"Koniec akcji „Arka”" - читать интересную книгу автора (Strugacki Arkadij, Strugacki Borys)Rozdział IV UPIORY l LUDZIEObudziłem się późno z ciężką głową i z mocnym postanowieniem, że od razu po śniadaniu poproszę Van der Hoosego o rozmowę w cztery oczy i wyznam mu wszystko jak na spowiedzi. Chyba jeszcze nigdy w życiu nie czułem się tak nieszczęśliwy. Wszystko było dla mnie skończone i dlatego zrezygnowałem nawet z porannej gimnastyki, wziąłem tylko wzmocniony jonowy natrysk i powlokłem się do mesy. Już w progu uprzytomniłem sobie, że na skutek tego całego zamieszania zapomniałem wydać polecenia kucharzowi, i to mnie dobiło ostatecznie. Wymamrotałem coś niewyraźnie na przywitanie, czując, że ze zmartwienia i wstydu jestem czerwony jak rak, usiadłem na swoim miejscu, ponuro obejrzałem stół, unikając wzroku biesiadników. Uczta, spójrzmy prawdzie w oczy, była raczej mało wyszukana, skromna to była uczta. W jadłospisie figurował czarny chleb z mlekiem. Van der Hoose posypał swoją pajdę solą. Majka posmarowała masłem, zaś Komow żuł suchy chleb i nawet nie spojrzał na mleko. W ogóle nie miałem apetytu — na samą myśl o jedzeniu robiło mi się niedobrze. Nalałem sobie mleka i zacząłem pić. Widziałem, że Majka patrzy na mnie i że ma wielką ochotę zapytać, co się ze mną dzieje i w ogóle. Jednak o nic nie zapytała, a Van der Hoose zaczął rozwlekle dowodzić, jak szkodliwe jest obżarstwo z medycznego punktu widzenia i jak to dobrze, że dziś jest właśnie takie śniadanie, a nie jakieś inne… Wyjaśnił nam szczegółowo, co to jest post i co to takiego wielki post, z szacunkiem wypowiedział się na temat starożytnych chrześcijan, którzy znali się na tym co dobre. Przy okazji omówił problem zapustów, ale należy mu to przyznać, dosyć szybko zauważył, że się nieco zagalopował opisując bliny z kawiorem, z łososiem, śmietaną i innymi smakołykami, przerwał więc wykład i z niejakim zakłopotaniem zaczął gładzić bokobrody. Rozmowa nie kleiła się. Ja się niepokoiłem o siebie, Majka o mnie. Jeżeli zaś chodzi o Komowa to znów, podobnie jak wczoraj, był stanowczo nie w swoim sosie. Powieki miał zaczerwienione, przeważnie patrzył w stół, ale od czasu do czasu nagle unosił głowę i rozglądał się, jakby go ktoś wołał. Nakruszył wokół siebie ogromne ilości chleba i nadal skubał okruszyny, że aż miałem ochotę trzepnąć go po łapach jak dzieciaka. I tak siedzieliśmy smętnie i ponuro, a biedny Van der Hoose na próżno tracił, siły starając się nas rozerwać. Właśnie mordował się z jakąś tasiemcową historią, którą na poczekaniu wymyślał i w żaden sposób nie mógł wymyśleć do końca, kiedy nagle Komow wydał z siebie dziwaczny dźwięk, jakby kawałek suchego chleba stanął mu wreszcie kością w gardle. Spojrzałem na niego przez stół i przeraziłem się. Komow siedział sztywny i wyprostowany, ściskając oburącz krawędź blatu, zaczerwienione oczy wylazły mu z orbit, patrzył gdzieś poza mnie i z sekundy na sekundę robił się coraz bledszy. Odwróciłem się i zamarłem. Pod ścianą, między filmoteką a stolikiem do gry w szachy, stał mój wczorajszy upiór. Teraz widziałem go zupełnie wyraźnie. To był człowiek, a w każdym razie humanoid, mały, chudy i doszczętnie nagi. Skórę miał ciemną, prawie czarną, błyszczącą, jakby naoliwiona. Twarzy jego dokładnie nie zobaczyłem, a może nie zapamiętałem, ale od razu rzuciło mi się w oczy, podobnie jak w czasie nocnych koszmarów, że człowiek ten był jakiś przekrzywiony i jakby zamglony. I jeszcze oczy — ciemne, olbrzymie, nieruchome, ślepe jak oczy posągu. — To on! Tam! — wrzasnął Komow. Pokazywał palcem w zupełnie innym kierunku i tam dosłownie na moich oczach wprost z powietrza wymaterializowała się nowa postać. To był ciągle ten sam zastygły, lśniący upiór, ale teraz zastygł w biegu, jak na fotografii, która przedstawia startującego sprintera. I w tejże sekundzie Majka rzuciła mu się pod nogi. Fotel z łoskotem odleciał na bok, Majka z bojowym okrzykiem przeleciała przez upiora na wylot i rąbnęła w ekran wideofonu. Zdążyłem jeszcze zauważyć, że upiór zakołysał się i zaczął tajać, a Komow już krzyczał: — Drzwi! Drzwi! I zobaczyłem — ktoś maleńki, biały i matowy, jak ściana w mesie, przygięty w bezszelestnym pędzie przemknął przez otwarte drzwi i zniknął w korytarzu. I wtedy rzuciłem się za nim w pościg. Teraz wstyd o tym wspominać, ale wówczas było mi dokładnie wszystko jedno, co to za istota, skąd, dlaczego i po co tu się zjawiła — czułem tylko nieopisaną ulgę, ponieważ wiedziałem, że od tej chwili skończyły się moje koszmary i strachy i jeszcze za wszelką cenę, ponad wszystko pragnąłem dogonić, schwytać, unieszkodliwić i doprowadzić na statek. W drzwiach zderzyłem się z Komowem, zbiłem go z nóg, potknąłem się o niego, korytarz sforsowałem na czworakach — był już pusty, tylko ostro i znajomo śmierdziało amoniakiem, za moimi plecami krzyczał coś Komow, stukotały cienkie obcasiki, poderwałem się na nogi, jak strzała przeleciałem przez komorę kesonową; dałem nura w błonę włazu, który jeszcze nie zdążył z powrotem zarosnąć, i wybiegłem na zewnątrz, w blask liliowego słońca. Zobaczyłem go od razu. Biegł w stronę budowy, biegł lekko, ledwie muskając bosymi stopami zamarznięty piasek, ciągle tak samo przekrzywiony, dziwacznie poruszał w czasie biegu rozstawionymi łokciami, ale teraz nie był ani ciemny, ani matowobiały tylko jasnoliliowy i słońce pobłyskiwało na jego chudych bokach i ramionach. Biegł prosto w stronę robotów, więc nieco zwolniłem, oczekując, że zaraz się przestraszy i skręci w prawo lub w lewo, ale się nie przestraszył, przebiegł o dziesięć kroków od Toma, a ja oczom swoim nie chciałem wierzyć, kiedy ten kilkutonowy kretyn zasygnalizował mu swoje zwykłe: „Oczekuję poleceń”. — W bagno! — krzyczał za mną zdyszany głos Majki. — Zaganiaj go w bagno! Maleńki tubylec i tak biegł w kierunku grzęzawiska. Biegł, trzeba mu to przyznać, w dobrym tempie i odległość między nami zmniejszała się bardzo powoli. Wiatr świstał mi w uszach, z oddali coś krzyczał Komow, ale Majka zagłuszała go skutecznie. — Z lewej, zachodź go z lewej! — wołała z wielkim zapałem. Skręciłem w lewo, wbiegłem na pas startowy, ten fragment był już ukończony, równy, czysty, falista powierzchnia bardzo ułatwiała bieg i teraz poszło mi lepiej — zacząłem tamtego dopędzać. „Nie uciekniesz — powtarzałem w myśli — nie, bracie, teraz nie uciekniesz. Zapłacisz mi za wszystko…” Nie spuszczałem z oczu jego szybko poruszających się łopatek, migających gołych nóg, widziałem strzępy pary wylatujące zza jego ramienia. Dopędzałem go i czułem niebywałe uniesienie. Pas startowy skończył się, do szarej waty nad bagnem było nie więcej niż sto kroków, a ja go doganiałem. Kiedy dobiegł do brzegu grzęzawiska, do smętnych szuwarów karłowatej trzciny, przystanął. Kilka sekund stał, jakby się nie mógł na coś zdecydować, potem spojrzał na mnie przez ramię i znowu zobaczyłem jego wielkie ciemne oczy, wcale nie zastygłe, przeciwnie, niezmiernie żywe i nawet jakby roześmiane a potem przykucnął, objął ramionami kolana i potoczył się. Nawet nie od razu zrozumiałem, co się stało. Dopiero co stał tu człowiek, wprawdzie bardzo dziwny człowiek, zapewne zresztą w ogóle nieczłowiek, ale z wyglądu jednak człowiek i nagle nie ma człowieka, a przez grzęzawisko, przez martwe straszliwe bagno rozpryskując błoto i mętną wodę toczy się jakiś bezsensowny szary kłębek. I to jak się toczy! Nie zdążyłem dobiec do brzegu, kiedy kłębek już znikł w smugach mgły i tylko z daleka, zza szarej zasłony dobiegały cichnące szelesty, pluski i cieniutki, przenikliwy świst. Tupocząc nadbiegła Majka, stanęła obok mnie, ciężko sapała. — Uciekł — skonstatowała z niezadowoleniem. — Uciekł — powiedziałem. Staliśmy kilka sekund wpatrując się w kłęby mętnej mgły. Potem Majka otarła pot z czoła i powiedziała: — Uciekłem od babci, uciekłem od dziadka… — A od ciebie, kwatermistrzu, tym bardziej ucieknę — dodałem i obejrzałem się. Tak. Ten, kto ma w nogach, ten biega, a ten, kto ma w głowie, ten, jak sami rozumiecie, stoi i patrzy. Byliśmy we dwoje z Majką. Maleńkie figurki Komowa i Van der Hoosego ciemniały daleko obok statku. — Niezły spacerek powiedziała Majka również patrząc w stronę statku. — Ze trzy kilometry co najmniej, jak pan sądzi, kapitanie? — Zgadzam się z panem, kapitanie — odpowiedziałem. — Słuchaj powiedziała Majka z zadumą. — A może to wszystko nam się tylko zdawało? Objąłem ją za ramiona. Uczucie wyzwolenia, zdrowia, entuzjazmu i wiara w niebywałe świetlane perspektywy eksplodowała we mnie z niezwykła siłą. — Co ty się tam na tym znasz, dziecinko! — wrzasnąłem, nieomal płacząc ze szczęścia i potrząsając Majką z całej siły. — Co ty możesz wiedzieć o halucynacjach! Zresztą nie trzeba, żebyś wiedziała! Bądź szczęśliwa i nie myśl o niczym takim! Stropiona Majka gapiła się na mnie, próbowała się wyrwać, a ja na zakończenie potrząsnąłem nią raz jeszcze, objąłem i ruszyliśmy w stronę statku. — Poczekaj — słabo broniła się oszołomiona. — Co ty, jak pragnę zdrowia… Puść mnie, co to za obyczaje! — Chodźmy, chodźmy — przygadywałem! — Zaraz nam ulubieniec doktora M'Bogi da do wiwatu. Mam przeczucie, że popełniliśmy błąd urządzając te wyścigi, trzeba było siedzieć spokojnie. Majka wyrwała mi się gwałtownie, na sekundę przystanęła, potem kucnęła, opuściła głowę, objęła ramionami kolana i pochyliła się do przodu. — Nie — powiedziała wstając. — Ja tego nie rozumiem. — I nie trzeba — powiedziałem. — Komow nam wszystko wytłumaczy. Na początek da nam do wiwatu, przecież myśmy mu kontakt zerwali, ale później jednak wytłumaczy… — Słuchaj, jest zimno! — powiedziała Majka podskakując w miejscu. — Pobiegniemy? I pobiegliśmy. Mój początkowy entuzjazm trochę opadł i zacząłem sobie zdawać sprawę, z tego, co się stało. Okazuje się, że w gruncie rzeczy planeta jest zamieszkała! I to jeszcze jak zamieszkała człowiekopodobne istoty znacznych rozmiarów, rozumne, a być może nawet cywilizowane… — Staszek biegnąc zapytała Majka a może to ktoś z Panty? — Jakim sposobem? — No… a bo to jest mało sposobów… Przecież nie znamy wszystkich szczegółów projektu. Może przesiedlenie już się zaczęło? — E, nie — powiedziałem. — On nie jest podobny do tych z Panty. Tamci są rośli, czerwonoskórzy… Poza tym noszą ubrania, a ten był zupełnie nagi! Zatrzymaliśmy się przed włazem i przepuściłem Majkę przodem. — B-r-r! — powiedziała rozcierając ramiona. — Teraz Komow nam pokaże, gdzie raki zimują. — I to jakie raki — powiedziałem. — Gigantyczne — powiedziała Majka — Ze szczypcami wielkości krokodyla — uzupełniłem. Bezszmerowo wślizgnęliśmy się na mostek, ale natychmiast zostaliśmy zauważeni. Czekano na nas. Komow spacerował z rękami założonymi do tyłu, a Van der Hoose wysunął do przodu szczękę, patrzył w przestrzeń i nawijał na palce swoje bokobrody — prawy na palec prawej ręki, a lewy — na palec lewej ręki. Kiedy weszliśmy, Komow stanął, ale Majka nie dała mu dojść do słowa: — Uciekł — zameldowała urzędowo. — Uciekł przez grzęzawiska i to w niezwykły sposób… — Proszę o ciszę! — przerwał jej Komow. Zaraz się zacznie, pomyślałem, z góry postanawiając zaprzeczać i nie przyznawać się do niczego. Ale nie zgadłem. Komow kazał nam usiąść, sam też usiadł i zwrócił się wprost do mnie: — Słucham cię, Popow. Proszę opowiedzieć wszystko, nie pomijając najdrobniejszych szczegółów. Ciekawe, że nawet się nie zdziwiłem. Takie postawienie sprawy wydało mi się całkowicie naturalne. Więc opowiedziałem o wszystkim — o szmerach, o zapachach, o płaczu dziecka, o krzykach kobiety, o dziwnym dialogu wczoraj wieczorem i o czarnym upiorze dziś w nocy. Majka słuchała mnie z rozchylonymi ustami, Van der Hoose chmurzył się i kręcił głową, a Komow nieruchomo patrzył mi w twarz — jego zmrużone oczy w kamiennej twarzy znowu były zimne i uważne, od czasu do czasu przygryzał dolną wargę i splatał dłonie, aż mu palce trzeszczały. Kiedy skończyłem, zapanowało milczenie. Potem Komow zapytał: — Jesteś pewien, że to płakało dziecko? — T-tak… w każdym razie to było bardzo podobne… Van der Hoose głośno zasapał i kilkakrotnie trzepnął dłonią w porącz fotela. — I tyś to wszystko wytrzymał! — powiedziała Majka z przerażeniem. — Biedaku! — Muszę ci powiedzieć, Staszek… — pouczająco zaczął Van der Hoose, ale Komow przerwał mu. — A kamienie? — zapytał. — Co kamienie? — nie zrozumiałem. — Skąd się wzięły kamienie? — Na budowie? Pewnie roboty naznosiły. Co to ma wspólnego? — Skąd roboty wzięły kamienie? — N-no… — zacząłem i umilkłem. Rzeczywiście, skąd? — Dookoła piaszczysta plaża — mówił dalej Komow. — Nigdzie ani jednego kamyka. Roboty z budowy nie schodziły. A więc skąd na pasie startowym brukowce, skąd gałęzie? — Spojrzał na nas i uśmiechnął się. — To są wszystko retoryczne pytania, rozumie się. Mogę tylko dodać, że tuż za naszą rufą, pod samą latarnią jest całe wysypisko kamieni. Bardzo interesujące wysypisko. Mogę też dodać… Przepraszam, czy już skończyłeś, Staszek? Dziękuję! A teraz posłuchajcie, co mnie się przydarzyło. Okazuje się, że Komow też dostał za swoje. Wprawdzie jego przeżycia były nieco innego gatunku — rodzaj egzaminu intelektualnego. Drugiego dnia naszego pobytu, kiedy wpuszczał do jeziora ryby z Panty, zauważył oddaloną od niego o jakieś dwadzieścia kroków niezwykłą szkarłatną plamę, która rozpłynęła się i znikła, zanim jeszcze zdecydował się do niej zbliżyć. Następnego dnia na samym szczycie wzniesienia znalazł zdechłą rybę z Panty, niewątpliwie jedną z tych, które wczoraj wpuścił do jeziora. Nad ranem czwartego dnia obudził się z uczuciem, że w kajucie znajduje się ktoś obcy. Nikogo obcego nie było, ale Komow usłyszał cmoknięcie błony włazu. Kiedy wyszedł ze statku, zauważył po pierwsze, kamienie za rufą, a po drugie, kamienie i naręcza gałęzi na placu budowy. Po rozmowie ze mną ostatecznie doszedł do przekonania, że coś jest nie w porządku. Był już prawie pewien, że grupy zwiadowców przegapiły na planecie coś niezmiernie istotnego i tylko głębokie przekonanie, że rozumnego życia nie sposób nie zauważyć, powstrzymywało go od bardziej zdecydowanych posunięć. Zrobił tylko wszystko, co było w jego mocy, żeby rejon działania naszej grupy nie stał się obiektem najazdu „żądnych sensacji nierobów”. Właśnie dlatego za wszelką cenę starał się tak zredagować tekst ekspertyzy, by nie budziła ona najmniejszych wątpliwości. Zarazem moja depresja i moje nienaturalne podniecenie skłoniły go do przypuszczenia, że nieznane istoty są w stanie przenikać na pokład statku. Komow zaczął przygotowywać się do spotkania z nimi i doczekał się dzisiaj rano. — Reasumując — powiedział, jakby kończył wykład — w każdym razie ten rejon planety, wbrew wynikom wstępnych badań, jest zamieszkiwany przez kręgowce znacznych wymiarów i mamy wszelkie podstawy do przypuszczeń, że są to istoty rozumne. Prawdopodobnie są to troglodyci, którzy przystosowali się do życia w podziemnych jaskiniach. Wyciągając wnioski z tego, czego byliśmy świadkami, należy uznać, że przeciętny tubylec pod względem anatomicznym przypomina człowieka, posiada rozwiniętą w znacznym stopniu zdolność mimikry, a także — zapewne w związku z tym, co powiedziałem — umiejętność wytwarzania fantomów odwracających uwagę przeciwnika. Przypominam, że wśród większych kręgowców taką zdolność posiadają tylko niektóre gryzonie na Pandorze, a na Ziemi pewne gatunki głowonogów. A teraz chciałbym szczególnie mocno podkreślić, że bez względu na te obce ludziom i w ogóle humanoidom właściwości, tubylec nie tylko z anatomicznego punktu widzenia, ale również pod względem podobieństw układu nerwowego jest niezwykle bliski ziemskiemu człowiekowi. Skończyłem. — Jak to skończyłem? zawołałem. — A moje głosy? To znaczy, że miałem halucynacje? Komow uśmiechnął się: — Uspokój się — powiedział. — Z tobą jest wszystko w porządku. Twoje „głosy” bardzo łatwo wytłumaczyć, jeśli się założy, że budowa aparatu głosowego tubylców jest identyczna z naszą. Identyczność budowy plus rozwinięta umiejętność imitatorska, plus nadnaturalna pamięć fonetyczna… — Poczekajcie — powiedziała Majka. — Rozumiem, że oni mogli podsłuchać nasze rozmowy, ale głos umierającej kobiety? Komow przytaknął. — Tak. Nie pozostaje nam nic innego, jak przyjąć założenie, że oni byli obecni przy agonii. Majka gwizdnęła. — Trochę to za bardzo skomplikowane — mruknęła z powątpiewaniem. — Chętnie usłyszę wyjaśnienie — zimno zaproponował Komow. — Zresztą niedługo dowiemy się nazwisk poległych. Jeżeli pilot miał na imię Aleksander… — No dobrze — powiedziałem. — A dziecko? — Jesteś pewien, że to płakało dziecko? — A czy to można z czymkolwiek pomylić? Komow przez chwilę patrzył na mnie, mocno przyciskając palcem górną wargę, i nagle głucho zaszczekał. Właśnie zaszczekał inne określenie nie przychodzi mi do głowy. — Co to było? — zapytał. — Pies? — Chyba tak — powiedziałem z szacunkiem. — A więc to było zdanie w jednym z narzeczy Leonidy. Zastrzelił mnie, Majkę również. Przez jakiś czas nikt się nie odzywał. Wszystko niewątpliwie musiało wyglądać właśnie tak. Koncepcja była precyzyjna, jasna i zgrabnie wymyślona, ale… To oczywiście bardzo przyjemnie, że wszystkie strachy zostały już poza nami i że właśnie nasza grupa miała szczęście odkryć jeszcze jedną rasą człowiekopodobną. Ale zarazem oznaczało to radykalną zmianę naszych losów, zresztą nie tylko naszych. Po pierwsze, gołym okiem widać, że projekt „Arka” nie ma już żadnych szans. Planeta jest zajęta, dla mieszkańców Panty trzeba będzie poszukać innej. Po drugie, jeżeli ostatecznie okaże się, że tubylcy to rozumne istoty, zostaniemy niezwłocznie przepędzeni, a na nasze miejsce przybędzie Komisja Do Spraw Kontaktów. To było oczywiste nie tylko dla mnie, rzecz jasna, ale i dla pozostałych. Van der Hoose z przygnębieniem szarpnął prawy bakenbard i powiedział: — Dlaczego koniecznie istoty rozumne? Moim zdaniem chwilowo nic na to nie wskazuje, że oni są rozumni. Jak, sadzisz, Giennadij? — Nie twierdzę, że z całą pewnością są rozumni — oświadczył Komow. — Powiedziałem tylko, że mamy wszelkie podstawy do takich przypuszczeń. — A jakie właściwie masz podstawy? — nadal zamartwiał się Van der Hoose. Okropnie nie miał ochoty ruszać się z miejsca, do którego już przywykł. Wszyscy znali tę jego słabość — szybko się zadomawiał. Jakie podstawy? Wprawdzie wygląd zewnętrzny… — Nie chodzi tylko o anatomię — powiedział Komow. — Kamienie pod latarnią ułożone są według określonego systemu, to jakieś znaki. Kamienie i gałęzie na pasie startowym… Nie chciałbym niczego twierdzić kategorycznie, ale wygląda mi to bardzo na próbę nawiązania kontaktu, podejmowaną przez istoty człekopodobne znajdujące się na jaskiniowym szczeblu rozwoju. Tajny zwiad i zarazem ni to dary, ni to ostrzeżenie… — Tak, na to by wyglądało — wymruczał Van der Hoose i wpadł w prostrację. Znowu zapadło milczenie, a potem Majka zapytała cicho: — Aż czego wynika, że te istoty są nam tak szczególnie bliskie pod względem fizjologicznym i psychologicznym? Komow z zadowoleniem pokiwał głową. — W tej dziedzinie również dysponujemy tylko poszlakami — powiedział. — Ale to dostatecznie poważne poszlaki. Po pierwsze, tubylcy wchodzą na statek. Statek ich wpuszcza. Dla porównania przypominam, że ani mieszkaniec Tagory, ani nawet Panty przy ich ogromnym podobieństwie do człowieka nie jest w stanie sforsować błony włazu. Po prostu właz nie otwiera się przed nimi… W tym momencie uderzyłem się w czoło. — Rany koguta! To znaczy, że moje roboty były w najlepszym porządku! Po prostu tubylcy biegali przed Tomem, a on stawał, ponieważ bał się przejechać człowieka… A poza tym pewnie uważali Toma za żywe stworzenie, wymachiwali rękami i przypadkowo zasygnalizowali „Niebezpieczeństwo! Natychmiast na statek!” To przecież bardzo prosty sygnał… — pokazałem wszystkim, jaki prosty. — No i moi wychowankowie pocwałowali pod pokład… Oczywiście tak to musiało wyglądać… Zresztą widziałem na własne oczy. — Tom reagował na tubylca jak na człowieka. — To znaczy? — szybko zapytał Komow. — To znaczy, że kiedy tubylec pojawił się w polu jego wizjerów, Tom zasygnalizował: „Czekam na polecenia”. — To bardzo cenna obserwacja — oświadczył Komow. Van der Hoose ciężko westchnął. — Tak powiedziała Majka. Koniec z „Arką”. Szkoda. — I co teraz będzie? — zapytałem nie zwracając się specjalnie do nikogo. Nie doczekałem się odpowiedzi. Komow zebrał kartki ze swoimi notatkami, pod kartkami leżał dyktafon. — Proszę mi darować — powiedział z czarującym uśmiechem. — Żeby nie tracić na darmo czasu, nagrałem naszą dyskusję. Dzięki za precyzyjnie formułowane pytania. Staszku, proszę to wszystko zakodować i posłać impulsem prosto do Centrum, a kopię na Bazę. — Biedny Sidorow! — cicho powiedział Van der Hoose. Komow musnął go szybkim spojrzeniem i znowu spuścił oczy na papiery. Majka odsunęła fotel. — Tak czy inaczej nie mam już posady kwatermistrza — powiedziała. — Pójdę się pakować. — Chwileczkę — zatrzymał ją Komow. — Padło pytanie, co będzie dalej. Odpowiadam. Jako pełnomocnik Komisji Do Spraw Kontaktów obejmuję kierownictwo. Ogłaszam cały nasz rejon strefą przewidywanego kontaktu. Jakubie, zredaguj odpowiednią depeszę. Wszystkie prace przy realizacji projektu „Arka” zostają zawieszone. Roboty zostają zdemobilizowane i zmagazynowane pod pokładem. Zabraniam opuszczania statku bez mojego osobistego zezwolenia. Dzisiejsze polowanie z nagonką już stworzyło określone trudności w nawiązywaniu kontaktu. Nowe nieporozumienia byłyby absolutnie niepożądane. A więc Maja wprowadzi glider do hangaru. Staszek, proszę, zajmij się systemem cybernetycznym… — uniósł palec. — Ale w pierwszej kolejności przetelegrafuj dyskusję… — Uśmiechnął się, chciał dodać coś jeszcze, ale w tym momencie odezwał się deszyfrator radiostacji. Van der Hoose sięgnął, wydobył ze szczeliny odbiorczej depeszę, przebiegł po niej wzrokiem i uniósł do góry brwi. — Hm — powiedział. — Rozumieją wszystko bez słowa. Czy przypadkiem nie jesteś induktorem, Giennadij? Podał kartkę Komowowi. Komow również przebiegł ją oczami i również uniósł brwi. — A tego to już nie rozumiem — powiedział, rzucił depeszę na stół i przespacerował się po mostku założywszy ręce na plecy. Wziąłem depeszę. Majka z podnieceniem sapała mi nad uchem. Depesza rzeczywiście była zdumiewająca. PILNA; ZERO-ŁĄCZNOŚĆ, CENTRALA, KOMISJA DO SPRAW KONTAKTÓW, GORBOWSKI DO NACZELNIKA BAZY PROJEKTU „ARKA” SIDOROWA. NATYCHMIAST ZAWIESIĆ WSZYSTKIE PRACE PRZY REALIZACJI PROJEKTU. PRZYGOTOWAĆ DO EWAKUACJI ZAŁOGI I APARATURY. ANEKS. DO PEŁNOMOCNIKA KOMISJI KONTAKTÓW KOMOWA. OGŁASZAM REJON EZ-2 STREFĄ PRZEWIDYWANEGO KONTAKTU. ODPOWIEDZIALNYM ZA JEGO REALIZACJĘ MIANOWANO CIEBIE. GORBOWSKI. — To rozumiem! — powiedziała z podziwem Majka. — Niech żyje Gorbowski! Komow przystanął i spojrzał na nią spode łba. — Proszę, aby wszyscy obecni przystąpili do wykonania moich poleceń. Jakub, znajdź mi, proszę, kopię naszej ekspertyzy. Obaj z Van der Hoosem zagłębili się w studiowanie kopii. Majka wyszła, żeby wprowadzić do hangaru glider, a ja usadowiłem się obok radiostacji i zabrałem się do kodowania naszej dyskusji. Jednak nie minęły nawet dwie minuty, kiedy znowu zaskrzeczał deszyfrator. Komow odepchnął Vandera i jednym skokiem znalazł się przy radiostacji. Przechylony przez moje ramię chciwie czytał słowa pojawiające się na papierze. PILNA, ZERO-ŁĄCZNOŚC, CENTRALA, KOMISJA DO SPRAW KONTAKTÓW, BADER. DO KAPITANA EZ-2 VAN DER HOOSE. NATYCHMIAST POTWIERDZIĆ ZNALEZIENIE ZWŁOK DWOJGA — PODKREŚLAM — DWOJGA LUDZI NA POKŁADZIE STATKU ORAZ STAN DZIENNIKA POKŁADOWEGO OPISANY W WASZEJ EKSPERTYZIE. BADER. Komow rzucił depeszę Van der Hoosemu i zaczął gryźć paznokieć dużego palca. — A więc to o to chodzi — powiedział. — Tak, tak… — Odwrócił się do mnie. — Staszek, co teraz robisz? — Koduję — odpowiedziałem posępnie. Nic nie rozumiałem. — Daj no mi ten dyktafon — powiedział. — Chwilowo się wstrzymamy. — Schował dyktafon do górnej kieszeni kurtki i starannie zapiął patkę. — A więc tak. Jakub, potwierdź, proszę, to, czego on się domaga. Staszek, nadaj potwierdzenie. A następnie, Jakub, ty się na tym znasz lepiej niż ja… Zrób to dla mnie, pogrzeb trochę w naszej filmotece i przejrzyj całą oficjalną dokumentacją dotyczącą dzienników pokładowych. — Ja i tak wiem wszystko na temat dzienników pokładowych powiedział Van der Hoose z niechęcią. — Lepiej powiedz mi, co cię interesuje. — Sam dobrze nie wiem, co mnie interesuje. W każdym razie chciałbym wiedzieć, czy dziennik pokładowy był starty przypadkowo, czy umyślnie. Jeśli umyślnie, to dlaczego? Widzisz przecież, że Badera to również interesuje… Nie leń się, Jakubie! Muszą przecież być jakieś instrukcje dotyczące okoliczności, v; których należy zniszczyć dziennik pokładowy! — Nie ma takich instrukcji — wymruczał pod nosem Van der Hoose, niemniej jednak ruszył do filmoteki. Komow usiadł, żeby napisać potwierdzenie, a ja ze wszystkich sił nadaremnie próbowałem pojąć, co się właściwie dzieje, skąd taka panika, dlaczego w Centrum potraktowali z niedowierzaniem absolutnie precyzyjne sformułowanie ekspertyzy. Przecież nie mogą nas podejrzewać, że pomyliliśmy zwłoki Ziemianina z ciałem jakiegoś tubylca i od niechcenia dorzuciliśmy dodatkowego trupa… I w jaki sposób, u diabła, Gorbowski wie, co tu się u nas dzieje? Niczego rozsądnego nie mogłem wydedukować, wiec tylko smętnie patrzyłem na robocze ekrany, gdzie wszystko było takie jasne i zrozumiałe, i myślałem z goryczą, że tępy człowiek w jakiś żałosny sposób przypomina robota. Oto siedzę, wypełniam polecenia, kazali kodować — kodowałem, kazali przerwać — prze8ó rwałem, a co się dzieje, po co to wszystko, czym to się skończy — nie mam zielonego wyobrażenia. Dokładnie tak jak mój Tom — pracuje teraz, biedak, w pocie czoła, stara się jak najlepiej wykonać moje polecenia i nie wie, że za dziesięć minut przyjdę, zagonię go pod pokład razem z kolegami, cała jego praca okaże się nadaremna, a on sam nie będzie już nikomu potrzebny… Komow podał mi potwierdzenie, zakodowałem tekst, nadałem i już chciałem usiąść przy swoim pulpicie, kiedy rozległ się sygnał wywoławczy Bazy. — EZ-dwa? zapytał głuchy, spokojny głos. — Mówi Sidorow. — EZ-dwa na linii! — odezwałem się natychmiast. — Mówi technik-cybernetyk Popow. Kogo mam wezwać? — Komowa, jeśli można. Komow już siedział w sąsiednim fotelu. — Słucham cię, Atos! — powiedział. — Co tam się u was stało? — zapytał Sidorow. — Tubylcy — odparł Komow po sekundzie wahania. — Dokładniej, jeśli można — powiedział Sidorow. — Przede wszystkim, Atos, chciałbym cię zapewnić — powiedział Komow — że nie wiem i nie rozumiem, skąd Gorbowski dowiedział się o tubylcach. My sami zaczęliśmy pojmować coś niecoś zaledwie dwie godziny temu. Przygotowałem dla ciebie informację, zacząłem ją już kodować, ale niespodziewanie wszystko tak: się poplątało^ że wręcz zmuszony jestem prosić cię o jeszcze trochę cierpliwości. Stary Bader naprowadził mnie na taką myśl… Jednym słowem, okaż jeszcze trochę cierpliwości… — Rozumiem — powiedział Sidorow. — Ale sam fakt istnienia tubylców można uznać za niezaprzeczalny? — Bez najmniejszej wątpliwości — powiedział Komow. Było słychać, jak Sidorow westchnął. — No cóż, nie ma rady. Zaczniemy wszystko od początku. — Jest mi strasznie przykro, że tak wyszło — powiedział Komow. — Słowo honoru, przykro. — Trudno — powiedział Sidorow. — Jakoś przeżyjemy i to. — Na chwilę umilkł. — Co zamierzasz robić dalej? Będziesz czekał na Komisję? — Nie. Zacznę jeszcze dzisiaj. I mam do ciebie wielką prośbę, zostaw EZ-dwa razem z załogą do mojej dyspozycji. — Rozumie się powiedział Sidorow. No, to ci nie przeszkadzam. Jeśli coś będzie potrzebne… — Dziękuję, Atos. I nie martw się, jeszcze wszystko dobrze się skończy. — Miejmy nadzieję. Pożegnali się, Komow znowu zaczął gryźć paznokieć wielkiego palca, spojrzał na mnie z jakimś niepojętym rozdrażnieniem i znowu rozpoczął swój marsz po mostku. Domyślałem się, o co chodzi. Komow i Sidorow byli starymi przyjaciółmi, razem studiowali, razem gdzieś pracowali, ale Komow zawsze i we wszystkim miał szczęście, a Sidorowa nazywali Atos-pechowiec. Nie wiem dlaczego tak się złożyło. W każdym razie Komow musiał teraz czuć się okropnie głupio. A tu jeszcze na dodatek ta depesza od Gorbowskiego. Wyszło tak, jakby Komow informował Centrum pomijając Sidorowa… Cichutko przesiadłem się na swój fotel i zatrzymałem roboty, Komow już znowu siedział przy stole, gryzł paznokieć i gapił się na rozrzucone kartki. Poprosiłem o zezwolenie wyjścia na dwór. — Po co? — zapytał gniewnie, ale błyskawicznie oprzytomniał. — A, system cybernetyczny… Proszę bardzo. Ale jak tylko skończysz, wracaj natychmiast. Zagoniłem swoich podopiecznych pod pokład, zdemobilizowałem i zamocowałem na wszelki wypadek, gdybyśmy musieli nagle wystartować, potem przez chwilę stałem koło włazu, patrząc na opustoszałą budowę, na białe mury stacji meteorologicznej, która już nigdy nie zostanie dokończona, na lodowiec niezmiennie idealnie gładki i obojętny… Planeta wydawała mi się teraz jakaś inna. Coś się w niej zmieniło. Pojawił się jakiś sens w tej mgle, w karłowatych zaroślach, w skalistych graniach pokrytych liliowymi plamami śniegu. Cisza oczywiście została, ale pustki już nie było i to było dobrze. Wróciłem na statek, zajrzałem do mesy — gniewny Van der Hoose grzebał w filmotece. Nie mogłem usiedzieć w miejscu, poszedłem więc po pociechę do Majki. Całą kajutę zaścielał ogromny arkusz odbitek stykowych. Majka leżała na nim z lupą w ręku. Kiedy wszedłem, nawet się nie odwróciła. — Nic nie rozumiem — powiedziała gniewnie. — Tu nie ma gdzie się ukryć. Wszystkie miejsca jako tako nadające się do życia obłaziliśmy w tę i z powrotem. Chyba nie siedzą w błocie jak kaczki! — Właściwie dlaczego nie? — zapytałem siadając. Majka usiadła po turecku i przyjrzała mi się przez lupę. — Humanoid nie może żyć w bagnie — oznajmiła tonem nie dopuszczającym dyskusji. — A to czemu? — zapytałem. — Na Ziemi były plemiona, które mieszkały na jeziorach, w chatach zbudowanych na palach. — Ba, gdyby na tym bagnie była chociaż jedna chata… — powiedziała Majka. — Może oni mieszkają właśnie pod wodą, jak pająki wodne, w takich specjalnych dzwonach? Majka pomyślała chwilę. — Nie — powiedziała z żalem. — On byłby zabłocony, cały statek by zaświnił… — A może ich skóra odpycha wodę? Jest błotowodoodpychająca?… Widziałaś, jak błyszczał? I uciekł nam — dokąd? A ten sposób poruszania się też chyba nie powstał przypadkiem? W dyskusji najważniejszy jest dobry początek. Pod naciskiem mnóstwa argumentów, które wysuwałem, Majka zmuszona była przyznać, że teoretycznie tubylcy mogą mieszkać w powietrznych dzwonach, ale jednak ona, Majka, jest raczej skłonna przypuszczać, że rację ma Komo w, który uważa, że mamy do czynienia z ludźmi jaskiniowymi.,Żebyś ty widział, jakie tam są groty — powiedziała. — Właśnie teraz nieźle byłoby je przeszukać…” Pokazała mi mapę. Nawet na mapie nie wyglądało to zachęcająco — najpierw pasmo wzgórz zarośniętych karłowatymi drzewkami, za nim rozdarte nieprzeliczonymi przepaściami skały, wreszcie łańcuch szczytów górskich, dzikich, okrutnych, pokrytych wiecznym śniegiem, a za górami bezbrzeżna kamienista równina, posępna, martwa, porysowana wzdłuż i wszerz głębokimi kanionami. To był zamarznięty na wieki, zastygły świat, świat kamienny i groźny i na samą myśl o tym, że tu można żyć, biegać bosymi stopami po tym kamiennym szkliwie, dreszcz mi przechodził po plecach. — To nic strasznego — pocieszała mnie Majka. — Mogę ci pokazać zdjęcia tego terenu zrobione w świetle podczerwonym — pod tym płaskowyżem są dosyć znaczne obszary podziemnego ciepła, więc jeśli oni mieszkają w jaskiniach, to zimno w każdym razie im nie dokucza. Natychmiast zaatakowałem ją z flanki. — A co oni jedzą? — Jeżeli istnieją ludzie jaskiniowi — powiedziała Majka — to również mogą istnieć jaskiniowe zwierzęta. No, a oprócz tego mchy, grzyby, że nie wspomnę o roślinach, którym do fotosyntezy wystarczają promienie podczerwone. Wyobraziłem sobie tę wegetację, żałosną parodię tego, co my uważamy za życie, ospałą, ale upartą walkę o byt, potworną monotonię wrażeń i zrobiło mi się strasznie żal tubylców. W związku z tym oświadczyłem, że opieka nad tą rasą to również bardzo szlachetne i wdzięczne zadanie. Majka nie zgodziła się ze mną, powiedziała, że to zupełnie inna sprawa, że Panta jest skazana na śmierć i że gdyby nie my, ludzie, planeta po prostu przestałaby istnieć, a jeśli chodzi o tutejsze plemiona to jeszcze na dwoje babka wróżyła — czy jesteśmy im potrzebni, czy też i bez nas radzą sobie śpiewająco. To stary spór między nami. Moim zdaniem ludzie wiedzą już wystarczająco dużo, żeby móc powiedzieć, jaki kierunek rozwoju ma przed sobą perspektywy, a jaki nie. A Majka w to wątpi. Uważa, że wiemy przerażająco mało. Weszliśmy w styczność z dwunastoma rozumnymi rasami, a tylko dziewięć z nich to człowiekopodobne. W jakich stosunkach jesteśmy z pozostałymi trzema, chyba nawet sam Gorbowski nie umie powiedzieć. Nie wiemy, czy nawiązaliśmy z nimi kontakt, czy nie, a jeśli nawiązaliśmy, to czy za obopólną zgodą, czy też narzuciliśmy im swoje towarzystwo. Niewykluczone, że tamci w ogóle nie uważają nas za swoich rozumnych braci tylko za niezmiernie rzadkie zjawisko przyrody w rodzaju niezwykłych meteorów. Z humanoidami to co innego, z nimi wszystko jest jasne — na dziewięć ras tylko trzy zgodziły się mieć z nami coś wspólnego, ale i tak na przykład mieszkańcy Leonidy chętnie dzielą się z nami wszelką informacją. a z naszej grzecznie, ale kategorycznie zrezygnowali. Wydawałoby się zupełnie oczywiste, że quasi-organiczne mechanizmy są ekonomiczniejsze i racjonalniejsze od oswojonych zwierząt, a tymczasem na Leonidzie nie chcą słyszeć o mechanizmach. Dlaczego? Przez czas jakiś dyskutowaliśmy z Majką na ten temat, zaplątaliśmy się w argumentach i niepostrzeżenie diametralnie zmieniliśmy stanowiska (to się mnie i Majce zdarza bardzo często) i wreszcie Majka oświadczyła, że to wszystko zawracanie głowy i że nie o to chodzi. „Czy ty rozumiesz, na czym polega podstawowe zadanie każdego kontaktu? — zapytała. — Czy ty rozumiesz, dlaczego ludzkość już od dwustu lat dąży do nawiązywania kontaktów, cieszy się, kiedy kontakt się uda i martwi się, kiedy nic z tego nie wychodzi?” Oczywiście, że rozumiałem. „Zrozumienie istoty rozumu powiedziałem. Studia nad najwyższym stadium rozwoju przyrody”. — Ogólnie rzecz biorąc masz rację — powiedziała Majka. — Ale to tylko słowa, ponieważ w istocie rzeczy interesuje nas nie problem rozumu jako takiego, ale problem naszego ludzkiego rozumu, inaczej mówiąc najbardziej nas interesujemy my sami. Już od pięćdziesięciu tysięcy lat próbujemy zrozumieć, czym właściwie jesteśmy, ale spojrzenie od wewnątrz uniemożliwia rozwiązanie tego zadania, podobnie jak nie możesz samego siebie podnieść za włosy do góry. Trzeba spojrzeć na siebie z boku, cudzymi oczami, zupełnie cudzymi… — A po co to komu potrzebne? — zapytałem agresywnie. — A po to — powiedziała dobitnie Majka — żeby człowiek mógł się stać człowiekiem galaktycznym. Jak ty sobie na przykład wyobrażasz ludzkość za sto lat? — Jak sobie wyobrażani? — wzruszyłem ramionami. — Tak samo jak i ty… Koniec rewolucji biologicznej, przezwyciężenie bariery galaktycznej, wyjście w zero-wszechświat, rozpowszechnienie kontaktowego widzenia, realizacja abstrakcji-P… — Ja cię nie pytam, jak sobie wyobrażasz osiągnięcia techniczne ludzkości za sto lat. Pytam cię, jak sobie wyobrażasz samą ludzkość za sto lat? Gapiłem się na nią stropiony, nie umiałem uchwycić różnicy. Majka patrzyła na mnie zwycięsko. — Słyszałeś o teorii Komowa? — zapytała. — Pionowy postęp i tak dalej… — Pionowy postęp? — coś podobnego obiło mi się o uszy. — Poczekaj… To zdaje się Borowik, Mikawa… Tak? Majka otworzyła szufladę i zaczęła w niej grzebać. — Kiedy tańczyłeś w barze ze swoją Tatianą, Komow zebrał wszystkich w bibliotece… Masz! — wręczyła mi krystalofon. — Posłuchaj. Niechętnie przyczepiłem kryształek do ucha. Było to coś w rodzaju wykładu, mówił Komow i nagranie zaczynało się w pół słowa. Komow wykładał niespiesznie, prosto i bardzo przystępnie, dostosowując się widocznie do poziomu audytorium. Wynikało z tego, co następuje: Ziemski człowiek rozwiązał wszystkie postawione przed sobą zadania i staje się człowiekiem galaktycznym. Ludzkość sto tysięcy lat wygrzebywała się z jaskini, przez kamienne zwały, przez zarośla, umierała pod lawinami, trafiała w ślepe zaułki, ale zawsze w oddali widać było błękit, światło i cel, i oto wreszcie wydostaliśmy się z kamiennego wąwozu na otwartą przestrzeń, rozpostarło się nad nami błękitne niebo i rozproszyliśmy się po równinie. Tak, równina jest wielka, mamy dokąd iść. Ale teraz widzimy, że to równina, a nad nią jest niebo. Inny, nowy wymiar. Tak, na równinie jest przyjemnie, można dowoli pracować nad realizacją abstrakcji-P. I wydawałoby się, że żadna siła nie pcha nas w górę, w nowy wymiar… Ale człowiek galaktyczny to nie zwyczajny ziemski człowiek, który żyje w przestrzeniach galaktycznych według ziemskich praw. To już coś więcej. Ma inne cele i kieruje się innymi prawami. A przecież nie znamy ani tych praw, ani tych celów. A więc w istocie rzeczy chodzi o to, żebyśmy sobie zdali sprawę, jaki ma być ideał galaktycznego człowieka. Ideał ziemskiego człowieka powstawał w ciągu tysiącleci z doświadczeń naszych przodków, z doświadczeń wszystkich form życia na naszej planecie. Ideał człowieka galaktycznego najwidoczniej powstanie w oparciu o doświadczenia galaktycznych form życia, z doświadczeń historii istot rozumnych całej galaktyki. Na razie nie wiemy, z której strony należy przystąpić do rozwiązywania tego problemu, a przecież kiedyś będziemy musieli go rozwiązać i to rozwiązać tak, żeby sprowadzić do minimum ilość możliwych błędów i ofiar. Ludzkość nigdy nie stawia przed sobą zadań, których nie jest w stanie rozwiązać. To jest niewątpliwie słuszne, ale może właśnie dlatego takie trudne… Nagranie kończyło się znowu w pół słowa. Jeśli mam być szczery, nie bardzo to wszystko do mnie przemawiało. Co znowu za galaktyczny ideał? Moim zdaniem ludzie w kosmosie wcale nie stają się ni stąd, ni zowąd jacyś galaktyczni. Powiedziałbym, że na odwrót — ludzie niosą w kosmos Ziemię, ziemski komfort, ziemskie normy, ziemską moralność. Jeśli już o tym mowa, to dla mnie i dla wszystkich moich znajomych ideałem przyszłości jest nasza maleńka planetka, której udało się osiągnąć granice Galaktyki, a która kiedyś może nawet potrafi je przekroczyć. Ale kiedy próbowałem wyłożyć Majce swoje poglądy, zauważyliśmy, że w kajucie — już zapewne od jakiegoś czasu — jest również Van der Hoose. Stał oparty o ścianę, skubał swe rysie bokobrody i wpatrywał się w nas zamglonym i roztargnionym wzrokiem zadumanego wielbłąda. Wstałem i podałem mu krzesło. — Dziękuję — powiedział Van der Hoose — wolę sobie postać. — A co ty o tym myślisz? — wojowniczo zapytała Majka. — O czym? — O pionowym postępie. Van der Hoose milczał czas jakiś, następnie westchnął i powiedział: — Nie wiadomo, kto pierwszy odkrył wodę, ale jest pewne, że nie zrobiły tego ryby. Zamyśliliśmy się głęboko. Potem Majka rozpromieniła się, podniosła palec i powiedziała: — O! — To nie ja wymyśliłem — z melancholią wyznał Van der Hoose. — To bardzo stary aforyzm. Od dawna mi się podobał, ale ciągle nie miałem okazji, żeby go przytoczyć. — Przerwał na chwilę, a później powiedział: W związku z dziennikiem pokładowym. Wyobraźcie sobie, że rzeczywiście istniał taki przepis. — Jaki dziennik pokładowy? zapytała Majka. — Co ma w tym wspólnego dziennik pokładowy? — Komow prosił, żebym znalazł instrukcje dotyczące okoliczności, w których należy zniszczyć dziennik pokładowy — smutnie wyjaśnił Van der Hoose. — No i co? — zapytaliśmy jednocześnie. Van der Hoose znowu przez chwalę milczał, a potem machnął ręką. — Hańba — powiedział. — Okazuje się, że jest taki przepis. A ściśle mówiąc był. W starym „Zbiorze instrukcji”. W nowym nie ma. Skąd mogłem wiedzieć? Nie jestem historykiem… Popadł w dłuższą zadumę. Majka kręciła się niecierpliwie. — Tak powiedział Van der Hoose. A więc jeżeli uległeś katastrofie na nieznanej planecie zamieszkałej przez rozumnych ahumanoidów lub też humanoidów w stadium wysoko rozwiniętej cywilizacji technicznej, jesteś obowiązany zniszczyć wszystkie mapy kosmiczne i dzienniki pokładowe. Spojrzeliśmy z Majką po sobie. — Biedak, dowódca statku — mówił dalej Van der Hoose — musiał znać na pamięć wszystkie stare przepisy. Ten ma co najmniej ze dwieście lat, wymyślono go w zaraniu astronautyki, wymyślono z głowy, starając się wszystko przewidzieć. A czy można przewidzieć wszystko? — westchnął. — Oczywiście, można było się domyśleć, co się stało z tym dziennikiem pokładowym. Na przykład Komow się domyślił… A wiecie, jak zareagował, kiedy mu powiedziałem, o co chodzi? — Nie — powiedziałem. — Jak? — Kiwnął głową i przeszedł do następnej sprawy — powiedziała Majka. Van der Hoose spojrzał na nią z podziwem. — Zgadłaś! — powiedział. — Właśnie kiwnął i właśnie przeszedł. Ja bym na jego miejscu przez cały dzień puszył się jak paw, że jestem taki domyślny… — No i co z tego wynika? — zapytała Majka. — Wynika, że jest to albo rasa ahumanoidalna, albo humanoidalna w stadium wysoko rozwiniętej cywilizacji technicznej. Nic nie rozumiem. Ty coś rozumiesz? — zwróciła się do mnie. Bardzo mnie bawi, kiedy Majka z dumą oświadcza, że nic nie rozumie. Sam tak często robię. — Podjechali do statku na rowerach — powiedziałem. Majka niecierpliwie machnęła dłonią. — Cywilizacji technicznej tu nie ma — wymamrotała pod nosem. — Ahumanoidów również… Głos Komowa przez głośnik polecił: — Van der Hoose, Głumowa, Popow! Wszyscy na mostek. — Zaczęło się! — zrywając się na równe nogi powiedziała Majka. Jednocześnie wpadliśmy na mostek. Komow stal przy stole i wkładał do plastykowego futerału podręczny przekaźnik. Sądząc z położenia przełączników, przekaźnik był podłączony do pokładowego komputera. Twarz Komowa miała niezwykły u niego wyraz zatroskania, była bardzo ludzka, pozbawiona właściwego mu lodowatego skupienia. — Teraz wychodzę — oznajmił. — Pierwszy zwiad. Jakub, ty przejmiesz dowództwo. Najważniejsze jest zapewnienie ciągłej obserwacji i niezakłóconej pracy pokładowego komputera. Jeśli się pojawią tubylcy, proszę mnie natychmiast zawiadomić. Proponuję dyżurować przy ekranach na trzy zmiany. Majka, niezwłocznie obejmij dyżur przy ekranach. Staszek, tam leżą moje depesze. Proszę je nadać jak najszybciej. Myślę, że nie ma potrzeby tłumaczyć, dlaczego nikt nie powinien opuszczać statku. To wszystko. Bierzmy się do roboty. Usiadłem przy radiostacji i zabrałem się do roboty. Komow i Van der Hoose cicho rozmawiali o czymś za moimi plecami. Majka na drugim końcu mostku regulowała ekrany panoramiczne. Przejrzałem depesze. Tak, póki rozwiązywaliśmy problemy filozoficzne, Komowa nieźle szarpali. Prawie wszystkie depesze to były odpowiedzi. Hierarchię ważności w braku specjalnych poleceń ustanawiałem sam. EZ-2, KOMOW CENTRUM, GORBOWSKI. DZIĘKUJĘ ZA ZASZCZYTNĄ PROPOZYCJĘ, NIE CZUJĘ SIĘ W PRAWIE ODRYWAĆ CIĘ OD ZNACZNIE WAŻNIEJSZYCH ZAJĘĆ, O WSZYSTKICH SZCZEGÓŁACH BĘDĘ INFORMOWAĆ NA BIEŻĄCO. EZ-2, KOMOW — CENTRUM, BADER. NIE MOGĘ PRZYJĄĆ STANOWISKA GŁÓWNEGO KSENOLOGA PROJEKTU „ARKA”. REKOMENDUJĘ AMIRADŻIBI. EZ-2, KOMOW — BAZA, SIDOROW BŁAGAM, UCHROŃ MNIE PRZED OCHOTNIKAMI. EZ-2, KOMOW — EUROPEJSKI OŚRODEK PRASOWY, DOMBINI. OBECNOŚĆ WASZEGO KOMENTATORA NAUKOWEGO NA EZ-2 JEST NIEPOŻĄDANA. O INFORMACJE PROSZĘ ZWRACAĆ SIĘ DO CENTRUM, KOMISJA DO SPRAW KONTAKTÓW. I tak dalej, i tak dalej. Pięć depesz było do Centralnego Ośrodka Informacyjnego. Nie zrozumiałem z nich ani słowa. Moja praca była w pełnym toku, kiedy znowu zatrzeszczał deszyfrator. — Skąd? — zapytał Komow z drugiego końca mostku. Stał obok Majki i obserwował okolicę. — „CENTRUM WYDZIAŁ HISTORYCZNY…” — przeczytałem. — Nareszcie! — powiedział Komow i zbliżył się do mnie. …PROJEKT „ARKA” — czytałem. — EZ-2. VAN DER HOOSE, KOMOW. INFORMACJA. STATEK KTÓRY ZNALEŹLIŚCIE NUMER REJESTRACYJNY……… TO EKSPEDYCYJNY GWIAZDOLOT „PIELGRZYM”. PORT MACIERZYSTY DEJMOS, WYSTARTOWAŁ DRUGIEGO STYCZNIA DWIEŚCIE TRZYDZIESTEGO PIERWSZEGO ROKU NA WOLNY REKONESANS DO STREFY „C”. OSTATNI SYGNAŁ ZOSTAŁ ODEBRANY SZÓSTEGO MAJA DWIEŚCIE TRZYDZIESTEGO CZWARTEGO ROKU Z OBSZARU „CIEŃ”. ZAŁOGA: SIEMIONOWA MARIA-LUIZA I SIEMIONOW ALEKSANDER PAWŁOWICZ. OD DWUDZIESTEGO PIERWSZEGO KWIETNIA DWIEŚCIE TRZYDZIESTEGO TRZECIEGO ROKU PASAŻER: SIEMIONOW PIERRE ALEKSANDRO-WICZ. ARCHIWUM „PIELGRZYMA”… Tam było coś jeszcze, ale nagle Komow roześmiał się za moimi plecami, a ja odwróciłem się z niesłychanym zdumieniem. Komow śmiał się, Komow promieniał. — Tak właśnie myślałem! — powiedział z triumfem, a my wszyscy gapiliśmy się na niego z otwartymi ustami. — Tak właśnie myślałem! To człowiek! Rozumiecie! To jest człowiek! |
||
|