"Koniec akcji „Arka”" - читать интересную книгу автора (Strugacki Arkadij, Strugacki Borys)

Rozdział VIII WĄTPLIWOŚCI l DECYZJE

Mały szedł na zachód wzdłuż linii brzegu prosto przez wydmy i zarośla. Początkowo „trzecie oko” go interesowało. Przystawał, zdejmował przepaskę, obracał ją w dłoniach i wtedy na ekranie naszego odbiornika migało blade niebo, błękitno-zielona twarz-maska, oszroniały piasek. Potem Mały zostawił „oko” w spokoju. Nie wiem, czy poruszał się inaczej niż zwykle, czy niezupełnie dobrze założył przepaskę, ale miało się wrażenie, że obiektyw patrzy nie prosto, tylko nieco w prawo. Na ekranie podrygując płynęły jednakowe wydmy, zziębnięte krzaki, czasami wyrastały siwe szczyty gór albo pojawiał się nagle czarny ocean i rozjarzona biel lodowców na horyzoncie.

Moim zdaniem Mały szedł bez określonego celu, po prostu, gdzie oczy poniosą, byle dalej od nas. Kilkakrotnie wdrapywał się na wydmy i patrzył w naszą stronę. Na ekranie odbiornika zjawiał się wtedy oślepiająco biały kadłub naszego statku, srebrzysta wstęga pasa startowego, pomarańczowy Tom sieroco przytulony do muru nie wykończonej stacji meteorologicznej. Ale Małego na ekranie nie zobaczyliśmy.

Mniej więcej go godzinie Mały gwałtownie skręcił w kierunku gór. Teraz słońce świeciło prosto w obiektyw i widoczność pogorszyła się. Niebawem wydmy się skończyły, Mały szedł rzadkim zagajnikiem przeskakując zgniłe gałęzie, wśród skarlałych pni pokrytych plamistą odstającą korą, po ziemi przesyconej lodowatą wilgocią. Raz wspiął się na samotny granitowy głaz, stał na nim chwilę rozglądając się, potem zeskoczył, podniósł z ziemi dwa czarne, oślizgłe patyki i postukując nimi poszedł dalej. Początkowo stukanie było chaotyczne, później pojawił się w nim rytm, i na tle tego rytmu usłyszeliśmy, ni to brzęczenie, ni to buczenie. Dźwięk ten, nieprzerwany i nieprzyjemny, stawał się coraz głośniejszy. Najprawdopodobniej brzęczał i buczał sam Mały — być może była to piosenka, a być może rozmowa z samym sobą.

I tak szedł stukając, bucząc i brzęcząc, a między drzewami coraz częściej trafiały się zwały kamieni, omszałe głazy i olbrzymie złomy skalne. Potem nagle zobaczyliśmy na ekranie jezioro. Mały nie zatrzymując się szedł przed siebie, na moment zobaczyliśmy zmąconą wodę, następnie obraz zmętniał i zniknął — Mały dał nurka.

Siedział pod wodą bardzo długo, już myślałem, że utopił nadajnik i nic już więcej nie zobaczymy, ale po dziesięciu minutach obraz pojawił się znowu, mętny, rozmazany, przecięty strugami wody. Początkowo nic nie mogliśmy odróżnić, ale niebawem w prawej części ekranu ujrzeliśmy dłoń, na której wiła się i rzucała dziwaczna ryba z Panty.

Kiedy obiektyw „oka” oczyścił się ostatecznie, Mały biegł. Pnie drzew pędziły na nas i w ostatniej chwili umykały to w prawo, to w lewo. Mały biegł bardzo szybko, ale nie słyszeliśmy tupotu jego nóg, ani oddechu — tylko wiatr szumiał i przez gęstwę splątanych gałęzi migało słońce. Aż nagle stało się coś niepojętego — Mały jak wryty zatrzymał się przed szarym głazem i zanurzył w nim ręce po łokcie. Nie wiem, być może był tam dobrze zamaskowany otwór. Moim zdaniem nie było. Kiedy po kilku sekundach Mały wyjął ręce okazały się one czarne i błyszczące, i to czarne i błyszczące spływało mu z palców i ciężko, z wyraźnym stukiem, kapało na ziemię. Potem ręce znikły z naszego pola widzenia i Mały pobiegł dalej

Zatrzymał się przed dziwaczną konstrukcją, przypominającą krzywą wieżę i nie od razu dotarło do mnie, że to roztrzaskany „Pielgrzym”. Teraz na własne oczy zobaczyłem, jak strasznie ucierpiał przy upadku i co z nim zrobiły lata na tej planecie. Widok nie był przyjemny. Tymczasem Mały powoli zbliżył się, zajrzał w otwartą dziurę włazu — na chwilę ekran pogrążył się w nieprzeniknionych ciemnościach — następnie równie powoli obszedł nieszczęsny statek dookoła. Znowu stanął przed włazem podniósł rękę i przyłożył czarną dłoń z rozcapierzonymi palcami do zżartej korozją burty. Stał tak z minutę, znowu usłyszeliśmy jego brzęczenie i buczenie, i wydało mi się, że spod rozcapierzonych palców unoszą się smużki dymu. Wreszcie zabrał rękę i cofnął się o krok. Na martwym poczerniałym obiciu zobaczyliśmy wyraźny, wypukły ślad dłoni z rozcapierzonymi palcami.

— Och, ty mój świerszczyku za kominem — odezwał się głęboki baryton.

— Słoneczko! — zawtórował głos kobiecy.

Zapłakało dziecko.

Ślad dłoni gwałtownie uskoczył w bok i zniknął. Teraz na ekranie widzieliśmy nagie zbocze — poorany szczelinami granit, stare osypiska, kruszywo ostrych kamieni o połyskujących, strzaskanych krawędziach, kępki suchotniczej twardej trawy, głębokie, czarne szczeliny. Mały wspinał się na zbocze, spychany żwir sypał się w dół ekranu, słychać było równomierny głośny oddech, a potem ruch stał się płynny i szybki, zaczęło mi migać przed oczyma, zbocze nagle oddaliło się, spadając gdzieś w bok, w dół i usłyszeliśmy, ostry, chrapliwy, natychmiast urwany śmiech Małego. Mały leciał w powietrzu — co do tego nie mogło być wątpliwości.

Na ekranie błyszczało szaroliliowe niebo, a z boku pulsowały jakieś mętne na wpół przezroczyste strzępy, jak kawałki zakurzonego muślinu. Powoli w poprzek ekranu przepłynęło oślepiające liliowe słońce, zakurzony muślin zasłonił wszystko i nagle przepadł.

Daleko w dole zobaczyliśmy płaskowyż zasnuty fioletową mgiełką, straszliwe szramy przepastnych wąwozów, nieprawdopodobnie ostre szczyty pokryte wiecznymi śniegami — posępny, lodowaty świat uchodzący za horyzont, martwy, spękany, najeżony. I zobaczyliśmy potężne, lśniące, jakby polakierowane kolano Małego wiszące nad otchłanią i jego czarną dłoń mocno wczepioną w zmaterializowaną nicość.

Jeśli mam być szczery, w tym momencie przestałem wierzyć własnym oczom i spojrzałem w bok, żeby sprawdzić czy nagrywanie trwało. Ale Van der Hoose również miał niepewną minę, a Majka z niedowierzaniem mrużyła oczy i kręciła szyją, jakby ją uwierał kołnierzyk. Tylko Komow był idealnie spokojny i nieruchomy — siedział oparty łokciami o pulpit, brodę trzymał na splecionych palcach.

A Mały już spadał. Pędziła na nas kamienna pustynia, z lekka obracała się wokół niewidzialnej osi i było jasne, dokąd uchodziła ta oś — w czarną szczelinę, która rozłupała bure, zawalone odłamkami skał pole. Pęknięcie rosło, rozwierało się, oświetlona przez słońce jego krawędź wydawała się idealnie pionowa, a o tym, żeby zobaczyć dno, nie mogło być nawet mowy, panowała tam absolutna ciemność. I w tę ciemność gwałtownie śmignął Mały. Obraz znikł, Majka wyciągnęła rękę i dała powiększenie, ale i przy powiększeniu niczego nie można było zobaczyć oprócz spływających po ekranie niewyraźnych, szarych pasów. Następnie Mały wydał z siebie przeraźliwy krzyk i obraz znieruchomiał. „Rozbił się!” — pomyślałem z przerażeniem. Majka z całej siły wbiła mi paznokcie w nadgarstek.

Na ekranie widniały jakieś nieokreślone, nieruchome plamy, wszystko było szare i czarne, rozlegały się jakieś dziwne dźwięki — jakieś bulgoty, chrapliwe krakanie, syczenie. Pojawił się znajomy zarys dłoni z rozcapierzonymi palcami, zniknął. Niewyraźne plamy popłynęły jedna po drugiej przez ekran, krakanie i bulgotanie stawało się to głośniejsze, to cichsze, zapaliło się i zgasło pomarańczowe światełko, potem jeszcze jedno, jeszcze jedno… Coś krótko zaryczało i odezwało się zwielokrotnione echo. „Daj podczerwone” — przez zęby powiedział Komow. Majka złapała gałkę podczerwonego wzmacniacza i przekręciła ją do oporu. Ekran od razu pojaśniał, ale ja nadal nic nie rozumiałem.

Wszystko wypełniała fosforyzująca mgła. Co prawda nie całkiem zwyczajna mgła, można było się w niej domyśleć jakiejś struktury — jakby wycinek żywej tkanki pod źle ustawionym mikroskopem — w tej mgle można było się dopatrzeć fragmentów jaśniejszych oraz ugrupowań ciemnych, pulsujących ziarenek, a wszystko to jakby wisiało w powietrzu, czasami niespodziewanie znikało i zjawiało się znowu, a Mały szedł przez tę mgłę, jak przez pustkę, szedł wyciągając przed siebie świecące ręce z rozcapierzonymi palcami, a palce te wibrowały i drgały w skomplikowanym wyraźnym rytmie, a wokół bulgotało, chrypiało, burczało i dźwięcznie tykało.

Mały szedł długo i nie od razu zauważyliśmy, że rysunek struktury blednie, rozpływa się i oto na ekranie pozostało już tylko mleczne podświetlenie i ledwie dostrzegalne zarysy rozcapierzonych palców Małego. A wtedy Mały stanął. Zrozumieliśmy, że stoi, ponieważ dźwięki przestały się przybliżać i oddalać. Te same dźwięki. Cała lawina, cała kaskada dźwięków. Chrapliwe pogłosy, basowe mamrotanie, zduszone piski… Coś pękło z cmoknięciem i rozleciało się na dźwięczne okruchy… bzykanie, skrzypy, uderzenia w miedziane gongi… A potem w równomiernym blasku przesiąknęły ciemne plamy, dziesiątki ciemnych plam, dużych i maleńkich, nabierały coraz wyraźniejszych kształtów, stawały się coraz bardziej podobne do czegoś zdumiewająco znajomego i nagle domyśliłem się, co to takiego. To było absolutnie niemożliwe, ale już nie mogłem odpędzić od siebie tej myśli. Ludzie. Dziesiątki, setki ludzi, cały tłum ustawiony w szeregach i widziany jakby trochę z góry… I wtedy coś się stało. Na jakiś ułamek sekundy obraz stał się zupełnie jasny. Na zbyt krótko zresztą, żeby można było zobaczyć cokolwiek. Następnie usłyszeliśmy rozpaczliwy krzyk, obraz przekręcił się i wszystko znikło. I w tej samej chwili wściekły głos Komowa zapytał:

— Dlaczego to zrobiłaś?

Ekran był martwy. Komow stał nienaturalnie wyprostowany, zaciśnięte pięści oparł o pulpit. Patrzył na Majkę. Majka była blada, ale spokojna. Również podniosła się z fotela i teraz stała przed Komowem twarzą w twarz. Milczała.

— Co się stało? — ostrożnie zapytał Van der

Hoose. Widocznie podobnie jak ja nic nie rozumiał.

— To albo chuligaństwo, albo… — Komow przerwał. — Usuwam cię z grupy kontaktu. Zabraniam ci opuszczać statek, wchodzić na mostek i na stanowisko DSB. Proszę stąd wyjść.

Majka, nadal bez słowa, odwróciła się i wyszła. Bez chwili namysłu ruszyłem za nią.

— Popow! — ostro powiedział Komow. Zatrzymałem się.

— Proszę natychmiast przekazać nagrania do Centrum. Jako pilne.

Patrzył mi prosto w oczy i poczułem się nieswojo. Takiego Komowa jeszcze nigdy nie widziałem. Taki Komow miał niewątpliwie prawo rozkazywać, zamykać w areszcie domowym i w ogóle dusić wszelki bunt w samym zarodku. Miałem uczucie, że zaraz rozerwę się na pół. — Jak Mały — przeleciało mi przez mózg

Van der Hoosc odkaszlnął i powiedział:

— E… Giennadij. Może jednak nie do Centrum? Gorbowski jest już przecież w Bazie. Może jednak do Bazy, jak sądzisz?

Komow nie patrzył na mnie. Jego zwężone oczy wyglądały jak kawałeczki lodu.

— Ach, tak, oczywiście — powiedział, zresztą absolutnie spokojnie. — Kopię do Bazy, dla Gorbowskiego. Dziękuję ci, Jakub. Popow, bierz się do pracy.

Nie pozostawało mi nic innego jak się stąd zabrać. Ale byłem niezadowolony. Gdybyśmy nosili wojskowe czapki jak w dawnych czasach, przekręciłbym ją daszkiem do tyłu. Ale nie miałem na głowie czapki, więc poprzestałem na tym, że wyjmując z rejestratora kasetę zapytałem z wyzwaniem:

— A co się właściwie stało? Co ona takiego zrobiła?

Przez czas jakiś Komow milczał. Już z powrotem siedział w swoim fotelu i przygryzając wargę stukał palcem po poręczy. Van der Hoose wichrząc bokobrody też patrzył na Komowa wyczekująco.

— Zapaliła reflektor — powiedział Komow. Nie od razu go zrozumiałem.

— Jaki reflektor?

Komow bez słowa pokazał palcem wciśnięty klawisz.

— A! — powiedział ze zmartwieniem Van der Hoose.

A ja nic nie powiedziałem. Wziąłem kasetę i usiadłem przy radiostacji. Nie było o czym mówić. Za mniejsze przewinienia ludzie z trzaskiem wylatywali z kosmosu. Majka zapaliła awaryjną lampę błyskową wmontowaną w przepaskę. I można sobie wyobrazić, jak się czuli mieszkańcy groty, kiedy w odwiecznym mroku na mgnienie oka zapłonęło maleńkie słońce. Zwiadowcę, który stracił przytomność, można odnaleźć z orbity nawet na oświetlonej stronie planety, kiedy nastąpi ten błysk… nawet, jeśli zwiadowcę zasypało… Taki reflektor wysyła promienie w diapazonie od ultrafioletu do UKF… Nie było jeszcze wypadku, żeby zwiadowcy nie udało się odstraszyć błyskiem najbardziej krwiożerczego drapieżnika. Nawet tachorga, który nie boi się niczego na świecie… „Zwariowała — pomyślałem z rozpaczą. — Zupełnie się zbiesiła…” Ale na głos powiedziałem (siadając wygodniej):

— Wielka mi historia! Nacisnęła niewłaściwy klawisz, omyliła się…

— Tak, rzeczywiście — poparł mnie Van der Hoose. — Na pewno tak właśnie było. Na pewno chciała włączyć reflektor podczerwieni… Klawisze są obok siebie… Jak sądzisz, Giennadij?

Komow milczał. Coś tam majstrował przy pulpicie. Nie chciałem na niego patrzeć. Włączyłem automat i demonstracyjnie odwróciłem się w drugą stronę.

— Nieprzyjemna historia… — mruczał Van der Hoose. — Rzeczywiście, przecież to może spowodować konsekwencje… Gwałtowny bodziec… Raczej nieprzyjemny… Hm… Ostatnio wszyscy jesteśmy nieco zdenerwowani. Nic dziwnego, że dziewczyna się omyliła… Wiesz, ja sam miałem ochotę coś zrobić… jakoś poprawić obraz… Biedny, Mały! Moim zdaniem to był jego krzyk…

— Proszę — powiedział Komow. — Możesz podziwiać. Trzy i pół klatki.

Było słychać zatroskane sapanie Van der Hoosego. Nie wytrzymałem i obejrzałem się. Nic nie było widać zza ich głów, więc wstałem i podszedłem. Na ekranie było to samo, co dostrzegłem w ostatnim mgnieniu oka, ale czego nie zdążyłem pojąć. Jakość obrazu była pierwszorzędna, ale nadal kompletnie nie rozumiałem, co to takiego. Ludzie, mnóstwo czarnych figurek, absolutnie identycznych, ustawionych jak na szachownicy. Stali, jakby na równym dobrze oświetlonym placu. Przednie figurki były większe, dalsze, zgodnie z prawami perspektywy, mniejsze. Zresztą szeregi wydawały się nieskończone i gdzieś daleko zlewały się w jednolite czarne pasy.

— To Mały — powiedział Komow. — Poznajecie?

Teraz mnie olśniło, rzeczywiście był to Mały, powtórzony niby w nieprzeliczonych lustrach, nieskończenie wiele razy.

— Przypomina wielokrotne odbicie — wymamrotał Van der Hoose.

— Odbicie… — powtórzył Komow, — A gdzie w takim razie odbicie lampy? I gdzie cień Małego?

— Nie wiem — uczciwie przyznał Van der Hoose. — Istotnie, cień powinien być.

— A co ty o tym myślisz, Staszek? — zapytał Komow nie odwracając się.

— Nic — powiedziałem krótko i wróciłem na swoje miejsce.

Ale naprawdę oczywiście myślałem, myślałem tak, aż mi mózg trzeszczał, nic jednak nie mogłem wymyśleć. Jeszcze najbardziej mi to przypominało formalistyczny rysunek piórkiem.

— Tak, niewiele się dowiedzieliśmy — powiedział Komow. — I nawet to ziarno, które nam się trafiło, okazało się nic nie warte.

— Oho-ho… — wymruczał Van der Hoose i wyszedł.

Ja też miałem ogromną ochotę wyjść i zobaczyć, jak tam Majka. Ale spojrzałem na chronometr — do końca nadawania zostało jeszcze z dziesięć minut. Komow szeleścił czymś i krzątał się za moimi plecami. Potem jego ręka wyciągnęła się nad moim ramieniem i położyła na pulpicie błękitny blankiet depeszy.

— To tekst wyjaśnienia — powiedział Komow. — Nadaj to, jak tylko przekażesz nagranie.

Przeczytałem depeszę.

EZ-2, KOMOW — BAZA, GORBOWSKI. KOPIA CENTRUM, BADER. PRZESYŁAM NAGRANIE Z NADAJNIKA TYPU TG NOSICIEL MAŁY. NAGRANIE TRWAŁO OD 13.46 DO 17.42 CZASU POKŁADOWEGO. PRZERWANE WSKUTEK PRZYPADKOWEGO WŁĄCZENIA LAMPY BŁYSKOWEJ Z POWODU MOJEJ NIEUWAGI. W CHWILI OBECNEJ SYTUACJA JEST NIEJASNA.

Nie zrozumiałem i przeczytałem depeszę jeszcze raz. Potem obejrzałem się na Komowa. Siedział w poprzedniej pozie opierając podbródek na splecionych palcach i patrzył na ekran obserwacyjny. Nie powiem, żeby moje serce przepełniła gorąca wdzięczność. Nie, nie przepełniła. Zbyt mało sympatii czułem do tego człowieka. Ale nie mogłem mu nie oddać sprawiedliwości. Na jego miejscu nie każdy postąpiłby tak zdecydowanie i po prostu. Właściwie nie jest ważne, dlaczego tak postąpił — czy dlatego, że zlitował się nad Majką (raczej wątpię), czy zawstydził się swojej brutalności (to chyba bliższe prawdy), czy też dlatego, że należy do takich zwierzchników, którzy zupełnie szczerze uważają postępki podwładnych za własne. W każdym razie niebezpieczeństwo, że Majka wyleci z kosmosu jak z procy, wydatnie się zmniejszyło, a pozycja i renoma samego Komowa wydatnie się pogorszyła. Dobra, drogi ksenopsychologu, to będzie zapamiętane. Takie uczynki należy ze wszech miar popierać. A z Majką jeszcze porozmawiamy. Rzeczywiście, po kiego diabła? Co ona — dziecko? Lalkami się chciała pobawić?

Automat brzęknął, wyłączył się, przystąpiłem więc do nadawania depeszy. Wszedł Van der Hoose pchając przed sobą stolik na kółkach. Bezszelestnie, z niezwykłą zręcznością, która przyniosłaby zaszczyt najbardziej wykwalifikowanemu robotowi, postawił tacę z talerzykami przy prawym łokciu Komowa. Komow podziękował z roztargnieniem. Wziąłem sobie szklankę soku pomidorowego, wypiłem i nalałem jeszcze.

— A sałatka? — zapytał zmartwiony Van der Hoose.

Pokręciłem głową i powiedziałem do pleców Komowa:

— Skończyłem. Czy mogę iść?

— Tak — odparł Komow nie odwracając głowy. — Proszę nie opuszczać statku.

W korytarzu Van der Hoose powiedział:

— Majka je obiad.

— Histeryczka — powiedziałem ze złością.

— Przeciwnie. Powiedziałbym, że jest spokojna i zadowolona. I nawet cienia skruchy.

Razem poszliśmy do mesy. Majka siedziała przy stole, jadła zupę i czytała jakąś książkę.

— Czołem, aresztancie! — powiedziałem siadając przed nią ze swoją szklanką.

Majka oderwała się od książki i spojrzała na mnie przymrużając jedno oko.

— Jak zwierzchność? — zapytała.

— W ciężkiej zadumie — powiedziałem patrząc na nią. — Zastanawia się, czy natychmiast powiesić cię na fok rei, czy też przewieźć do Dover, gdzie zawiśniesz na łańcuchach.

— A co na horyzoncie?

— Bez zmian.

— Tak — powiedziała Majka — teraz on już więcej nie przyjdzie.

Powiedziała to z wyraźnym zadowoleniem. Oczy miała wesołe i zdecydowane na wszystko, jak wtedy. Wypiłem łyk soku i spojrzałem z ukosa na Van der Hoosego. Van der Hoose z markotnym wyrazem twarzy dojadał moją sałatkę. Nagle przyszło mi do głowy, że nasz kapitan musi Bogu dziękować, że nie on kieruje tą operacją.

— Tak — powiedziałem — wygląda na to, że zorwałaś nam kontakt.

— Przykro mi — krótko odparła Majka i znowu wsadziła nos w książkę. Ale nie czytała. Czekała na dalszy ciąg.

— Miejmy nadzieję, że nie jest tak źle — powiedział Van der Hoose. — Miejmy nadzieję, że to tylko kolejna komplikacja.

— Myślisz, że Mały wróci? zapytałem.

— Myślę, że tak — powiedział Van der Hoose z westchnieniem. — Za bardzo lubi zadawać pytania. A teraz, jak sam rozumiesz, powstało mnóstwo nowych. Dojadł sałatkę i wstał. — Pójdę na mostek — poinformował nas. — Jeśli mam być szczery, jest to bardzo brzydka historia. Rozumiem cię, Majka, ale w żadnym stopniu nie usprawiedliwiam. Tak się nie robi…

Majka nie odpowiedziała i Van der Hoose wyszedł pchając przed sobą stolik. Jak tylko jego kroki ucichły, zapytałem, starając się mówić grzecznie, ale surowo.

— Zrobiłaś to niechcący, czy umyślnie?

— A jak przypuszczasz? — zapytała Majka patrząc w książkę.

— Komow wziął winę na siebie — powiedziałem.

— To znaczy?

— Jak się okazuje, lampa błyskowa zapaliła się na skutek jego nieuwagi.

— To urocze — powiedziała Majka. Odłożyła książkę i przeciągnęła się. — Wielkopański gest.

— To wszystko, co mi masz do powiedzenia?

— A czego właściwie chcesz ode mnie? Szczerego wyznania winy? Skruchy? Fontanny łez?

Znowu napiłem się soku. Jeszcze nad sobą panowałem.

— Przede wszystkim chcę wiedzieć, czy zrobiłeś to niechcący, czy umyślnie?

— Umyślnie. Co dalej?

— Dalej chciałbym się dowiedzieć, dlaczego to zrobiłaś?

— Zrobiłam to dlatego, żeby raz na zawsze skończyć z tym świństwem. Dalej?

— Jakie świństwo? O czym ty mówisz?

— To było ohydne! powiedziała Majka z siłą. — To było nieludzkie. Nie mogłam siedzieć z założonymi rękami i patrzeć, jak wstrętna komedia przemienia się w tragedię. — Odrzuciła książkę. — I nie piorunuj mnie spojrzeniem! Obejdę się bez twojej obrony! Ach, jaki on jest wielkoduszny! Ulubieniec doktora M'Bogi! I tak odejdę! Pójdę do szkoły i będę uczyła dzieci, żeby w porę łapały za rękę tych wszystkich fanatyków, zwolenników abstrakcyjnych teorii i kretynów, którzy im potakują! Miałem święty zamiar utrzymać do końca ton poprawny i uprzejmy. Ale teraz moja cierpliwość się skończyła. W ogóle z cierpliwością nie jest u mnie najlepiej.

— Arogancko! — powiedziałem nie znajdując słów. — Zachowujesz się arogancko! Arogancko!

Spróbowałem jeszcze raz napić się soku, ale okazało się, że szklanka jest pusta. Jakoś niepostrzeżenie zdążyłem wszystko wypić.

— A dalej? — zapytała Majka z pogardliwym uśmiechem.

— To już wszystko — powiedziałem, posępnie oglądając pustą szklankę. Rzeczywiście nic już nie miałem do powiedzenia. Wystrzelałem wszystkie naboje. Prawdopodobnie zresztą szedłem do Majki nie po to, żeby ją zrozumieć, tylko po to, żeby jej nawymyślać.

— Skoro to już wszystko — powiedziała Majka — to wracaj na mostek i całuj się ze swoim Komowem. A przy okazji ze swoim Tomem i z całą cybernetyką. My, widzisz, jesteśmy po prostu ludźmi i nic co ludzkie nie jest nam obojętne.

Odsunąłem szklankę i wstałem. Nie było już o czym mówić. Wszystko było jasne. Miałem przyjaciela — i nie mam przyjaciela. No cóż, jakoś dam sobie radę.

— Smacznego — powiedziałem i na sztywnych nogach wyszedłem na korytarz.

Serce mi się tłukło jak oszalałe, wargi drżały obrzydliwie. Zamknąłem się w swojej kajucie i uwaliłem na łóżko, twarzą w poduszkę. Głupio! Och, jak głupio! No dobra, no, nie podoba ci się cała impreza. Tyle rzeczy tylu ludziom się nie podoba! W końcu nikt cię tu nie zapraszał, znalazłaś się tu przypadkiem, więc przynajmniej zachowuj się jak należy! Przecież nie znasz się nic a nic na kontaktach, nieszczęsny kwatermistrzu… rysuj swoje parszywe szkice i rób, co ci każą! Co ty wiesz o abstrakcyjnych teoriach? I gdzie w ogóle widziałaś abstrakcyjne teorie? Dziś wydaje się, że to teoria abstrakcyjna, a jutro historia się bez niej zatrzyma… No dobrze. Nie podoba ci się. No to nie bierz w tym udziału! Przecież tak świetnie wszystko szło, ledwie-ledwie oswoiliśmy Małego, taki wspaniały chłopak, inteligentny, z nim razem mogliśmy cuda zdziałać! Ech, kwatermistrzu… To się nazywa przyjaciel… A teraz nie ma ani Małego, ani przyjaciela…

A Komow też jest dobry, sunie jak czołg, nikogo się nie poradzi, nic nie wytłumaczy… Nie-e, nie doczekacie się, żebym jeszcze kiedyś brał udział w kontaktach! Jak tylko skończy się to całe zawracanie głowy, natychmiast zgłaszam się do realizacji projektu „Arka-2”… Już przeżywałem w wyobraźni cudowne życie przy projekcie,Arka-2”, już widziałem, jak pracujemy z Tanią, z Wadikiem, z genialną Ninon wreszcie. Będę pracować jak koń, bez żadnej tam filozofii, będę myśleć tylko o pracy. Żadnych kontaktów!

Niepostrzeżenie zasnąłem i spałem niczym suseł, jak zwykł mawiać mój pradziadek. W końcu z ostatnich czterdziestu ośmiu godzin przespałem nie więcej niż cztery. Van der Hoose ledwie się mnie dobudził. Pora była na wachtę. — A Majka? — zapytałem niezupełnie obudzony, ale natychmiast ugryzłem się w język. Zresztą Van der Hoose udał, że nie dosłyszał.

Wziąłem natrysk, ubrałem się i poszedłem na mostek. Ogarnęło mnie znowu nieprzyjemne uczucie. Nie miałem ochoty nikogo widzieć. Van der Hoose zdał wachtę i poszedł spać, oznajmiwszy mi, że wokół statku nic się nie dzieje i że za sześć godzin zmieni mnie Komow.

Była dokładnie dwudziesta druga zero-zero według czasu pokładowego. Na ekranie zapalały się zorze nad górami, wiał silny wiatr od oceanu, rwał w strzępy czapę mgły nad gorącą topielą, przyciskał nagie krzaki do przemarzłego piasku, rzucał na plażę ochłapy błyskawicznie zamarzającej piany, a na pasie startowym, lekko pochylony pod wiatr, tkwił samotny Tom. Wszystkie jego światła sygnalizacyjne zawiadamiały, że jest bezrobotny, że nie ma do wykonania żadnych zadań i że w każdej chwili gotów jest wypełnić dowolne polecenie. Bardzo smutny widok. Włączyłem zewnętrzne mikrofony, z minutę słuchałem wycia oceanu, świstu wiatru, stukania lodowatych kropli po pancerzu statku i wyłączyłem się znowu.

Spróbowałem wyobrazić sobie, co teraz robi Mały, przypomniała mi się gorąca mgła niczym plaster miodu, rozmazane zgęszczenia światła — a ściślej nie światła oczywiście, tylko ciepła, i to równomierne lśnienie wypełnione kaszą dziwacznych dźwięków, zagadkowe szeregi lustrzanych odbić, które nie były odbiciami… No cóż, tam mu jest na pewno ciepło, przytulnie, swojsko i ma, och, ma nad czym porozmyślać. Ukrył się na pewno w jakimś kamiennym kącie i ciężko przeżywa krzywdę, którą mu wyrządziła Majka. („Mam-ma…” — „Tak, słoneczko” — przypomniałem sobie.) Z punktu widzenia Małego to wszystko musiało wyglądać wyjątkowo nieuczciwie. Ja bym na jego miejscu już nigdy tu nie wrócił… A przecież Komow tak się ucieszył, kiedy Majka założyła Małemu swoją przepaskę. „Brawo!” — powiedział. To niezła szansa, ale ja bym nie zaryzykował… Zresztą wszystko jedno i tak by nic z tego nie wyszło. Konstruktorzy TN mogli się lepiej popisać. Na przykład obiektyw powinien być stereo… chociaż z drugiej strony, TN jest przewidziany do zupełnie innych celów… Ale coś niecoś udało się podpatrzyć, mimo wszystko się udało. Powiedzmy — jak Mały lata. Tylko — w jaki sposób lata, dlaczego lata, na czym lata? I ta scena przy roztrzaskanym „Pielgrzymie”… Planeta niewidzialnych. Niewątpliwie można by tu zaobserwować wiele ciekawych rzeczy, gdyby Komow pozwolił wypuścić wartownika-zwiadowcę. Może teraz pozwoli? Zresztą nawet nie jest konieczny wartownik-zwiadowca. Na początek wystarczy się przejechać lokatorem-próbnikiem po horyzoncie…

Zaśpiewał sygnał wywoławczy. Podszedłem do radiostacji. Nieznajomy głos bardzo uprzejmie, powiedziałbym nawet — nieśmiało, poprosił Komowa.

— Kto będzie mówić? — zapytałem niezbyt serdecznie.

— Jeden z członków Komisji Do Spraw Kontaktów, moje nazwisko Gorbowski. — Aż usiadłem. — Bardzo chciałbym mówić z Giennadijem Juriewiczem. Ale może on śpi?

— W tej sekundzie — wymamrotałem. — W tej chwili… — Pośpiesznie włączyłem radio wewnątrzpokładowe. Komow na mostek. Pilne wezwanie z Bazy.

— Nie takie znowu pilne — zaprotestował Gorbowski.

— Przy mikrofonie Leonid Andriejewicz Gorbowski! — uroczyście zameldowałem w mikrofon, żeby Komow nie marudził zbyt długo.

— Młody człowieku! — powiedział Gorbowski.

— Na wachcie Stanisław Popow, technik-cybernetyk! — zameldowałem. — W czasie mojej wachty nic szczególnego nie zaszło!

Gorbowski milczał chwilę, potem powiedział niepewnie:

— Spocznij…

Usłyszałem pośpieszne kroki i na. mostek szybko wszedł Komow. Zmizernial, spojrzenie miał szklane, pod oczami ciemne kręgi. Wstałem i ustąpiłem mu miejsce.

— Komow słucha — powiedział. — To ty Leonid?

— To ja, dzień dobry… — odezwał się Gorbowski. — Słuchaj, Giennadij, czy nie można czegoś zrobić, żebyśmy się widzieli? Tu są jakieś guziczki…

Komow tylko spojrzał na mnie i moje ręce same sięgnęły do pulpitu i włączyły wizję. My, radiotelegrafiści, zwykle mamy wizję wyłączoną. Z różnych powodów.

— Aha — z zadowoleniem powiedział Gorbowski. — Teraz zaczynam cię widzieć.

Na naszym ekranie też pojawił się obraz — twarz znana mi z portretów i opisów, wydłużona i jakby lekko zapadnięta, twarz Leonida Andriejewicza. Co prawda na portretach przypominał raczej antycznego filozofa, a teraz miał minę nieco smętną, rozczarowaną, a na jego szerokim kaczym nosie ku mojemu zdumieniu widniało zadrapanie — moim zdaniem całkiem świeże. Kiedy obraz stał się dostatecznie ostry, cofnąłem się i cichutko usiadłem w fotelu wachtowego. Miałem fatalne przeczucie, że za moment zostanę wyrzucony, i dlatego w skupieniu oddałem się obserwacji szalejącego huraganu.

Gorbowski powiedział:

— Po pierwsze, chciałem ci ogromnie podziękować, Giennadij. Przejrzałem wszystkie twoje materiały i muszę ci powiedzieć, że to coś zupełnie unikalnego. Niezwykle interesujące. Pomysłowe, znakomite…

— Miło mi — powiedział krótko Komow. — Ale?

— Dlaczego „ale”? — zdziwił się Gorbowski. — „I” chcesz powiedzieć. I większość członków Komisji jest tego samego zdania. Trudno uwierzyć, że taka kolosalna praca została wykonana w ciągu czterdziestu ośmiu godzin.

— To nie moja zasługa — sucho powiedział Komow. — Sprzyjający zbieg okoliczności, to wszystko.

— No, nie — żywo zaprzeczył Gorbowski. — Musisz przyznać, że z góry wiedziałeś, z kim będziesz miał do czynienia. To nie takie proste — wiedzieć z góry. A poza tym twoje zdecydowanie, intuicja… energia…

— Czuję się pochlebiony — powiedział Komow odrobinę podnosząc głos.

Gorbowski zamilkł i nagle bardzo cicho zapytał:

— Giennadij, jak sobie wyobrażasz dalsze losy Małego?

Przekonanie, że natychmiast, w tejże sekundzie, w mgnieniu oka, błyskawicznie i bez żadnych ceregieli poproszą mnie o opuszczenie mostka, przerodziło się w złowieszczą pewność. Skuliłem się i wstrzymałem oddech.

Komow powiedział:

— Mały będzie pośrednikiem między Ziemią a tubylcami.

— Rozumiem — powiedział Gorbowski. — To byłoby cudownie. A jeśli kontaktu nie będzie?

— Słuchaj — powiedział Komow twardo — porozmawiajmy szczerze. Powiedzmy głośno to, o czym obaj teraz myślimy i to, czego boimy się najbardziej. Ja staram się przekształcić Małego w narzędzie Ziemi. W tym celu wszystkimi dostępnymi mi środkami i bez żadnego miłosierdzia, jeśli tak można powiedzieć, staram się odrodzić w nim człowieka. Cała trudność polega na tym, że ludzka psychika, ludzki, ziemski stosunek do świata są w najwyższym stopniu obce tubylcom, którzy wychowali Małego. I tym stosunkiem do nas przepojona jest cała podświadomość Małego. Na szczęście czy też na nieszczęście tubylcy zostawili Małemu dostatecznie wiele ludzkich cech, żebyśmy mieli możność opanowania jego świadomości. Sytuacja, która powstała obecnie, to sytuacja krytyczna. Świadomość Małego należy do nas. Podświadomość do nich. Konflikt jest bardzo trudny i ryzykowny, świetnie zdaję sobie z tego sprawę, ale ten konflikt można rozwiązać. Trzeba mi jeszcze dosłownie kilku dni, żeby przygotować Małego. Wyjaśnię mu faktyczny stan rzeczy, wyzwolę jego podświadomość i Mały ostatecznie i do końca zostanie naszym współpracownikiem. Musisz przecież rozumieć, jaką wartość przedstawia dla nas taka współpraca… Przewiduję wiele trudności. Na przykład podświadome odtrącanie nas teoretycznie może się przerodzić — kiedy już wyjaśnimy mu faktyczny stan rzeczy — w świadome pragnienie bronienia przed nami swego „domu”, swoich zbawców i piastunów. Być mo-może powstaną nowe niebezpieczne napięcia. Ale pewien jestem, iż zdołamy przekonać Małego, że nasze cywilizacje są równorzędnymi partnerami, razem ze swoimi wartościami i niedostatkami, i że w takim razie on jako pośrednik będzie mógł przez całe życie czerpać zarówno od jednej, jak i od drugiej strony, nie lękając się ani o jednych, ani o drugich. Mały będzie dumny ze swojej niezwykłej pozycji, jego życie będzie intensywne i szczęśliwe… — Komow zamilkł. — Musimy zaryzykować. To nasz obowiązek. Podobny przypadek więcej nigdy się nie zdarzy. Taki jest mój punkt widzenia.

— Rozumiem — powiedział Gorbowski. — Znam twoje teorie i oceniam je bardzo wysoko. Wiem, w imię czego chcesz ryzykować. Ale musisz chyba się zgodzić, że ryzyko nie powinno przekraczać określonej granicy. Musisz zrozumieć, że od początku byłem po twojej stronie. Wiedziałem, że ryzykujemy, ogarniał mnie strach, ale ciągle myślałem — a nuż się uda? Co za perspektywy, co za możliwości! A jeszcze też myślałem, że zawsze zdążymy się wycofać na czas. Do głowy mi nie przyszło, że dzieciak może się okazać taki komunikatywny i że sprawa zajdzie tak daleko już po dwóch dobach… — Gorbowski przerwał. — Giennadij, a przecież kontaktu nie będzie. Pora odtrąbić odwrót.

— Kontakt będzie! — powiedział Komow.

— Kontaktu nie będzie — miękko, ale stanowczo powtórzył Gorbowski. — Przecież doskonale rozumiesz, Giennadij, że mamy do czynienie z hermetyczną cywilizacją, z rozumem zamkniętym w sobie.

— To nie hermetyczna cywilizacja, tylko quasihermetyczna — powiedział Komow. — Oni wysterylizowali planetę i wyraźnie utrzymują ją w takim stanie. Nie wiadomo dlaczego uratowali i wychowali Małego. Wreszcie dysponują zupełnie niezłą informacją o ludziach. To quasi-hermetyzm.

— No, Giennadij, absolutny hermetyzm jest pojęciem ściśle teoretycznym. Oczywiście, zawsze pozostaje jakaś tam funkcjonalna działalność skierowana na zewnątrz, na przykład sanitarno-higieniczna. Co zaś dotyczy Małego… Oczywiście, to tylko domysły, ale przecież jeśli cywilizacja jest dostatecznie stara, jej humanizm może się przerodzić w socjalny odruch bezwarunkowy, w instynkt społeczny. Dziecko zostało uratowane po prostu dlatego, że zaistniała potrzeba podjęcia takiej akcji…

— To jest niewykluczone — powiedział Komow. — Nie chodzi teraz o domysły. Ważne jest, że to quasi-hermetyzm, że istnieje furtka dla kontaktu. Oczywiście, proces zbliżenia będzie bardzo długotrwały. Być może będzie trzeba dwa, trzy razy więcej czasu niż dla zbliżenia ze zwyczajną, otwartą cywilizacją… Nie! Myślałem o tym wszystkim i chyba sam dobrze wiesz, że nic nowego mi nie powiedziałeś. Twoja opinia przeciwko mojej — i nic więcej. Ty proponujesz, żeby się wycofać, a ja proponuję, żeby tę jedyną szansę wykorzystać do końca.

— Giennadij, nie tylko ja myślę, że kontaktu nie będzie — bardzo cicho powiedział Gorbowski.

— A kto jeszcze? — z uśmieszkiem zainteresował się Komow. — August-Johann-Maria Bader?

— Nie, nie tylko Bader. Mówiąc szczerze, Giennadij, ukryłem przed tobą pewien atut… Nigdy ci nie przychodziło do głowy, że Szura Siemionow starł dziennik pokładowy nie na planecie, ale jeszcze w kosmosie — nie dlatego, że zobaczył rozumne potwory, ale dlatego, że zaatakowano go jeszcze w kosmosie i wtedy pomyślał, że na planecie panuje wysoko rozwinięta agresywna cywilizacja? Nam to do głowy przyszło. Nie od razu, rzecz jasna — początkowo po prostu wyciągnęliśmy słuszne wnioski z błędnych przesłanek, podobnie jak i ty. Ale jak tylko ta myśl przyszła nam do głowy, przystąpiliśmy do przeczesywania przestrzeni wokół planety. I oto dwie godziny temu otrzymaliśmy informację, że wreszcie go wykryto. — Gorbowski zamilkł.

Z gigantycznym wysiłkiem powstrzymywałem się, żeby nie krzyknąć „Kogo? Kogo wykryto?” Moim zdaniem Gorbowski czekał na taki okrzyk. Ale nie doczekał się. Komow milczał. Gorbowski musiał kontynuować.

— Był znakomicie zamaskowany. Pochłania prawie wszystkie promienie. Nigdy byśmy go nie znaleźli, gdybyśmy specjalnie nie szukali, zresztą i tak trzeba było zastosować coś zupełnie nowego — tłumaczyli mi, ale nie zrozumiałem, co konkretnie, jakiś tam próżniowy koncentrator. Krótko mówiąc, wymacaliśmy go i wzięliśmy na hol. Sputnik-automat, coś w rodzaju zbrojnego strażnika. Sądząc po niektórych detalach konstrukcyjnych, postawili go tu Wędrowcy. Bardzo dawno go postawili, setki tysięcy lat temu. Na szczęście dla uczestników projektu „Arka” był uzbrojony tylko w dwa pociski. Pierwszy został wystrzelony w niepamiętnych czasach i już teraz nigdy się nie dowiemy, do jakiego celu. Drugi zniszczył statek Siemionowa. Wędrowcy uważali tę planetę za zakazaną, nie umiem znaleźć innego wyjaśnienia. Pytanie — dlaczego? W świetle tego, co wiemy, odpowiedź może być tylko jedna — wiedzieli z własnego doświadczenia, że miejscowa cywilizacja jest niekomunikatywna, więcej — że jest zamknięta, więcej — że kontakt grozi tej cywilizacji poważnymi konsekwencjami. Gdyby po mojej stronie był tylko August-Johann-Maria Bader… Ale, o ile dobrze pamiętam, ty sam zawsze z wielkim szacunkiem wypowiadałeś się o Wędrowcach, Giennadij. — Gorbowski znowu zamilkł na moment. — Jednakże nie tylko o to chodzi. W innych warunkach nie bacząc na opinię Wędrowców moglibyśmy sobie pozwolić na bardzo ostrożne, delikatne próby rozhermetyzowania tej cywilizacji. W najgorszym wypadku nasze doświadczenie wzbogaciłoby się o jeszcze jeden negatywny rezultat. Postawilibyśmy tu jakiś znak ostrzegawczy i spakowalibyśmy manatki, żeby wrócić do domu. Byłaby to sprawa tylko między naszymi dwiema cywilizacjami… Ale rzecz w tym, że między naszymi dwiema cywilizacjami, jak między młotem a kowadłem, znalazła się teraz trzecia. I za tę trzecią, za jedynego jej przedstawiciela, Małego, już od kilku dni w całej pełni ponosimy odpowiedzialność.

Usłyszałem, jak Komow głęboko westchnął i nastąpiła długa cisza. Kiedy Komow odezwał się znowu, jego głos miał jakieś niezwykłe brzmienie, był jakby nadłamany. Zaczął mówić o Wędrowcach — najpierw wyraził zdziwienie, że Wędrowcy wystawiając wartownika poszli na ryzyko graniczące z przestępstwem, ale potem sam przypomniał sobie pośrednie dane, zgodnie z którymi Wędrowcy zawsze podróżują całymi eskadrami i każdy samotny gwiazdolot ich zdaniem może być tylko automatyczną sondą. Chwilę mówił również o tym, że i na Ziemi zbliża się do końca półwiekowa barbarzyńska epoka samotnych wypraw na wolny rekonesans — zbyt wiele ofiar, zbyt wiele głupich błędów, zbyt mało korzyści. „Tak — zgadzał się Gorbowski — ja również o tym myślałem”. Następnie Komow wspomniał o zagadkowych przypadkach znikania automatycznych zwiadowców skierowanych na niektóre planety. Ciągle jakoś nie mogliśmy się zebrać, żeby porządnie przeanalizować te fakty, a przecież teraz należy na nie spojrzeć z nowego punktu widzenia. „Słusznie! — z entuzjazmem przytaknął Gorbowski. — Jakoś o tym nie pomyślałem, a to niezmiernie interesująca myśl”. Porozmawiali o sputniku-automacie, zdziwili się, że miał tylko dwa pociski, spróbowali obliczyć, jakie w takim wypadku powinny być wyobrażenia Wędrowców o gęstości zaludnienia wszechświata, zdecydowali, że w ostatecznym rezultacie niezbyt się różnią od naszych wyobrażeń i z tego wynika niedwuznacznie, że Wędrowcy widocznie zamierzali tu powrócić, a jednak, nie wiadomo dlaczego, nie wrócili — możliwe, że rację ma Borowik, kiedy twierdzi, że Wędrowcy w ogóle opuścili Galaktykę. Komow półżartem wysunął teorię, że tubylcy to właśnie Wędrowcy, uspokojeni i nasyceni zewnętrzną informacją, zamknięci w sobie. Gorbowski znowu nawiązał do teorii Komowa i również żartem zaczął go wypytywać, jak należy oceniać taką ewolucję Wędrowców w świetle teorii pionowego postępu.

Potem porozmawiali o zdrowiu doktora M'Bogi, nieoczekiwanie przeskoczyli na uciszenie jakiegoś Wyspiarskiego Imperium i wspomnieli o roli, jaką w tym odegrał niejaki Karol Ludwig, którego nie wiadomo dlaczego również nazywali Wędrowcem, niepostrzeżenie od Karola Ludwiga przeszli do zagadnienia granic kompetencji Galaktycznej Rady Bezpieczeństwa, zgodzili się, że prerogatywy Rady dotyczą tylko cywilizacji humanoidalnych… Bardzo szybko przestałem rozumieć, o czym oni w ogóle mówią, a co najważniejsze — dlaczego o tym mówią.

Potem Gorbowski powiedział:

— Zamęczyłem cię chyba na śmierć, przepraszam. Połóż się i odpocznij. Bardzo mi było przyjemnie porozmawiać z tobą. Nie widzieliśmy się jednak strasznie dawno.

— Ale niedługo, oczywiście, zobaczymy się znowu — powiedział z goryczą Komow.

— Tak, myślę, że za jakieś dwa dni. Bader już jest w drodze, Borowik również. Sądzę, że pojutrze cała Komisja będzie w Bazie.

— A więc do zobaczenia pojutrze — powiedział Komow.

— Pozdrów ode mnie twojego wachtowego… Staszka, zdaje się. Jest taki niebywale… wy-musztrowany, powiedziałbym. I Jakuba, Jakuba musisz koniecznie pozdrowić! No i oczywiście wszystkich pozostałych.

Pożegnali się.

Siedziałem cicho jak mysz pod miotłą, nadal bezmyślnie gapiąc się w ekran, nic nie widząc, niczego nie rozumiejąc. Za moimi plecami panowała grobowa cisza. Minuty ciągnęły się w nieskończoność. Miałem taką ochotę odwrócić głowę, że aż mi zdrętwiała szyja i coś ukłuło pod łopatką. Było dla mnie jasne, że Komow został pokonany. Ja w każdym razie byłem, i to doszczętnie. Zastanawiałem się, co odpowiedział-. bym na miejscu Komowa, ale w mojej głowie utkwiło tylko jedno bezmyślne zdanie: „A co mnie obchodzą Wędrowcy? Też mi coś, Wędrowcy! Sam jestem do pewnego stopnia Wędrowcem…”

Nagle Komow odezwał się:

— No, a co ty o tym sądzisz?

Omal nie palnąłem „A co nas obchodzą Wędrowcy?”, ale w porę ugryzłem się w język. Sekundę jeszcze siedziałem w poprzedniej pozie, żeby podkreślić wagę chwili, a potem odwróciłem się razem z fotelem. Komow z głową opartą na splecionych dłoniach patrzył na martwy ekranik. Oczy miał na wpół zamknięte i gorzki grymas wokół ust.

— Chyba będziemy musieli odczekać… — powiedziałem. — Cóż robić… Zresztą i Mały może więcej nie przyjdzie… a w każdym razie przyjdzie nieprędko…

Komow uśmiechnął się kątem ust.

— Mały to na pewno przyjdzie — powiedział. — Mały za bardzo lubi zadawać pytania. A wyobrażasz sobie, ile teraz pojawiło się nowych pytań?

To było prawie słowo w słowo to, co powiedział w mesie Van der Hoose.

— W takim razie może… — wymamrotałem niezdecydowanie. — Może naprawdę lepiej…

No, co mu mogłem odpowiedzieć? Po tym, co mówił Gorbowski, po tym, co mówił sam Komow, co mogłem powiedzieć ja, szeregowy cybernetyk, lat dwadzieścia, staż pracy — sześć i pół doby, chłopak może i nie najgorszy, pracowity, oczytany i tak dalej, ale, powiedzmy to sobie wprost, niezbyt wysokiego lotu, prostaczek…

— Być może — obojętnie powiedział Komow. Wstał, ruszył do wyjścia powłócząc nogami, ale na progu zatrzymał się. Jego twarz wykrzywił nagle grymas. Prawie krzyczał: „Czy naprawdę żaden z was nie rozumie, że Mały to unikalny przypadek, w gruncie rzeczy niemożliwy i dlatego pierwszy i ostatni! Przecież to nigdy więcej się nie zdarzy. Rozumiesz? Nigdy!!!

Wyszedł, ja zaś dalej siedziałem twarzą do radiostacji, a plecami do ekranu i próbowałem się zorientować może nie tyle we własnych myślach, ile w uczuciach. Nigdy! Oczywiście, że nigdy. Jak bardzo uwikłaliśmy się wszyscy! Biedny Komow, biedna Majka, biedny Mały… A kto najbiedniejszy? Teraz oczywiście odejdziemy stąd. Małemu będzie lżej. Majka pójdzie się uczyć, zostanie pedagogiem, tak że chyba najbiedniejszy jest Komow. Trzeba mieć naprawdę pieskie szczęście — natknąć się — osobiście! — na unikalny zbieg okoliczności, na unikalną szansę eksperymentalnego potwierdzenia swoich teorii i nagle — wszystko leci w diabły! Oto ten sam Mały, który ma zostać wiernym pomocnikiem, nieocenionym pośrednikiem, głównym taranem rozbijającym wszelkie przeszkody, staje się sam główną przeszkodą… Przecież nie można tak stawiać sprawy — przyszłość Małego albo pionowy postęp ludzkości. W tym musi tkwić jakaś logiczna pułapka jak w paradoksach Zenona… A może nie ma pułapki? A może naprawdę tak należy stawiać tę sprawę? Ludzkość, pomimo wszystko…

W zadumie odwróciłem się z fotelem twarzą do ekranu obserwacyjnego, z roztargnieniem rzuciłem okiem na okolice. Filozoficzne problemy migiem wyleciały mi z głowy.

Jakby nigdy nie było huraganu. Wszystko dookoła było białe od szronu i śniegu, a Tom stał tuż obok statku, na samej granicy martwego pola, przed włazem i natychmiast zrozumiałem, że to Mały siedzi tam na śniegu i nie decyduje się wejść — samotny, rozdarty między dwiema cywilizacjami…

Zerwałem się i pogalopowałem przez korytarz. W komorze kesonowej z przyzwyczajenia złapałem dochę, ale odrzuciłem ją, całym ciałem uderzyłem w błonę włazu i wypadłem na dwór. Małego nie było. Głupi Tom zapalił światełko pytając o polecenia. Wszystko było białe i skrzyło się w blasku zórz. Ale przy samym włazie, pod moimi nogami czerniał jakiś okrągły przedmiot. Cofnąłem się. Diabli wiedzą, co za okropność wyobraziłem sobie w pierwszej sekundzie. Nawet nie od razu zmusiłem się do podniesienia tego z ziemi.

To była nasza piłka. A na piłkę nasadzono przepaskę z „trzecim okiem”. Obiektyw był rozbity i w ogóle cały aparat wyglądał tak, jakby go wyciągnięto spod lawiny.

I ani jednego śladu na śnieżnej pokrywie.