dziarskiego komandora Rossa. Choć nie zamierzam też zostać żoną zwykłego komandora, Francisie. Musiałby otrzymać tytuł szlachecki… ale jestem przekonana, że wkrótce tak się stanie.

Crozier spojrzał jej prosto w oczy, łudząc się nadzieją, że znów tylko żartuje.

– Komandor Ross jest zaręczony – przemówił wreszcie. Jego głos brzmiał jak chrypienie człowieka pozbawionego od wielu dni wody.

– Zamierza się ożenić natychmiast po powrocie do Anglii.

– Phi! – parsknęła Sophia, wstając i jeszcze szybciej kręcąc parasolką. – Wracam do Anglii jeszcze tego lata, nim wuj John zostanie oficjalnie odwołany. Komandor James Clark Ross jeszcze nie wie, na co mnie stać.

Spojrzała na Croziera, który wciąż klęczał przed nią na białych kamieniach.

– Poza tym – dodała wesoło – nawet jeśli komandor Ross ożeni się z tą młodą pretendentką, która czeka na niego w Anglii – rozmawiałam o niej kilkakrotnie z komandorem i mogę pana zapewnić, że to idiotka – małżeństwo niczego jeszcze nie przesądza. To nie śmierć. To nie hamletowski nieznany kraj, z którego nikt nie wraca. Niejeden już mężczyzna wrócił z małżeństwa, by trafić do kobiety, która jest mu przeznaczona. Jeszcze pan wspomni te słowa, drogi Francisie, może pan być tego pewien.

Crozier podniósł się wreszcie z klęczek i otrzepał nogawkę swego najlepszego munduru z białych kamyków.

– Muszę już iść – oświadczyła Sophia. – Jadę z ciotką Jane i komandorem Rossem do Hobart Town, żeby obejrzeć nowe ogiery rozpłodowe, które sprowadziła tu właśnie firma Van Diemen Company. Jeśli ma pan ochotę, może się pan z nami wybrać, tylko wcześniej proszę koniecznie zmienić ubranie i wyraz twarzy.

Dotknęła lekko jego ręki i ruszyła w drogę powrotną do domu, kręcąc od niechcenia parasolką.

Crozier usłyszał przytłumiony dźwięk wybijanych szklanek. Była czwarta w nocy. W normalnych okolicznościach, gdyby okręt znajdował się na otwartych wodach, za pół godziny marynarze musieliby wstać ze swoich hamaków i zabrać się do czyszczenia pokładów i wszystkiego, co znajduje się w zasięgu ich wzroku. Jednak tutaj, pośród ciemności, lodu i wiatru – Crozier słyszał jego wycie w takielunku, co oznaczało, że być może nadchodzi kolejna śnieżyca, a był przecież dopiero dziesiąty listopada – marynarze mogli spać dłużej, aż do czterech szklanek porannej wachty. Do szóstej rano. Wtedy statek ożywał, wypełniony krzykami bosmanów i tupotem nóg marynarzy, którzy nie czekali, aż ich przełożeni spełnią swe groźby i odetną im hamaki.

W porównaniu z prawdziwą służbą na morzu marynarze mieli tutaj mnóstwo wolnego czasu; nie tylko późno wstawali, ale mogli też jeść śniadanie na niższym pokładzie do ośmiu szklanek, a dopiero potem zabierali się do swoich porannych obowiązków.

Crozier spojrzał na pustą butelkę i szklankę. Podniósł ciężki pistolet, załadowany kulą i prochem, i przez chwilę patrzył nań tępym wzrokiem.

Potem schował pistolet do kieszeni, zdjął płaszcz i zawiesił go na haczyku. Wytarł szklaneczkę po whisky czystą ściereczką, którą Jopson zostawiał mu co wieczór w tym właśnie celu, i włożył naczynie do szuflady. Później wsadził pustą butelkę do wiklinowego koszyka z przykrywką, który Jopson stawiał co wieczór przy drzwiach w tym właśnie celu. Crozier wiedział, że następnego wieczora w koszu będzie nań czekała pełna butelka.

Przez chwilę zastanawiał się, czy nie ubrać się cieplej i nie wyjść na pokład – włożyć ciężkie, grube buty, wełniane okrycie, szalik i czapkę i wyjść w ciemną sztormową noc, poczekać na pobudkę i zejść na śniadanie ze swoimi oficerami, by potem pracować cały dzień bez snu.

Spędził już w podobny sposób niejeden ranek.

Ale nie ten. Był zbyt zmęczony. Było też za zimno, by stał tutaj w bezruchu, okryty tylko czterema warstwami wełny. Wiedział, że czwarta nad ranem to najzimniejsza część nocy i pora, o której większość ciężko chorych i rannych ludzi żegna się z tym światem i przenosi do prawdziwie nieznanego kraju.

Crozier wsunął się pod koce i wtulił twarz w zimny materac z końskiego włosia. Wiedział, że minie co najmniej piętnaście minut, nim ciepło jego ciała rozgrzeje nieco posłanie. Przy odrobinie szczęścia będzie już wtedy spał. Przy odrobinie szczęścia uda mu się przespać prawie dwie godziny, nim zacznie się kolejny dzień ciemności i mrozu. Przy odrobinie szczęścia, rozmyślał, pogrąży się we śnie, z którego w ogóle się nie obudzi.