"Terror" - читать интересную книгу автора (Simmons Dan)17Cisza zniknęła, a zadaniem porucznika Johna Irvinga było ją odnaleźć. Komandor nie wydał mu takiego rozkazu… niezupełnie. Ale komandor Crozier kazał mu opiekować się Eskimoską, kiedy w czerwcu komandorzy postanowili zatrzymać ją na pokładzie HMS A teraz zniknęła. Najpierw zauważyli, że nie ma jej w sypialni, którą dla niej wygospodarowali – maleńkim pokoiku o ścianach ułożonych ze skrzynek, tuż przy izbie chorych. Stało się to przed dwoma dniami, w czwartek, ale ludzie przyzwyczajeni byli do dziwnych zwyczajów lady Ciszy i do jej nieobecności – często opuszczała statek, nawet w środku nocy, nikogo o tym nie informując. W czwartek po południu, jedenastego listopada, Irving zameldował komandorowi Crozierowi, że Cisza zniknęła, ale dwa dni wcześniej sam Irving, komandor i kilku innych marynarzy widziało ją na lodzie. Potem, gdy znaleziono szczątki Stronga i Evansa, znów zniknęła. Komandor mówił Irvingowi, żeby się nie martwił, że na pewno wróci. Ale nie wróciła. W ten sam czwartek rano nadciągnęła burza, która przyniosła ze sobą gwałtowne opady śniegu i silny wiatr. Marynarze, którzy przy świetle lamp odbudowywali kopce znaczące ścieżkę między Kiedy w sobotę wieczorem po kolacji porucznik Irving ponownie zameldował komandorowi Crozierowi, że Ciszy nadal nie ma statku, komandor powiedział: – Jeśli jest na zewnątrz, pewnie już nie wróci, John. Ale jeśli chcesz, możesz przeszukać cały statek dziś wieczorem, kiedy ludzie pójdą już spać. Przynajmniej będziesz miał pewność, że jej tu nie ma. Choć dyżur Irvinga dobiegł końca już przed kilkoma godzinami, młody oficer ponownie włożył grubą warstwę ubrań, zapalił lampę i wyszedł na pokład. Pogoda nie poprawiła się ani trochę, może była nawet jeszcze gorsza niż pięć godzin wcześniej, kiedy Irving zszedł pod pokład na kolację. Z północnego zachodu dął silny wiatr, który niósł ze sobą śnieg ograniczający widoczność do pięciu stóp. Wszystko okrywała warstwa lodu, choć z dziobu dochodziły odgłosy rąbania i pokrzykiwania pięcioosobowej grupy marynarzy. Irving przedarł się przez grubą na stopę warstwę świeżego śniegu, którą wiatr naniósł pod brezent, i trzymając przed sobą zapaloną lampę, szukał w ciemności któregoś z marynarzy stojących na wachcie. Reuben Male, dowódca dziobówki, pełnił wachtę przy lewej burcie i nadzorował jednocześnie pracę marynarzy zbijających lód. Irving odnalazł go po krótkich poszukiwaniach, choć Male przypominał oblepioną śniegiem stertę wełny. Nawet jego twarz ukryta była pod prowizorycznym kapturem, owiniętym kilkakrotnie szalikami. Strzelba, którą trzymał pod pachą, oblepiona była lodem. Obaj musieli krzyczeć, by się słyszeć. – Widzi pan coś, panie Male? – wrzeszczał porucznik Irving, pochylając się nad grubym wełnianym turbanem, będącym głową dowódcy dziobówki. Male zsunął niżej jedną z warstw szalika. Jego nos był biały jak sopel lodu. – Ma pan na myśli marynarzy? Nie, tylko ich słyszę. Zastępuję młodego Kinnairda. Odśnieżał pokład podczas trzeciej wachty i jeszcze nie doszedł do siebie. – Nie, pytam, czy widział pan coś na lodzie! – krzyknął ponownie Irving. Male roześmiał się. – Żaden z nas nie widział lodu od czterdziestu ośmiu godzin, poruczniku. Dobrze pan o tym wie, był pan tu przecież wcześniej. Irving skinął głową i poprawił szal, zakrywając szczelniej czoło i brodę. – Nikt nie widział Ciszy… lady Ciszy? – Co takiego? – Male pochylił się niżej, nadstawiając ucha. – Lady Cisza! – wrzasnął Irving. – Nie. Zdaje się, że nikt nie widział tej Eskimoski już od kilku dni. Musiała wyjść ze statku. Pewnie leży tam gdzieś martwa na lodzie. I dobrze, krzyżyk na drogę! Irving skinął głową, poklepał ośnieżone ramię Male’a i ruszył w stronę rufy – trzymając się z dala od grotmasztu, wokół którego na pokład raz po raz spadały z hukiem wielkie kawały lodu i śniegu – by porozmawiać z Johnem Batesem, który pełnił wachtę przy prawej burcie. Bates także niczego nie widział. Nie widział nawet pięciu marynarzy zmierzających do pracy na dziobie. – Pan wybaczy, ale nie mam zegarka, a boję się, że w tym cholernym wietrze nie usłyszę, jak będą wybijali szklanki. Dużo jeszcze zostało do końca wachty? – Usłyszy pan szklanki, kiedy wybije je pan Male! – odkrzyknął Irving, pochylając się nad okrytą lodem wełnianą kulą, która była głową dwudziestosześcioletniego marynarza. – Przyjdzie tu zresztą do was, zanim zejdzie na pokład. Czekajcie cierpliwie, Bates. – Tak jest. Wiatr próbował zbić Irvinga z nóg, kiedy ten przeszedł na drugą stronę brezentowego namiotu, poczekał, aż z góry przestanie na chwilę spadać lód – nawet przez wycie wiatru słyszał krzyki i przekleństwa marynarzy pracujących na maszcie – potem szybko przedarł się przez dwie stopy świeżego śniegu zalegającego na pokładzie, zanurkował pod zamarznięty brezent i zszedł pod pokład. Wcześniej przeszukał oczywiście wielokrotnie niższe pokłady – szczególnie przestrzeń za skrzynkami przy izbie chorych, gdzie Eskimoska miała swoje legowisko – teraz jednak poszedł na rufę. O tej porze na okręcie panowała cisza, przerywana jedynie trzaskami i tupotem nóg dochodzącymi z górnego pokładu, chrapaniem zmęczonych ludzi śpiących w hamakach, przekleństwami pana Diggle’a i brzękiem jego naczyń oraz nieustającym wyciem wiatru i pojękiwaniem lodu. Irving posuwał się powoli w dół ciemnej i wąskiej zejściówki. Prócz kajuty pana Male’a żadna z oficerskich kwater nie była pusta. Pod tym względem HMS W Wielkiej Kajucie nie było nikogo, nikt zresztą nie wytrzymałby długo w dojmującym chłodzie, który panował tu od jakiegoś czasu; nawet książki stojące na półkach wyglądały na zziębnięte; drewniany przyrząd, który po nakręceniu odtwarzał muzykę z metalowych dysków, milczał już od wielu dni. Irving zdążył zauważyć, że w kajucie komandora Croziera wciąż pali się światło, nim przeszedłszy przez puste mesy oficerów i podoficerów, wrócił do schodów. Na najniższym pokładzie jak zawsze było bardzo ciemno i zimno. Ostatnio marynarze rzadziej schodzili tu po zapasy – racje żywnościowe ograniczono niemal do minimum po tym, jak lekarze odkryli, że ogromna część konserw uległa zepsuciu – rzadziej też przenoszono węgiel z ładowni do kotłowni, gdyż ograniczeniu uległy również godziny ogrzewania statku, Irving był więc tutaj zupełnie sam. Drewniane belki i pokryte szronem metalowe obejmy jęczały wokół niego, gdy przeciskał się przez wąski korytarz. Światło lampy z trudem rozpraszało gęsty mrok, w dodatku widok przysłaniała para wydobywająca się z jego ust, która w mroźnym powietrzu natychmiast zamieniała się w drobne kryształki lodu. Nie znalazł lady Ciszy w pomieszczeniach dziobowych – ani w magazynie cieśli, ani w magazynie bosmana, ani w całkiem już niemal pustym magazynie sucharów położonym tuż za tymi pomieszczeniami. Środkowa część najniższego pokładu wypełniona była niegdyś od podłogi do sufitu skrzyniami, beczkami i innymi pojemnikami z żywnością, które Irving skorzystał z klucza, który pożyczył mu komandor Crozier, i wszedł do magazynu rumu. W bladym świetle lampy widział pełne jeszcze butelki brandy i wina, zdawał sobie jednak sprawę, że poziom rumu w głównym pojemniku – ogromnej beczce – jest niepokojąco niski. Wiedział też dobrze, podobnie jak wszyscy oficerowie Królewskiej Marynarki Wojennej, że kiedy rum się skończy – kiedy marynarze przestaną dostawać swoją dzienną porcję grogu – może dojść do buntu. Pan Helpman, klark, i pan Goddard, dowódca ładowni, donieśli ostatnio, że zapasy rumu wystarczą na jakieś sześć tygodni, i to tylko wtedy, jeśli standardowa porcja alkoholu równa ćwierci pinta, którą rozpuszcza się w trzech ćwierciach wody, zostanie zmniejszona o połowę. Takie posunięcie z pewnością też nie spodobałoby się załodze Irving nie wierzył, by lady Cisza mogła się zakraść do zamkniętego na klucz magazynu rumu, przeszukał jednak uważnie całe pomieszczenie, zaglądając pod stoły i między beczki. Patrzył także wyżej, na rzędy kordów, bagnetów i muszkietów ułożonych starannie na półkach pod sufitem. Przeszedł na tył statku, do magazynu amunicji, wciąż wypełnionego sporym zapasem prochu i kul, zajrzał nawet do prywatnego magazynku Croziera, zobaczył tam jednak tylko kilka ostatnich butelek whisky komandora – jedzenie zostało rozdzielone między oficerów w ciągu kilku ostatnich tygodni. Następnie przeszukał magazyn żagli, magazyn ubrań, schowki na linę kotwiczną na rufie i magazynek sternika. Gdyby to on był Eskimoską usiłującą ukryć się na statku, rozmyślał Irving, wybrałby zapewne magazyn żagli, pełen nietkniętych zwojów płótna, pościeli i nieużywanego od miesięcy sprzętu żeglarskiego. Nie było jej tam. Irving przestraszył się nieco w magazynie ubrań, kiedy w blasku jego lampki ukazała się wysoka, przygarbiona postać stojąca w rogu pomieszczenia, okazało się jednak, że był to tylko jakiś wełniany płaszcz i czapka zawieszone na kołku. Zamknąwszy za sobą drzwi, porucznik zszedł po schodach do ładowni. Irving, choć ze względu na swą chłopięcą urodę i blond czuprynę wydawał się młodszy, niż był w rzeczywistości, nie zakochał się w Eskimosce tylko dlatego, że był spragnionym miłości prawiczkiem. W rzeczywistości Irving miał znacznie większe doświadczenie w obcowaniu z płcią piękną niż większość tych chwalipiętów, którzy opowiadali ze swadą o swoich miłosnych podbojach. Kiedy skończył czternaście lat, jego wuj zaprowadził go do doków Bristolu, przedstawił go czystej i miłej prostytutce o imieniu Mol i zapłacił za jego inicjację – nie za krótką przygodę w bocznej uliczce, lecz cały wieczór, noc i dzień w czystym pokoju pod dachem starej gospody z oknami wychodzącymi na nabrzeże. John Irving zasmakował wtedy w cielesnych rozkoszach, którym oddawał się potem wiele razy. Irving nie mógł też narzekać na brak powodzenia u kobiet z towarzystwa. Zalecał się do najmłodszej córki jednej z trzech najważniejszych rodzin w Bristolu, Dunwittów-Harrisonów, i owa dziewczyna, Emily, pozwoliła mu – ba, nawet go do tego zachęcała – na intymne kontakty, o jakich większość chłopców w jego wieku mogła tylko marzyć. Przybywszy do Londynu, gdzie miał uzupełnić swą edukację w zakresie artylerii na okręcie szkoleniowym HMS John Irving nie zamierzał się żenić. Przynajmniej niejako dwudziestokilkulatek – jego ojciec i wuj uczyli go, że w tych właśnie latach powinien zwiedzać świat i używać życia – i najprawdopodobniej również nie jako trzydziestokilkulatek. Nie widział też żadnego ważkiego powodu, dla którego miałby się żenić jako czterdziestokilkulatek. Dlatego też, choć Irving nigdy nie miał zamiaru pracować w Służbie Badawczej – nie lubił zimna, a perspektywa długich miesięcy spędzonych w mrozie i śniegu wydawała mu się przerażająca – tydzień po zaręczynach uległ namowom swych starszych kolegów, George’a Hodgsona i Freda Hornby’ego, i poszedł na HMS Komandor Crozier, który tego pięknego wiosennego poranka najwyraźniej miał kaca i paskudny humor, przyglądał im się spode łba, parskał gniewnie, wyzłośliwiał się i zadawał im mnóstwo pytań. Wyśmiał ich artyleryjskie szkolenie na okręcie pozbawionym masztów i pytał drwiąco, do czego mogą się przydać podczas rejsu na statku, którego jedynie uzbrojenie stanowiły strzelby i muszkiety. Potem spytał ich surowym tonem, „czy jako Anglicy wypełnią swój obowiązek wobec ojczyzny” (Irving zastanawiał się wtedy, co właściwie miało to znaczyć, skoro ci Anglicy większość czasu spędzali na zamarzniętym morzu tysiące mil od domu), wreszcie poinformował ich, że zostali przyjęci. Panna Abigail Elisabeth Lindstrom Hyde-Berrie była oczywiście zrozpaczona i zszokowana, że ich narzeczeństwo przeciągnie się na długie tygodnie, a może nawet lata, Irving pocieszał ją jednak, twierdząc, że pieniądze zarobione dzięki tej służbie będą im absolutnie niezbędne. Zapewniał ją także, że książka, którą napisze po powrocie z wyprawy, zapewni mu sławę i poważanie na całym świecie. Argumenty te przemawiały do rodziny panny Abigail, nawet jeśli ona sama nie czuła się przekonana. Później, kiedy zostali już sami, Irving przegnał jej łzy i gniew za pomocą uścisków, pocałunków i wprawnych pieszczot. Pocieszenie przybrało na koniec bardzo interesującą formę – Irving wiedział, że teraz może być już ojcem. Nie czuł jednak smutku, kiedy kilka tygodni później machał na pożegnanie pannie Abigail, podczas gdy Wiedział, że sir John jest całkiem pewien, iż jeszcze tego samego roku, po przepłynięciu Przejścia Północno-Zachodniego, zatrzymają się w Chinach, a potem w Rosji, planował więc zaciągnąć się na jakiś okręt Królewskiej Marynarki Wojennej pływający po tamtych wodach, a być może nawet zrezygnować z kariery w marynarce, napisać książkę przygodową i zająć się interesami swego wuja w Szanghaju. W ładowni było jeszcze ciemniej i zimniej niż na najniższym pokładzie. Irving nienawidził tego miejsca. Przypominało mu – w jeszcze większym stopniu niż jego zimna kajuta lub mroczny dolny pokład – grób. Schodził tutaj tylko wtedy, gdy musiał, zwykle by nadzorować składanie owiniętych płótnem zwłok – lub części zwłok – w zamykanej na klucz Kajucie Zmarłych. Przy każdej takiej okazji zastanawiał się, czy wkrótce ktoś nie będzie tam składał jego ciała. Podniósł lampkę i ruszył w stronę rufy. Na pierwszy rzut oka kotłownia wydawała się pusta, po chwili jednak Irving dostrzegł ciało leżące na koi przy grodzi po prawej burcie. Nie paliła się tu żadna lampka, a w bladym czerwonym blasku wydobywającym się zza zamkniętych drzwiczek jednego z czterech kotłów ciało spoczywające na koi wydawało się martwe. Otwarte, nieruchome oczy mężczyzny wpatrywały się tępo w sufit. Wejście Irvinga nie sprowokowało go do żadnej reakcji. – Co pana tu sprowadza, poruczniku? – spytał James Thompson. Mechanik nadal nie odwrócił głowy ani nawet nie mrugnął. Kilka tygodni wcześniej przestał się golić, a jego szczupłą, bladą twarz pokrywał nierówny zarost. Miał głęboko zapadnięte oczy. Jego zmierzwione włosy posklejane były potem i sadzą. Przy niemal całkowicie wygaszonym ogniu w kotłowni było zimno, lecz Thompson miał na sobie tylko spodnie z szelkami i podkoszulek. – Szukam Ciszy – powiedział Irving. Mężczyzna na koi nadal wpatrywał się w sufit. – Lady Ciszy – wyjaśnił młody oficer. – Eskimoskiej wiedźmy – dopowiedział mechanik. Irving odchrząknął. W powietrzu unosiło się tyle pyłu węglowego, że trudno było oddychać. – Widział pan ją, panie Thompson? A może słyszał pan coś niezwykłego? Thompson, który nadal nie obrócił głowy ani nie mrugnął, roześmiał się cicho w odpowiedzi. Był to dziwny, niepokojący dźwięk – przypominał grzechot drobnych kamieni zamkniętych w słoju – który zakończył się głuchym kaszlem. – Proszę posłuchać – powiedział mechanik. Irving przekrzywił głowę. Słyszał te same dźwięki, które towarzyszyły mu od miesięcy, choć tutaj, w ładowni, wydawały się głośniejsze; jęki lodu napierającego na statek, jeszcze głośniejsze jęki żelaznych zbiorników i wzmocnień z przodu i z tyłu kotłowni, odległe wycie wiatru, huk spadającego lodu i śniegu, który wprawiał w drżenie poszycie statku, odgłosy drapania i nieustanne posykiwania, piski i sapanie dochodzące z kotła i okalających go rur. – Na tym statku jest ktoś jeszcze… albo coś jeszcze. Słyszę jego oddech – przemówił po chwili Thompson. – Słyszy pan to? Irving wytężył słuch, nie dosłyszał jednak niczego; mógł tylko stwierdzić, że to kocioł wydaje z siebie dźwięki przypominające ciężki oddech wielkiego zmęczonego zwierzęcia. – Gdzie są Smith i Johnson? – spytał oficer, wymieniając nazwiska dwóch palaczy, którzy mieli tu pracować z Thompsonem przez całą dobę. Mechanik wzruszył ramionami. – Teraz wsypujemy tak mało węgla, że potrzebuję ich tylko na kilka godzin w ciągu dnia. Większość czasu spędzam, przeciskając się między tymi rurami i zaworami, poruczniku. Łatam. Zaklejam. Wymieniam. Staram się, żeby to… coś… działało jak należy, żeby pompowało ciepłą wodę przez dolny pokład tych kilka godzin dziennie. Za dwa, góra trzy miesiące i tak nie będzie to miało znaczenia. Już teraz nie mamy dość węgla, żeby uruchomić silniki. Niedługo zabraknie nam nawet węgla do ogrzewania. Irving słyszał o tych prognozach w mesie oficerskiej, jednak nie interesował się nimi specjalnie. Trzy miesiące wydawały mu się teraz całą wiecznością. W tej chwili musiał upewnić się, że Ciszy nie ma na pokładzie, i zameldować o tym komandorowi. Potem musiał spróbować odszukać ją gdzie indziej. Następnie musi przeżyć kolejne trzy miesiące. Brakiem węgla będzie się martwił później. – Słyszał pan te plotki, poruczniku? – spytał mechanik, nadal nie wykonując najmniejszego choćby ruchu. – Nie, panie Thompson, jakie plotki? – Że to… coś z lodu, ta zjawa, ten diabeł… wchodzi na statek, kiedy tylko zechce, i przechadza się nocą po ładowni – odparł Thompson. – Nie. – Irving pokręcił głową. – Nie słyszałem o tym. – Jeśli zostanie pan tu sam na dłużej, przynajmniej na kilka wacht, wszystko pan usłyszy i zobaczy – powiedział mechanik. – Dobranoc, panie Thompson. Irving podniósł lampkę i wrócił do zejściówki, kierując się w stronę dziobu. Na tym pokładzie zostało mu już niewiele miejsc do sprawdzenia, nie zamierzał więc przebywać tu dłużej, niż było to naprawdę konieczne. Kajuta Zmarłych była zamknięta; porucznik nie poprosił wcześniej komandora o klucz, a upewniwszy się, że zamek jest nietknięty, przeszedł dalej. Nie chciał widzieć, co wydaje odgłosy mlaskania i skrobania dochodzące go zza grubych dębowych drzwi. Wielkie żelazne zbiorniki na wodę ustawione wzdłuż burty statku z pewnością nie nadawały się na kryjówkę, Irving przeszedł więc do ładowni z opałem. Worki z węglem, które niegdyś wypełniały te pomieszczenia od podłogi do sufitu, zajmowały teraz tylko niewielką przestrzeń pod ścianami, ułożone jeden obok drugiego niczym zapora z worków z piaskiem. Nie wyobrażał sobie, by lady Cisza ukryła się w jednej z tych mrocznych, śmierdzących nor – podłoga pokryta była warstwą ścieków, wszędzie roiło się też od szczurów – musiał jednak sprawdzić. Przeszukawszy wszystkie schowki i magazynki na śródokręciu, porucznik Irving przeszedł do skrzynek i beczek z zapasami złożonych w skrajniku dziobowym, dokładnie pod wielkim piecem pana Diggle’a umocowanym dwa pokłady wyżej. Różnego rodzaju pojemniki i worki zawieszone pod grubymi belkami upodabniały to miejsce do labiryntu i zmuszały porucznika, by szedł zgięty niemal wpół, choć i tak było tu znacznie mniej skrzynek, beczek, stert i worków niż przed trzydziestoma miesiącami. Ale więcej szczurów. Znacznie więcej. Sprawdzając wszystkie duże skrzynki i beczki, upewniając się, że są zamknięte lub puste, Irving wyszedł właśnie zza wąskich schodów prowadzących na najniższy pokład, gdy do jego uszu dotarło przytłumione sapanie i postękiwanie, a tuż za kręgiem światła rzucanego przez lampę poruszyło się coś białego. Było duże i z pewnością nie było kobietą. Irving nie miał broni. Przez moment zastanawiał się, czy powinien rzucić lampę i uciec. Oczywiście nie zrobił tego. Uczynił krok do przodu i przemawiając z mocą i stanowczością, o jaką nawet siebie nie podejrzewał, rzucił: – Kto tam? Nazwisko! Potem ich zobaczył. Magnus Manson, największy i najgłupszy uczestnik ekspedycji, wkładał właśnie spodnie, zmagając się nerwowo z guzikami. Kilka stóp dalej stał Cornelius Hickey, mający ledwie pięć stóp wzrostu mat uszczelniacz o paciorkowatych oczach i lisiej twarzy. Hickey naciągał szelki na ramiona. Irvingowi opadła szczęka. Dopiero po kilku sekundach pojął, czego był świadkiem – pederaści. Oczywiście słyszał o takich praktykach, żartował z nich ze swymi matami, widział niegdyś, jak chłostano chorążego z Excellenta, który przyznał się do takich czynów, nigdy jednak nie sądził, że trafi na okręt, gdzie… że będzie służył z ludźmi, którzy… Manson zrobił krok w jego stronę. Był tak wielki, że gdy chodził pod pokładem, musiał się zawsze garbić, co z przyzwyczajenia robił potem także na otwartym powietrzu. Teraz zbliżał się do niego powoli niczym kat do swej ofiary. – Magnus – syknął Hickey. – Nie. Irving otworzył usta jeszcze szerzej. Czyżby ci… pederaści… mu grozili? Karą zalecaną w Królewskiej Marynarce Wojennej za pederastie była śmierć przez powieszenie, a dwieście batów, które wymierzano, przeganiając winowajcę wokół floty – dosłownie od statku do statku w porcie – uważano za wyraz wielkiej pobłażliwości. – Jak śmiesz? – przemówił wreszcie Irving, choć sam nie wiedział, czyjego słowa odnoszą się do zachowania Mansona, czy też do aktu, którego przed chwilą się dopuścił. – Poruczniku – odezwał się Hickey, wyrzucając z siebie sylaby z akcentem typowym dla marynarzy z Liverpoolu – pan pozwoli, że wszystko wyjaśnię. Pan Diggle przysłał nas tutaj po mąkę. Jakiś cholerny szczur wbiegł Mansonowi pod nogawkę, więc chłopak próbował go wyrzucić. Te szczury to prawdziwe utrapienie. Irving wiedział, że w tej chwili pan Diggle nie piecze jeszcze sucharów i że na wyższym pokładzie jest jeszcze mnóstwo mąki. Hickey nawet nie starał się wymyślić jakiegoś wiarygodnego kłamstwa. Jego paciorkowate, chytre oczy przywodziły Irvingowi na myśl szczury biegające wokół nich w ciemności. – Bylibyśmy wdzięczni, gdyby pan o tym nikomu nie mówił – kontynuował Hickey. – Wszyscy śmialiby się z Magnusa, że boi się zwykłego szczura. Słowa te były wyzwaniem i wyrazem nieposłuszeństwa. Niemal rozkazem. Hickey patrzył bezczelnie prosto w oczy Irvinga, podczas gdy Magnus stał nieruchomo, z zaciśniętymi pięściami, wielki, głupi osiłek, czekający na następny rozkaz swego małego kochanka. Milczenie przeciągało się w nieskończoność. Lód jęczał za burtami statku, skrzypiały deski. Szczury biegały po podłodze. – Wynoście się stąd – powiedział wreszcie Irving. – Już. – Tak jest, sir. Dziękujemy, sir – odparł Hickey. Odsłonił małą lampkę, która stała na pokładzie za jego plecami. – Chodź, Magnus. Obaj mężczyźni wspięli się na wąskie schody i zniknęli w ciemnościach najniższego pokładu. Irving stał w bezruchu przez kilka dobrych minut, nasłuchując, lecz nie słysząc odgłosów napływających doń z głębi okrętu. Gdyby zameldował o tym komandorowi Crozierowi, doszłoby do procesu. Manson, dyżurny głupek wyprawy, cieszył się sympatią swych towarzyszy, choć nieraz wyśmiewali się z jego zabobonnego lęku przed duchami i goblinami. Magnus wykonywał pracę, którą inaczej musiałoby się zajmować trzech marynarzy. Hickey, choć niespecjalnie lubiany przez innych podoficerów i oficerów, szanowany był przez większość marynarzy, zawsze potrafił bowiem zdobyć dla swych przyjaciół dodatkową porcję tytoniu lub rumu. John Irving przypuszczał, że Crozier nie powiesiłby żadnego z nich, jednak od kilku tygodni miał paskudny nastrój, z pewnością więc kara byłaby surowa. Wszyscy na okręcie wiedzieli, że przed kilkoma tygodniami komandor zagroził Mansonowi zamknięciem w Kajucie Zmarłych, wraz z trupem jego byłego kamrata, Walkera, gdyby wielki idiota ponownie odmówił noszenia węgla do ładowni. Zapewne nikt by się nie zdziwił, gdyby komandor wykonał teraz ten wyrok. Z drugiej strony, rozmyślał młody oficer, cóż właściwie widział? Co mógłby powiedzieć, z ręką na Biblii, gdyby przyszło mu świadczyć przed sądem? Nie widział żadnego nienaturalnego aktu. Nie przyłapał dwóch pederastów na kopulacji… ani w żadnej nienaturalnej pozycji. Słyszał posapywanie i stękanie, jakiś przytłumiony szept, i widział, jak obaj mężczyźni naciągają spodnie i wkładają do nich koszule. W normalnych okolicznościach wystarczyłoby to do powieszenia ich obu. Lecz tutaj, na lodzie, gdzie w ciągu najbliższych miesięcy, a może i lat nie mogli spodziewać się żadnego ratunku… Po raz pierwszy od wielu lat John Irving miał ochotę usiąść i zapłakać. Jego życie skomplikowało się właśnie do niewyobrażalnego stopnia. Gdyby doniósł na tych dwóch pederastów, żaden z jego towarzyszy – oficerów, przyjaciół, podwładnych – nigdy już nie spojrzałby na niego w ten sam sposób. Jeśli nie zamelduje, narazi się na nieustające akty bezczelności ze strony Hickeya. Wyczuwszy jego słabość, mat uszczelniacz być może zechce szantażować go przez długie tygodnie i miesiące wspólnej podróży. Irving wiedział też, że już nigdy nie spałby spokojnie ani nie czułby się bezpiecznie na wachcie czy też w swojej kajucie – na tyle, na ile można było czuć się bezpiecznie w obecności potwora, który zabijał ich jednego po drugim – czekając bezustannie, aż na jego gardle zamkną się wielkie białe ręce Mansona. – A niech mnie szlag. – Irving westchnął głośno. Uświadomiwszy sobie, co właśnie powiedział, roześmiał się głośno – jego śmiech, choć słaby i krótkotrwały, zabrzmiał bardziej złowieszczo niż słowa. Zajrzawszy do wszystkich możliwych kryjówek, prócz kilku beczek i schowka na linę kotwiczną na dziobie, gotów był zaprzestać poszukiwań, nie chciał jednak wychodzić na dolny pokład, dopóki Hickey i Manson nie znikną mu z oczu. Irving minął puste skrzynki kołyszące się lekko na wodzie – w pobliżu dziobu, położonego niżej niż inne części przechylonego statku, lodowata woda sięgała Irvingowi ponad kostki. Wiedział, że jeśli wkrótce się stąd nie wyniesie, z całą pewnością odmrozi sobie palce u nóg. Schowek na linę kotwiczną znajdował się na samym dziobie, w miejscu, gdzie burty łączyły się ze sobą. Nie było to pomieszczenie duże ani przytulne – za podwójnymi drzwiami wysokości trzech stóp kryła się komórka wyższa zaledwie o stopę, wypełniona w większości zwojami grubych lin kotwicznych. Na dodatek śmierdziało tu zawsze mułem, nawet wiele miesięcy po tym, jak statek wciągnął kotwicę na pokład. Irving otworzył skrzypiące drzwi schowka i podniósł lampę do oczu. Jęki i trzaski lodu brzmiały szczególnie głośno w tym miejscu, gdzie dziób i bukszpryt tkwiły wciśnięte w przemieszczający się pak. Lady Cisza poderwała głowę, a blask lampy odbił się w jej oczach niczym w ślepiach kota. Była zupełnie naga – jedna warstwa biało-brązowych futer leżała na podłodze, niczym dywan, druga zaś okrywała tylko jej ramiona i plecy. Podłoga schowka znajdowała się co najmniej o stopę wyżej niż zalany wodą pokład. Lady Cisza odsunęła liny kotwiczne na bok, urządzając sobie coś na kształt niewielkiej, wyłożonej futrami jaskini. W puszce po konserwie, wypełnionej olejem lub foczym tłuszczem, płonął ogień, który zapewniał jej światło i odrobinę ciepła. Eskimoska jadła właśnie kawał czerwonego, surowego, pokrwawionego mięsa. Cięła je na plastry krótkim, lecz bez wątpienia bardzo ostrym nożem i wkładała odkrojone kawałki do ust. Rękojeść noża wykonana była z kości lub rogu i ozdobiona jakimś wzorem. Lady Cisza klęczała, pochylona nad ogniem i mięsem, a jej małe piersi zwieszały się w dół, co przywodziło na myśl wykształconemu Irvingowi posąg wilczycy karmiącej Romulusa i Remusa. – Najmocniej panią przepraszam – powiedział Irving. Dotknął czapki i zamknął drzwiczki. Cofnąwszy się o krok w zimnej brei i wystraszywszy kilka szczurów, młody oficer po raz drugi w ciągu kilku minut starał się otrząsnąć z szoku i zacząć trzeźwo myśleć. Komandor musiał się dowiedzieć o kryjówce Ciszy. Wymagały tego choćby względy bezpieczeństwa – otwarty ogień stanowił ogromne zagrożenie dla drewnianego statku. Skąd jednak wzięła nóż? Wyglądał raczej jak dzieło Eskimosów, a nie narzędzia, które przewozili na statku. Przeszukali ją przecież dokładnie przed sześcioma miesiącami. Czy mogła wtedy coś przed nimi ukryć? Co jeszcze mogła ukrywać? I to świeże mięso. Irving był pewien, że na statku nie ma świeżego mięsa. Czyżby wychodziła na polowanie? W ciemności i śniegu? I na cóż mogła polować? Jedynymi zwierzętami, które żyły na lodzie lub pod lodem w pobliżu Nagle przyszła mu do głowy straszliwa myśl. Przez sekundę miał ochotę wrócić do Kajuty Zmarłych i jeszcze raz sprawdzić zamek. Potem naszła go myśl jeszcze straszniejsza. Znaleźli tylko połówki ciał Williama Stronga i Thomasa Evansa. Porucznik John Irving ruszył w stronę rufy, ślizgając się na lodzie ukrytym pod warstwą zimnej wody, odszukał w ciemnościach schody i wspiął się pospiesznie na dolny pokład. |
||
|