"Koniec akcji „Arka”" - читать интересную книгу автора (Strugacki Arkadij, Strugacki Borys)

Rozdział III GŁOSY I UPIORY

Chociaż to zdumiewające, spałem jak zabity. Rano jak zwykle wstałem na pół godziny przed wszystkimi, wpadłem do kuchni, żeby sprawdzić co ze śniadaniem, zajrzałem na mostek, gęby sprawdzić co z moimi wychowankami, a potem wybiegłem na dwór, żeby zrobić poranną gimnastykę. Słońce jeszcze kryło się za górami, ale było już zupełnie widno i bardzo zimno. W nosie mi zamarzło, rzęsy się sklejały, a ja ze wszystkich sił machałem rękami, przysiadałem i w ogóle starałem się zakończyć gimnastykę jak najszybciej i wrócić na statek. I wtedy właśnie zauważyłem Komowa. Widocznie dzisiaj wstał jeszcze wcześniej niż ja, po coś wyszedł i teraz wracał z tej strony, gdzie była budowa. Szedł wbrew swoim obyczajom niespiesznie, jakby nad czymś zadumany i z roztargnieniem uderzał się po nodze jakąś gałązką. Kończyłem już ćwiczenia, kiedy Komow podszedł do mnie i przywitał się. Ja, naturalnie, też mu powiedziałem „dzień dobry” i już miałem zamiar dać nura do włazu, kiedy nagle Komow zatrzymał mnie pytaniem:

— Powiedz mi, Popow, czy kiedy zostajesz sam, oddalasz się od statku?

— To znaczy? — zdziwiło mnie jednak nie tyle samo pytanie ile fakt, że Giennadij Komow raczył łaskawie zainteresować się, jak spędzam czas. Mój stosunek do Giennadija Komowa jest dość skomplikowany — nie przepadam za nim.

— To znaczy, czy wybierasz się na jakieś dalsze wycieczki? Na przykład na wzgórza albo nad bagna…

Nienawidzę, jeżeli ktoś w czasie rozmowy patrzy wszędzie tylko nie na człowieka, z którym rozmawia. I jeszcze na dodatek sam ma ciepłą dochę z kapturem, a człowiek stoi w kostiumie gimnastycznym na mrozie. Ale mimo wszystko Giennadij Komow to Giennadij Komow, więc osłaniając dłońmi ramiona i tańcząc w miejscu odpowiedziałem.

— Nie. I tak mi brakuje czasu. Nie mam głowy do wycieczek.

Teraz dopiero był łaskaw zauważyć, że marznę i uprzejmie wskazał mi gałązka właz ze słowami: „Proszę wejść, Popow. Zimno”. Ale w komorze kesonowej znowu mnie zatrzymał.

— A czy roboty schodzą z budowy?

— Roboty? — ciągle nie mogłem zrozumieć, o co mu chodzi. — Nie. A po co?

— Nie, nie wiem… Na przykład po budulec.

Starannie oparł swoją gałązkę o ścianę i zaczął rozpinać dochę. A mnie powoli zalewała krew. Jeżeli jakimś cudem dowiedział się o moich wczorajszych kłopotach, to po pierwsze, to nie jego interes, a po drugie, mógłby o tym powiedzieć wprost. Co to za przesłuchanie, jak pragnę zdrowia…

— Materiałem budowlanym dla systemu cybernetycznego danego typu — powiedziałem możliwie oschle — staje się to, co system ma aktualnie pod ręką. W naszym przypadku piasek.

— I kamienie — dodał niedbale Komow wieszając doche na haczyku.

Tu mnie trafił. Ale to naprawdę nie była jego sprawa i odpowiedziałem z wyzwaniem:

— Tak! Jeśli się trafią kamienie, to i kamienie.

Komow pierwszy raz spojrzał mi w oczy.

— Boję się, że mnie źle zrozumiałeś, Popow — powiedział nieoczekiwanie łagodnie. — Nie mam zamiaru wtrącać się do twojej pracy. Po prostu mam pewne wątpliwości, więc zwróciłem się do ciebie, ponieważ jesteś jedynym człowiekiem, który może mi pomóc w ich rozwikłaniu.

Cóż, jeżeli ze mną po dobremu, to i ja po dobremu.

— W ogóle to, oczywiście, kamienie są im niepotrzebne — powiedziałem. — Wczoraj system trochę nawalał i roboty rozrzuciły te kamienie po całym placu. Kto może wiedzieć, po co im to było potrzebne. Później, rzecz jasna, wszystko pozbierały.

Komow skinął głową.

— Tak, zauważyłem. A jakiego rodzaju były te zakłócenia?

W dwóch słowach opowiedziałem mu o wczorajszym dniu, pomijając, rzecz jasna, różne intymne szczegóły. Komow słuchał, kiwał głową, a potem zabrał swoją gałązkę, podziękował za objaśnienia i oddalił się. I dopiero w mesie, jedząc kaszę gryczaną z zimnym mlekiem, uprzytomniłem sobie, że w dalszym ciągu nie mam pojęcia, jakiego rodzaju wątpliwości trapią ulubieńca doktora M'Bogi, na ile udało mi się je rozproszyć i czy w ogóle się udało. Przestałem jeść i spojrzałem na Komowa. Nie, chyba się nie udało.

Giennadij Komow z zasady wygląda na człowieka nie z tego świata. Wiecznie czegoś wypatruje za dalekimi horyzontami i rozmyśla nad czymś niezmiernie wzniosłym. Z obłoków schodzi tylko wtedy, kiedy ktoś albo coś, przypadkiem albo umyślnie staje mu na przeszkodzie. Wtedy bez drgnienia powieki, częstokroć absolutnie bez litości usuwa z drogi przeszkodę i z powrotem szybuje na Olimp. Tak w każdym razie o nim opowiadają i zresztą nie ma w tym nic dziwnego. Kiedy człowiek pracuje nad problemami obcoplanetarnych psychologii i w tej dziedzinie odnosi znaczne sukcesy, jeśli tak można powiedzieć walczy na pierwszej linii, siebie nie oszczędza w najmniejszym stopniu i jeżeli jeszcze na domiar wszystkiego jest zaliczany do czołówki „futurmistrzów” planety, to można mu wiele wybaczyć i traktować jego maniery z pewną pobłażliwością. W końcu nie wszyscy mogą być tak sympatyczni jak Gorbowski albo doktor M'Boga.

Ale z drugiej strony, w ciągu ostatnich dni coraz częściej ze zdumieniem i goryczą wspominałem pełne zachwytu opowieści Tatiany, która przepracowała z Komowem cały rok, była, moim zdaniem, w nim zakochana i opowiadała o nim jako o człowieku wyjątkowo towarzyskim, z cudownym poczuciem humoru i tak dalej. Nazywała go wprost duszą towarzystwa. Co to mogło być za towarzystwo, które miało taką duszę, tego nawet nie jestem sobie w stanie wyobrazić.

Tak. A więc Giennadij Komow zawsze sprawiał na mnie wrażenie człowieka nie z tego świata. Ale dzisiaj, przy śniadaniu, Komow przeszedł samego siebie. Swoją porcję obficie posypał solą. Posypie, spróbuje i z roztargnieniem umieści talerz w zsypie. Musztarda myliła mu się z masłem. Nasmaruje słodką grzankę musztardą, spróbuje i z roztargnieniem pośle ją w ślad za talerzykiem. Na pytania Van der Hoosego nie odpowiadał, za to jak pijawka przypiął się do Majki usiłując wydobyć z niej zeznanie, czy w czasie zdjęć przez cały czas chodzą razem z Vanderem, czy też niekiedy się rozstają. A jeszcze od czasu do czasu nerwowo spozierał wokół, a raz nawet zerwał się na równe nogi, wybiegł na korytarz i po kilku minutach wrócił jak gdyby nigdy nic — i znowu zabrał się do smarowania grzanek musztardą, aż w końcu usunąłem tę nieszczęsną musztardę z jego pola widzenia.

Majka też się denerwowała. Odpowiadała krótko, patrzyła w talerz i przez całe śniadanie ani razu się nie uśmiechnęła. Zresztą Majkę akurat rozumiałem bardzo dobrze. Ja bym na jej miejscu tak samo się denerwował przed taką robotą. W końcu Majka to moja rówieśnica i chociaż ma znacznie większe doświadczenie, ale to nie to doświadczenie, które jej dzisiaj będzie potrzebne.

Słowem, Komow wyraźnie się denerwował, denerwowała się Majka i Van der Hoose również patrząc na nich zaczął zdradzać pewne oznaki zaniepokojenia, i stało się dla mnie oczywiste, że zaczynanie rozmowy o moim udziale w dzisiejszej ekspertyzie nie będzie najlepiej przyjęte. Zrozumiałem, że przede mną znowu cały dzień ciszy i pustki, i też zacząłem się denerwować. Atmosfera przy stole stała się po prostu napięta. I wtedy Van der Hoose jako dowódca statku i lekarz postanowił tę atmosferę rozładować. Zadarł głowę, wysunął dolną szczękę i popatrzył na nas długim, zezującym spojrzeniem. Jego bokobrody nastroszyły się imponująco. Na początek opowiedział nam kilka dowcipów z życia astronautów. Dowcipy były stare, brodate, ja zmuszałem się do uśmiechu. Majka w ogóle nie reagowała, a Komow zareagował bardzo dziwnie. Słuchał z wielka uwagą, przy puentach kiwał głową, a potem nagle z zadumą wpatrzył się w Van der Hoosego i powiedział z przekonaniem:

— A wiesz, Jakub, do twoich bokobrodów bardzo dobrze pasowałyby pędzelki na uszach. To było dobrze powiedziane i w innych warunkach, ucieszyłby mnie taki trafny dowcip, ale teraz wydał mi się nietaktowny. Za to sam Van der Hoose był najwidoczniej przeciwnego zdania. Uśmiechnął się zadowolony z siebie, zgiętym palcem jeszcze bardziej napuszył bokobrody — najpierw lewy, a potem prawy — i opowiedział nam następną historyjkę.

Przybywa na pewną cywilizowaną planetę jakiś Ziemianin, nawiązuje kontakt z tubylcami i proponuje im swoje usługi w charakterze najlepszego na Ziemi specjalisty w dziedzinie konstrukcji i eksploatacji wiecznych silników pierwszego rodzaju. Tubylcy oczywiście patrzą w tego posłańca wyższego rozumu jak w tęczę i słuchając jego instrukcji natychmiast biorą się do roboty. Zmontowali pierwszy silnik. Nie pracuje. Ziemianin kręci korbą, łazi wśród pasów, kół zębatych i innych śrubek i klnie, że wszystko jest zrobione nie tak jak trzeba. Technikę, powiada — macie zacofaną, te układy należy przerobić, a te w ogóle wymienić, jak sądzicie? Tubylcy, cóż począć, zabierają się do przeróbek i radykalnego wymieniania. I ledwie skończyli, kiedy przylatuje z Ziemi rakieta pogotowia ratunkowego, sanitariusze łapią wynalazcę, robią mu stosowny zastrzyk, lekarz przeprasza tubylców za wszystkie przykrości, i rakieta startuje. Tubylcy smutni i zawstydzeni, patrząc w ziemię, zaczynają się rozchodzić, kiedy nagle widzą, że silnik zaczął pracować. Tak, przyjaciele moi, silnik zaczął pracować i pracuje do dzisiaj, a minęło już sto pięćdziesiąt lat.

Mnie tam się ta historyjka spodobała. Było od razu widać, że Van der Hoose wymyślił ją osobiście i najpewniej przed chwilą. Ku mojemu ogromnemu zdumieniu historyjka spodobała się również Komowowi. Już w środku opowiadania przestał błądzić wzrokiem po stole w poszukiwaniu musztardy, wpatrzył się w Van der Hoosego i do samego końca nie spuszczał z niego zmrużonych oczu, a potem wypowiedział się w tym sensie, że pomysł, aby jeden z partnerów kontaktu był niepoczytalny, wydaje mu się interesujący teoretycznie. W każdym razie do tej pory ogólna teoria kontaktu nie brała pod uwagę takiej możliwości, chociaż jeszcze w początkach dwudziestego pierwszego wieku niejaki Strauch proponował włączenie schizofreników w skład załóg statków kosmicznych. Już wtedy było wiadomo, że schizofreników charakteryzuje wybitna zdolność nietypowych skojarzeń. Tam, gdzie normalny człowiek w chaosie nieznanych zjawisk mimo woli stara się zobaczyć rzeczy znane, wiadome od dawna, stereotypowe, schizofrenik, przeciwnie, nie tylko wszystko widzi takim, jakim jest w rzeczywistości, ale jest zdolny stworzyć nowe stereotypy, konsekwentnie wynikające z natury badanego chaosu. Nawiasem mówiąc, ciągnął dalej Komow zapalając się z wolna, ta właściwość okazuje się wspólna dla wszystkich schizoidalnych typów wśród rozumnych istot. A ponieważ teoretycznie bynajmniej nie jest wykluczona możliwość, że partnerem w kontakcie okaże się schizofrenik i ponieważ nie stwierdzona odpowiednio wcześnie schizofrenia może w procesie kontaktu spowodować nie dające się przewidzieć konsekwencje, problem, który przed chwilą poruszył Jakub, jest wart tego, aby naukowcy poświęcili mu uwagę.

Van der Hoose z uśmieszkiem oznajmił, że ofiarowuje Komowowi swój pomysł, i powiedział, że czas ruszać. Na te słowa, Majka, która do tej pory zaciekawiona, z rozchylonymi ustami słuchała Komowa, z miejsca oklapła. Ja również oklapłem — te rozmowy o schizofrenikach nasunęły mi niemiłe myśli. I właśnie wtedy to się stało.

Van der Hoose z Majką wyszli już z mesy, a Komow przystanął w drzwiach, nagle zawrócił, mocno ujął mnie za łokieć i z jakąś przerażającą uwagą błądząc po mojej twarzy swoimi zimnymi szarymi oczami cicho i szybko zapytał:

— Coś tak oklapł, Staszku? Czy coś się stało?

Osłupiałem. Wstrząsnęła mną zaiste niezwykła przenikliwość tego specjalisty od schizofrenii. Ale mimo wszystko potrafiłem błyskawicznie wziąć się w garść. Zbyt wiele decydowało się dla mnie w tym momencie. Odsunąłem się i z niesłychanym zdumieniem zapytałem:

— A o co chodzi?

Oczy Komowa nadal biegały po mojej twarzy, znowu zapytał, jeszcze ciszej i szybciej:

— Boisz się zostać sam?

Ale ja już mocno siedziałem w siodle.

— Boję się? — powtórzyłem pytanie. — No, to trochę za mocno powiedziane. Przecież nie jestem dzieckiem…

Komow puścił mój łokieć.

— A może polecisz z nami? Wzruszyłem ramionami.

— Poleciałbym z przyjemnością. Ale przecież wczoraj nie wszystko było w porządku. Chyba lepiej, żebym został.

— No-no! — powiedział z nieokreśloną intonacją Komow, odwrócił się gwałtownie i wyszedł.

Zostałem jeszcze chwilę w mesie uspokajając się ostatecznie. W głowie miałem kaszę, ale czułem się jak po egzaminie zdanym na celująco.

Pomachali mi na pożegnanie i odlecieli, a ja nawet nie odprowadziłem ich spojrzeniem. Od razu wróciłem na statek, wybrałem dwa stereokryształy, przyczepiłem je do uszu i rozwaliłem się w fotelu przed pulpitem. Śledziłem pracę swoich podopiecznych, czytałem, przyjmowałem depesze, uciąłem sobie pogawędkę z Wadikiem i z Ninon (było bardzo pocieszające, że Wadik też puścił muzykę na cały regulator), zrobiłem generalne porządki we wszystkich pomieszczeniach, zestawiłem wykwintne menu nie zapominając o konieczności pokrzepienia duchowych sił — i wszystko to wśród ryku surm, wycia fletów i pomiaukiwania ksylofonów. Mówiąc wprost, pedantycznie, bezlitośnie, z pożytkiem dla siebie i dla otoczenia zabijałem czas. I przez ten cały zabijany czas nieodstępnie gryzła mnie jedna myśl — skąd Komow dowiedział się o mojej chwili słabości i co w związku z tym zamierza przedsięwziąć. Komow stanowił dla mnie zagadkę. Te jego wątpliwości, które powstały po wizycie na budowie, ta rozmowa o schizofrenikach, to dziwaczne interludium w drzwiach mesy. Rany boskie, przecież on mi zaproponował, żebym z nimi poleciał, przecież on się bał zostawić mnie samego! Czyżbym się tak zmienił? Ale przecież na przykład Van der Hoose nic nie zauważył… Na takich rozmyślaniach minęła mi znaczna część roboczego dnia. O godzinie piętnastej, znacznie wcześniej niż oczekiwałem, glider wrócił. Ledwie zdążyłem zerwać z uszu i schować kryształy, kiedy całe towarzystwo zjawiło się na statku. Powitałem ich w komorze kesonowej, ze starannie przemyślaną, spokojną uprzejmością, nie zadałem żadnych istotnych pytań, tylko poinformowałem się, czy ktoś nie pragnie się pokrzepić. Obawiam się wprawdzie, że po sześciogodzinnym słuchaniu bębnów i piszczałek, mówiłem nieco za głośno, tak że Majka, która ku mojej nieopisanej radości wyglądała zupełnie zadowalająco, wytrzeszczyła oczy z niejakim zdziwieniem, a Kemów szybko obejrzał mnie od stóp do głów i nie mówiąc ani słowa natychmiast zniknął w swojej kajucie.

— Pokrzepić się? z zadumą powtórzył Van der Hoose. — Wiesz, Staszku, pójdę teraz na mostek pisać raport, więc gdybyś przechodząc tamtędy przyniósł mi szklaneczkę czegoś mocniejszego, byłoby chyba bardzo dobrze, jak sądzisz?

Powiedziałem, że przyniosę, Van der Hoose udał się na mostek, a my z Majką poszliśmy do mesy i tam nalałem dwie szklaneczki czegoś wzmacniającego — jedną dałem Majce, drugą zaniosłem Van der Hoosemu. Kiedy wróciłem, Majka ze szklanką w ręku chodziła po mesie. Tak, była znacznie spokojniejsza niż rano, ale pomimo wszystko czuło się w niej jakieś napięcie i żeby jej pomóc, zapytałem:

— No i co z tym statkiem?

Majka łyknęła solidnie, oblizała wargi i patrząc gdzieś obok mnie, powiedziała:

— Wiesz — Staszek, to nie przypadek.

Czekałem na ciąg dalszy, ale Majka milczała.

— Co? — zapytałem.

— Wszystko! — Zrobiła nieokreślony ruch szklanką. Wykastrowany świat. Anemia. Wspomnisz moje słowa — i statek tu się rozbił nie przypadkiem, i znaleźliśmy go nie przypadkiem, i w ogóle całe to nasze przedsięwzięcie, cały projekt wszystko diabli wezmą na tej planecie! — dopiła wino i postawiła szklankę na stole. — Nie przestrzega się elementarnych wymogów bezpieczeństwa, większość pracowników to żółtodzioby takie jak ty, albo, nie przymierzając, ja… i wszystko tylko dlatego, że planeta jest biologicznie pasywna. A czy o to chodzi? Przecież każdy człowiek z elementarnym wyczuciem już w pierwszej godzinie pobytu czuje, że coś tu nie jest w porządku. Było tu kiedyś życie, a potem wybuchła gwiazda i w jednej sekundzie wszystko się skończyło… Pasywna biologicznie? Tak! Ale za to aktywna nekrotycznie. Panta też będzie taka za ileś tam lat. Kalekie drzewa, wątła trawka i wszystko wokół przesycone jest śmiercią. Zapach śmierci, rozumiesz? Nawet gorzej — zapach byłego życia! Nie, Staszek, wspomnisz moje słowa, żadne plemiona z Panty tu się nie zadomowią, nie zaznają tu radości. Nowy dom dla całej ludzkości? Nie, nie nowy dom, ale stary zamek z upiorami…

Wzdrygnąłem się. Majka zauważyła, ale zrozumiała niewłaściwie.

— Nie niepokój się — powiedziała ze smutnym uśmiechem. — Ze mną jest wszystko w porządku. Po prostu staram się sprecyzować swoje wrażenia i swoje przeczucia. Ty mnie, jak widzę, nie możesz zrozumieć, ale sam pomyśl, jakiego rodzaju to są przeczucia, jeżeli bez przerwy mam na języku słowa — nekroza, upiory… Znowu przespacerowała się po mesie, potem stanęła przede mną i mówiła dalej:

— Oczywiście, jeśli popatrzeć inaczej, to parametry planety są optymalne, wyjątkowe. Aktywność biologiczna prawie zerowa, atmosfera, hydrosfera, klimat, bilans termiczny — wszystko jak na zamówienie dla projektu „Arka”. Ale dam sobie głowę uciąć, że nikt z organizatorów tej imprezy tutaj nie był, a jeśli nawet ktoś był, to nie miał za grosz instynktu, wyczucia życia, czy co… No, rozumiem, to wszystko stare wygi, pokiereszowani, w bliznach, przeszli przez tysiące piekieł… mają wspaniałe wyczucie niebezpieczeństwa, materialnego niebezpieczeństwa! Ale wyczucie t e g o… — strzeliła palcami i nawet, biedactwo, skrzywiła się z poczucia bezsilności, nie mogąc zdefiniować swoich wrażeń. — A zresztą, skąd ja to mogę wiedzieć, może i ktoś z nich poczuł, że coś tu jest nie tak, ale jak to wyjaśnić tym, co tu nie byli? Czy ty przynajmniej chociaż trochę mnie rozumiesz?

Patrzyła mi prosto w twarz zielonymi oczami, a ja wahałem się, wahałem i wreszcie skłamałem:

— Niezupełnie. To znaczy, oczywiście, masz trochę racji… cisza, pustka…

No widzisz — powiedziała Majka. — Nawet ty tego nie rozumiesz. No dobra, starczy na dzisiaj. — Usiadła na stole naprzeciw mnie i nagle dziabnęła mnie palcem w policzek, zaśmiała się. — Wygadałam się i jakoś mi lżej. Z Komowem, jak sam rozumiesz, nie da się porozmawiać, a do Vandera lepiej z tym się nie pchać — zamęczy w ambulatorium…

Napięcie dręczące ją, zresztą i mnie również, od razu opadło i rozmowa zamieniła się w takie tam gadanie. Poskarżyłem się jej na wczorajsze kłopoty z robotami, opowiedziałem, jak Wadik kąpał się sam jeden w całym oceanie, i zapytałem, jak wygląda problem kwater. Majka odpowiedziała, że wyznaczyli już cztery miejsca na obozowiska, miejsca zupełnie przyzwoite, i w innych warunkach każdy mieszkaniec Panty z przyjemnością spędziłby tu całe swoje życie, ale ponieważ tak czy inaczej ta bezsensowna impreza jest pozbawiona jakichkolwiek szans, nie ma nad czym się rozwodzić. Przypomniałem Majce, że zawsze odznaczała się wrodzonym sceptycyzmem i że ten sceptycyzm bynajmniej nie zawsze okazywał się usprawiedliwiony. Majka nie zgodziła się, powiedziała, że teraz nie rozmawiamy o wrodzonym sceptycyzmie, ale o sceptycyzmie natury, że w ogóle jestem nowicjusz, żółtodziób; i właściwie powinienem zwracać się do niej, doświadczonej Majki, stojąc na baczność. Wtedy powiedziałem jej, że prawdziwie doświadczony człowiek nigdy nie spiera się z technikiem-cybernetykiem, ponieważ technik jest na statku tą osią, wokół której wiruje całe życie statku. Majka stwierdziła, że większość osi obrotu to w istocie rzeczy pojęcia abstrakcyjne, po prostu szereg geometrycznych punktów… Potem zaczęliśmy dyskusję na temat różnicy między pojęciami „wiruje” i „obraca się”, w ogóle gawędziliśmy na tematy obojętne i z boku na pewno wyglądało to dosyć sympatycznie, ale nie wiem, o czym przez cały czas myślała Majka, too ja osobiście na drugim planie bezustannie rozważałem czy nie zabrać się, i to natychmiast, do przeglądu wszystkich systemów bezpieczeństwa. Co prawda te systemy były obliczone na niebezpieczeństwa biologiczne i nie sposób było przewidzieć, czy zabezpieczają również przed niebezpieczeństwem nekrotycznym, ale strzeżonego Pan Bóg strzeże, ostrożność jest matką spokoju i jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz.

Jednym słowem, kiedy Majka zaczęła ziewać i skarżyć się na niewyspanie, posłałem ją do kajuty, żeby się zdrzemnęła przed obiadem, a sam przede wszystkim poszedłem do biblioteki, wziąłem słownik i zobaczyłem, co to w ogóle znaczy „nekroza”. Wyjaśnienie wywarło na mnie jak najgorsze wrażenie i postanowiłem niezwłocznie przystąpić do przeglądu. Na wszelki wypadek co prawda pobiegłem jeszcze uprzednio na mostek, żeby zobaczyć, jak się sprawiają moi wychowankowie i zastałem tam Van der Hoosego właśnie w momencie, kiedy starannie układał jedną na drugiej kartki ze swoją ekspertyzą. „Zaraz zaniosę to Komowowi — oznajmił na mój widok — potem dam przejrzeć Majce, a potem przedyskutujemy to wszyscy, jak sądzisz? Ciebie też zawołać?” Powiedziałem, żeby zawołał, i poinformowałem, że będę w komorze systemów bezpieczeństwa. Van der Hoose popatrzył na mnie z ciekawością, ale nic nie powiedział i wyszedł.

Zawołali mnie po dwóch godzinach. Van der Hoose przez wewnętrzny system łączności oznajmił, że raport przeczytali wszyscy członkowie komisji i zapytał, czy ja też chcę przeczytać. Ja oczywiście chciałbym, ale przegląd był w pełnym toku, wartownik-zwiadowca na wpół wypatroszony, w ogóle miałem urwanie głowy, więc odpowiedziałem w tym sensie, że przeczytać już raczej nie zdążę, a na dyskusję przyjdę z całą pewnością, jak tylko skończę robotę. Mam tu jeszcze zajęcia na jakąś godzinkę, powiedziałem, więc niech siadają do obiadu beze mnie.

Krótko mówiąc, kiedy wszedłem do mesy, obiad był na ukończeniu i zaczynała się dyskusja. Nalałem sobie zupy, usiadłem z boku, zacząłem jeść i słuchać.

— Nie mogę przyjąć bez zastrzeżeń hipotezy o meteorze — z wyrzutem mówił Van der Hoose. — „Pelikany” są świetnie zabezpieczone przed uderzeniami meteorów. W razie niebezpieczeństwa statek mógł po prostu skręcić.

— Nie przeczę — odpowiadał Komow, patrząc w stół i krzywiąc się z obrzydzeniem. — Jednakże jeśli założyć, że atak meteorów zaczął się w momencie, kiedy statek wychodził z subprzestrzeni…

— Tak, naturalnie — zgodził się Van der Hoose. — W takim przypadku naturalnie. Ale prawdopodobieństwo…

— Zadziwiasz mnie. Jakubie. Silnik kosmiczny statku jest doszczętnie rozbity. Olbrzymia dziura na wylot i ślady oddziaływania wysokich temperatur. Moim zdaniem dla każdego normalnego człowieka musi być jasne, że w grę może wchodzić tylko meteor.

Van der Hoose miał bardzo nieszczęśliwą minę.

— No, dobrze — powiedział — niech będzie po twojemu… Ale ty po prostu nie rozumiesz, Giennadij, nie jesteś astronautą… Po prostu nie rozumiesz, jak mało to jest prawdopodobne. Właśnie w momencie wychodzenia z subprzestrzeni ogromny meteor o ogromnej energii… Po prostu nie wiem, co jeszcze może być równie nieprawdopodobne!

— A więc co proponujesz?

Van der Hoose rozejrzał się dookoła szukając poparcia, nie znalazł go i powiedział:

— Dobrze, niech tak zostanie. Ale jednak będę nalegał, żeby sformułowanie było mniej kategoryczne. Powiedzmy: „Przytoczone fakty pozwalają przypuścić…”

— „Stwierdzić” — poprawił go Komow.

— „Stwierdzić”? — Van der Hoose zachmurzył się. — Ależ nie, Giennadij, co tu można stwierdzać? Tylko przypuszczać! „…Pozwalają przypuścić, że statek został trafiony przez meteor o znacznej energii, w momencie wychodzenia z subprzestrzeni”. Dokładnie tak. Proponuję przyjąć sformułowanie w tym brzmieniu.

Komow przez kilka sekund zastanawiał się zaciskając szczęki, a potem powiedział:

— Zgadzam się. Przechodzę do następnej poprawki.

— Chwileczkę — powiedział Van der Hoose. — A ty, Majka?

Majka wzruszyła ramionami.

— Szczerze mówiąc nie widzę różnicy. A w ogóle to się zgadzam.

— Następna poprawka — niecierpliwie powiedział Komow. — Nie ma potrzeby pytać Bazy, co zrobić z ciałami. W ogóle tą sprawą ekspertyza nie powinna się zajmować. Należy wysłać specjalną depeszę i zameldować, że ciała pilotów zostały umieszczone w kontenerach, zalane mikoplastem i że w najbliższym czasie będą wysłane na Bazę.

— Jednakże… — zaczął stropiony Van der Hoose.

— Zajmę się tym jutro — przerwał mu Komow. — Osobiście.

— A może należałoby pochować ich tutaj? — cicho zapytała Majka.

— Nie mam nic przeciwko temu — natychmiast odpowiedział Komow. — Ale jest żelazną reguła, że w takich przypadkach zwłoki odsyła się na Ziemię… Słucham? — odwrócił się do Van der Hoosego.

Van der Hoose, który już otworzył usta, pokręcił głową i powiedział:

— Nic.

— Krótko mówiąc — powiedział Komow — proponuję usunąć tę sprawę z raportu. Zgadzasz się, Jakub?

— Chyba tak — powiedział Van der Hoose. — A ty, Majka?

Majka wahała się i rozumiałem ją. Jakoś to wszystko odbywało się zbyt oficjalnie, zbyt urzędowo. Co prawda sam nie wiem, jak to powinno się odbywać, ale moim zdaniem o takich sprawach nie może decydować głosowanie.

— Świetnie — oznajmił Komow, jak gdyby nigdy nic. — Teraz co się tyczy okoliczności i przyczyn śmierci pilotów. Do wyników sekcji i materiałów fotograficznych nie mam żadnych zastrzeżeń, a naszą opinię proponuję sformułować następująco: „Pozycja, w której znaleziono ciała, świadczy, że śmierć pilotów nastąpiła wskutek uderzenia statku o powierzchnię planety. Mężczyzna umarł wcześniej zdążywszy przed śmiercią zetrzeć dziennik pokładowy. Wydostać się z fotela przy sterach nie był już w stanie. Kobieta, przeciwnie, żyła jeszcze czas jakiś po jego śmierci i próbowała opuścić statek. Jej śmierć nastąpiła w komorze kesonowej”. No a dalej — tak jak w twoim tekście.

— Hm… — powiedział Van der Hoose z ogromnym powątpiewaniem. — Czy to nie brzmi zbyt bezapelacyjnie, jak sądzisz, Giennadij? Przecież jeżeli brać pod uwagę wynik sekcji, przeciwko któremu nie wysuwasz zastrzeżeń, to ta nieszczęsna kobieta po prostu nie była już w stanie doczołgać się do komory kesonowej.

— Niemniej jednak znaleźliśmy ją właśnie tam — chłodno odparował Komow.

— Ale przecież właśnie ta okoliczność… — z przejęciem zaczął Van der Hoose przyciskając dłoń do piersi.

— Posłuchaj, Jakub — powiedział Komow. — Nikt nie wie, do czego jest zdolny człowiek w sytuacji krytycznej. A zwłaszcza kobieta. Przypomnij sobie historię Marii Priestley. Przypomnij sobie historię Kolesniczenko. I w ogóle przypomnij sobie historię.

Zapanowało milczenie. Van der Hoose siedział z nieszczęśliwą miną bezlitośnie szarpiąc swe bokobrody.

— A mnie wcale nie dziwi, że ta kobieta znalazła się w komorze kesonowej — nagle odezwała się Majka. — Nie rozumiem czegoś innego. Dlaczego pilot starł dziennik pokładowy? Przecież była eksplozja, człowiek umiera…

— No, to akurat… — niepewnie powiedział Van der Hoose. — To akurat może się zdarzyć. Agonia, przesuwał rękami po pulpicie, zaczepił o klucz…

— Punkt o dzienniku pokładowym — powiedział Komow — zostanie włączony do rozdziału o faktach szczególnego znaczenia. Ja osobiście myślę, że ta zagadka nigdy nie zostanie wyjaśniona… jeżeli to w ogóle jest zagadka, a nie zwyczajny zbieg okoliczności. Idziemy dalej. — Szybko przejrzał rozrzucone kartki. — Właściwie nie mam więcej uwag. Ziemska mikroflora i mikrofauna najwidoczniej zginęła — w każdym razie nie ma po niej żadnych śladów… Tak… Ich papiery. Czytanie ich to nie nasza sprawa, a poza tym są w takim stanie, że możemy je tylko jeszcze bardziej uszkodzić. Jutro je zakonserwuję i przywiozę na statek… Aha! Popow, tu jest coś niecoś z twojej dziedziny. Czy orientujesz się w aparaturze cybernetycznej statków typu „Pelikan”?

— Tak, oczywiście — powiedziałem, spiesznie odsuwając talerz.

— Bądź tak dobry — Komow rzucił mi kartkę papieru — to jest spis znalezionych na statku maszyn cybernetycznych. Sprawdź, czy wszystko jest na miejscu.

Wziąłem spis. Patrzyli na mnie wyczekująco.

— Tak — powiedziałem — chyba wszystko jest na miejscu. Nawet zwiadowcy-inicjatorzy, a zwykle zawsze któregoś brakuje… A tego nie rozumiem. Co to jest: robot remontowy przerobiony na urządzenie szyjące?

— Jakub, wytłumacz mu — zarządził Komow.

Van der Hoose zadarł głowę i wysunął szczękę.

— Rozumiesz, Staszek — powiedział jakby z zadumą. — Tu bardzo trudno coś wyjaśnić. Po prostu robot remontowy został przerobiony na urządzenie szyjące. Urządzenie, które szyje, rozumiesz? Któreś z nich, prawdopodobnie kobieta, miało niezupełnie zwyczajne hobby.

— Aha — powiedziałem i zdziwiłem się. — Ale czy na pewno to był robot remontowy?

— Bez wątpienia — z przekonaniem powiedział Van der Hoose.

— W takim razie na statku był pełny komplet powiedziałem zwracając Komowowi spis. — Zdumiewająco pełny. Zapewne oni ani razu nie lądowali na ciężkich planetach.

— Dziękuję — powiedział Komow. — Kiedy będzie gotowy czystopis ekspertyzy, proszę, żebyś podpisał rozdział o brakach w sprzęcie cybernetycznym.

— Ale przecież nie ma żadnych ubytków — powiedziałem.

Komow nie zwrócił na mnie uwagi, a Van der Hoose wyjaśnił:

— To jest po prostu nazwa rozdziału: „Braki w sprzęcie cybernetycznym”. Podpiszesz, że żadnych braków nie ma.

— Tak — powiedział Komow składając po kolei rozrzucone kartki. — Jakub, proszę, doprowadź to wszystko do porządku, potem podpiszemy się i jeszcze dzisiaj będzie to można nadać. A teraz, jeżeli nikt nie ma nic do dodania, wychodzę.

Nikt nie miał nic do dodania i Komow wyszedł. Van der Hoose wstał z ciężkim westchnieniem, zważył na dłoni stos kartek, odrzucając głowę do tyłu spojrzał na nas i również się oddalił.

— Vander jest wyraźnie niezadowolony — zauważyłem kładąc sobie mięso na talerzu.

— Ja też jestem niezadowolona — powiedziała Majka. — Jakoś nieprzyzwoicie to wszystko wyszło. Nie umiem ci wytłumaczyć, może to naiwne, dziecinne… Ale przecież powinna być… no, chociażby jakaś minuta milczenia, czy co… A tymczasem raz dwa i poszła w ruch maszyna — położenie zwłok, ubytek maszyn, dane topograficzne… Tfu! Jak w szkole na zajęciach praktycznych…

Zgadzałem się z nią w pełni.

— Przecież Komow nie daje nikomu ust otworzyć! — ze złością mówiła dalej Majka. — Wszystko jest dla niego jasne, wszystko jest dla niego oczywiste, a w rzeczywistości wcale to tak nie wygląda. I z meteorem sprawa jest niejasna i przede wszystkim z dziennikiem pokładowym. Zresztą wcale nie wierzę, że dla niego wszystko jest jasne! Moim zdaniem, Komow coś tam kombinuje i Vander też się tego domyśla, tylko nie wie, jak się do niego dobrać… a może uważa, że to nieistotne…

— A może to naprawdę nieistotne… — wymamrotałem niepewnie.

— Ja wcale nie mówię, że istotne! — oświadczyła Majka. — Po prostu nie podoba mi się zachowanie Komowa. Nie rozumiem go. I on sam też mi się nie podoba! Nasłuchałam się o nim zachwytów, a teraz chodzę i liczę dni do końca… Nigdy w życiu nie będę z nim więcej pracować!

— Nie tak już wiele zostało — powiedziałem pokojowo. — Jeszcze tylko dwadzieścia dni…

I z tym żeśmy się rozstali. Majka poszła porządkować swoje kwatermistrzowskie szkice, a ja udałem się na mostek, gdzie oczekiwała mnie malutka niespodzianka. Tom informował, że budowa fundamentów została zakończona, i proponował, żebym przyjął robotę. Narzuciłem, dochę i pobiegłem na plac.

Słońce już zaszło, szybko zapadał zmierzch. Dziwny tu jest zmierzch — ciemnofioletowy jak rozwodniony tusz. Księżyca nie ma, ale za to zorza polarna w dowolnych ilościach, i to jaka! Gigantyczny wodospad różnobarwnego blasku bezszelestnie rozwiewa się nad czarnym oceanem. Strumienie światła zwijają się, rozwijają, falują i drżą, jakby targane wiatrem mienią się biało, zielono, różowo i nagle gasną w ciągu sekundy i tylko przed oczami jeszcze przepływają niewyraźne kolorowe plamy, potem zorza znowu się rozpala i wtedy znikają gwiazdy, znika zmierzch, wszystko wokół nabiera nienaturalnych, ale czystych barw — mgła nad trzęsawiskiem robi się czerwono-granatowa, lodowiec z oddali błyszczy jak bryły bursztynu, a po plaży przebiegają zielonkawe cienie.

Mocno rozcierając marznący nos i policzki oglądałem przy tym dziwacznym świetle gotowe już fundamenty. Tom nieodstępnie mi towarzyszył, usłużnie podając niezbędne dane, a kiedy zorza zgasła, równie usłużnie zapalił reflektory. I jak zawsze było martwo i cicho, tylko chrzęścił pod moimi butami zamarznięty piasek. Potem usłyszałem głosy — Majka i Van der Hoose wyszli odetchnąć świeżym powietrzem i obejrzeć niebiański spektakl. Majce bardzo się podobały zorze polarne — jedyne, co jej się podobało na tej planecie. Byłem dosyć daleko od statku, jakieś sto metrów, nie widziałem rozmawiających, ale głosy słyszałem wyraźnie. Zresztą z początku słuchałem tylko jednym uchem. Majka coś mówiła o uszkodzonych szczytach drzew, a Van der Hoose coś tam mruczał o erozji pokładowych quasi-narządów — widocznie znowu dyskutowali o przyczynach i okolicznościach katastrofy „Pelikana”.

W ich rozmowie było coś dziwnego. Powtarzam — z początku nie bardzo się przysłuchiwałem i dopiero później zrozumiałem, na czym to polega. Vander i Majka rozmawiali, jakby nie słysząc się wzajemnie. Na przykład Van der Hoose mówił: „Jeden silnik atmosferyczny musiał ocaleć, inaczej po prostu nie mogliby manewrować w atmosferze”. A Majka nie a propos: „Nie, Jakub, co najmniej dziesięć, piętnaście lat. Spójrz na te nacieki…” Zszedłem na dół, żeby zobaczyć spód fundamentu, a kiedy wylazłem, rozmowa stała się bardziej sensowna, ale za to mniej zrozumiała. Jakbym był na próbie jakiejś sztuki.

— A co to znowu takiego? — pytała Majka.

— Powiedziałbym, że to zabawka — odpowiadał Van der Hoose.

— Ja bym też tak powiedziała. Ale po co?

— Hobby. Nie ma w tym nic dziwnego, to bardzo rozpowszechnione hobby.

Zresztą ta dziwna rozmowa dość szybko się skończyła. Głośno cmoknęła błona włazu i znowu nastąpiła cisza. Obejrzałem ostatni fundament, pochwaliłem Toma za solidną robotę i poleciłem mu przełączyć Jacka na następny etap. Zorza zgasła i w zapadłych ciemnościach nic nie było widać, oprócz ostrzegawczych świateł moich robotów. Czując, że za moment odpadnie mi koniuszek nosa, pobiegłem truchtem w stronę statku, namacałem błonę, jednym skokiem znalazłem się w kesonie. Keson to coś wspaniałego. To jedno z najcudowniejszych pomieszczeń na statku. Pewnie dlatego, że komora kesonowa to pierwsze pomieszczenie na statku, które ci daje poczucie domu, już wiesz, że wróciłeś do domu, do rodzinnego, ciepłego, bezpiecznego domu, z obcego, lodowatego, groźnego świata. Z mroku w światło. Zrzuciłem dochę, po czym pokasłując i rozcierając zziębnięte ręce poszedłem na mostek.

Van der Hoose już tam siedział obłożony swoimi papierami, głowę pochylił frasobliwie i przepisywał na czysto kolejną stronę ekspertyzy. Maszyna kodująca żwawo stukotała pod jego palcami.

— A moi wychowankowie już skończyli fundamenty — pochwaliłem się.

— Aha — odezwał się Van der Hoose.

— A co to za zabawki? — zapytałem.

— Zabawki… — z roztargnieniem powtórzył Van der Hoose. — Zabawki? — zapytał nie przestając stukać na maszynie. — Ach, zabawki! — odłożył gotową kartkę i wziął następną.

Odczekałem chwilę i przypomniałem:

— No, więc co to za zabawki?

— Co to za zabawki?… — znaczącym głosem powtórzył Van der Hoose. Zadarł głowę i spojrzał na mnie. — A więc tak stawiasz problem? Widzisz… Zresztą, kto to może wiedzieć, co to za zabawki… Tam na statku… Przepraszam cię, Staszek, ale może najpierw skończę, jak sądzisz?

Na palcach podszedłem do swojego pulpitu, przez chwilę obserwowałem pracę Jacka, który już się zabrał do murów stacji meteorologicznej, a potem, także na palcach, wyszedłem z mostku, aby złożyć wizytę Majce.

Wszystkie możliwe światła w jej kajucie paliły się, a sama Majka siedziała po turecku na łóżku i była bardzo zajęta. Na stole, na łóżku, na podłodze leżały odbitki stykowe, mapy, szkice, rozciągnięte harmonijki zdjęć lotniczych, wykresy i notatki. Majka po kolei to wszystko oglądała, robiła jakieś adnotacje, czasem łapała lupę, czasem butelkę z sokiem stojącą obok na krześle. Obserwowałem to czas jakiś i wreszcie wybrałem moment, kiedy butelka z sokiem opuściła krzesło, szybko zająłem jej miejsce, tak że kiedy Majka nie patrząc chciała z powrotem odstawić butelkę, trafiła prosto w moją wyciągniętą dłoń.

— Dziękuję — powiedziałem i napiłem się.

Majka uniosła głowę.

— A, to ty — powiedziała z niezadowoleniem. — Czego chcesz?

— Tak sobie wpadłem — powiedziałem dobrodusznie. — Jak było na spacerze?

— Nawet nosa nie wytknęłam — odparła zabierając mi butelkę. — Siedzę jak przymurowana, wczoraj wieczorem nic nie robiłam i teraz mam urwanie głowy… Gdzie mi tam do spacerów!

Oddała mi butelkę, machinalnie wypiłem łyk, czując jakiś niewyraźny niepokój i nagle mi spadła zasłona z oczu. — Majka miała na sobie swój ulubiony domowy strój — puszystą bluzkę i szorty, a jej włosy pod chustką były wilgotne.

— Kąpałaś się? — zapytałem tępo.

Majka coś mi odpowiedziała, ale ja i tak już wszystko zrozumiałem. Wstałem. Starannie postawiłem butelkę na siedzeniu krzesła. Coś wymamrotałem — nie pamiętam co. Nie wiadomo, w jaki sposób znalazłem się w korytarzu, a potem w swojej kajucie, nie wiadomo, po co zgasiłem górne światło, zapaliłem nocną lampką, położyłem się na łóżku i odwróciłem twarzą do ściany. Znowu mną trzęsło. Pamiętam, że wirowały mi w głowie jakieś strzępy myśli w rodzaju „teraz to już wszystko przepadło, wszystko na nic, już ostatecznie i nieodwracalnie”. Złapałem się na tym, że znowu nadsłuchuję. I znowu słyszałem coś niewłaściwego. Wtedy gwałtownie wstałem, sięgnąłem do nocnej szafki, wziąłem proszek nasenny, połknąłem go i znowu się położyłem. Po ścianach biegały jaszczurki, zacieniony sufit powoli się obracał, lampka nocna to gasła, to rozjarzała się niebywale ostrym światłem, umierające muchy rozpaczliwie bzyczały po kątach. Zdaje się, że przychodziła Majka, patrzyła na mnie z niepokojem, przykryła mnie czymś i znikła, a potem zjawił się Wadik usiadł w nogach łóżka i powiedział gniewnie „Czego się wylegujesz? Cała komisja lekarska czeka na ciebie, a ty leżysz”. —,Mów głośniej — powiedziała do niego Ninon — on ma coś z uszami i nie słyszy cię”. Zrobiłem minę do pokera i powiedziałem, że to wszystko zawracanie głowy. Wstałem i razem weszliśmy do rozbitego „Pelikana'', wszystkie narządy uległy erozji i czuć było ostry zapach amoniaku, jak wtedy, w korytarzu. Ale to był niezupełnie „Pelikan”, to chyba raczej był plac budowy, moi wychowankowie pracowali i pas startowy cudownie błyszczał w słońcu, a ja ciągle się bałem, że Tom najedzie na dwie mumie, które leżały w poprzek pasa, to znaczy, wszyscy myśleli, że to mumie, a naprawdę to byli Komow i Van der Hoose, tylko trzeba było uważać, żeby się nikt o tym nie dowiedział, ponieważ właśnie rozmawiali ze sobą, a tylko ja ich słyszałem. Ale przed Majką nic się nie ukryje. „Czy nie widzicie, że Staszek źle się czuje?” — powiedziała gniewnie i położyła na mojej twarzy wilgotną chusteczkę, zmoczoną w amoniaku. Omal się nie udusiłem, potrząsnąłem głową, poderwałem się i usiadłem na łóżku.

Oczy miałem otwarte i w świetle lampki nocnej zobaczyłem przed sobą człowieka. Człowiek ów stał tuż przy łóżku pochylony i uważnie patrzył mi w twarz. W słabym świetle wydawał mi się ciemny, prawie czarny — zrodzona z majaczenia skrzywiona sylwetka bez twarzy, chwiejna, pozbawiona wyraźnych konturów i równie chwiejny, niewyraźny odblask padający na jej twarz i ramię. Już z góry wiedząc, czym to się skończy, wyciągnąłem rękę i moja dłoń przeszła na wylot jak przez powietrze, upiór zakołysał się, zaczął tajać i po kilku sekundach znikł bez śladu. Opadłem na plecy i zamknąłem oczy. A czy wiecie, że tatarski chan ma pod nosem wielką brodawkę? Pod samym nosem… Byłem spocony jak ruda mysz i było mi okropnie duszno. Miałem wrażenie, że się duszą.