"Hiszpańscy żebracy" - читать интересную книгу автора (Kress Nancy)

7

LEISHA ZŁOŻYŁA EGZAMIN W LIPCU. NIE WYDAŁ SIĘ JEJ szczególnie trudny. Po egzaminie trójka studentów z jej grupy zadbała o to, by towarzyszyć jej, na pozór przypadkowo, dopóki nie znalazła się bezpiecznie we wnętrzu taksówki, której kierowca najwyraźniej jej nie rozpoznał. Cała trójka — dwóch mężczyzn i kobieta — to byli Śpiący. Dwaj studenci młodszego roku, gładko wygoleni blondyni o pociągłych twarzach i bezmyślnej arogancji nowobogackich gapili się na nią nachalnie, rzucając szydercze uwagi. Dziewczyna z grupy Leishy odparowała im złośliwie.

Następnego ranka Leisha miała lecieć do Chicago, gdzie chciała spotkać się z Alice. Musiały uporządkować sprawy posiadłości nad jeziorem, rozdysponować własność ojca i wystawić dom na sprzedaż. Wcześniej Leisha nie znalazła na to czasu.

Przypomniała sobie ojca, kiedy pracował w oranżerii, w starym, nie wiedzieć skąd wytrzaśniętym kapeluszu na głowie przesadzał orchidee, jaśminy i passiflory.

Drgnęła zaskoczona, kiedy zadzwonił dzwonek u drzwi; prawie nikt jej nie odwiedzał. Z entuzjazmem włączyła kamerę — może to Jonathan lub Martha wpadli do Bostonu, żeby zrobić jej niespodziankę, żeby uczcić… Że też jej samej nie przyszło do głowy, żeby jakoś uczcić ten dzień…

Przed obiektywem kamery stał Richard. Płakał.

Jednym szarpnięciem otworzyła drzwi. Richard nawet się nie poruszył. Leisha dostrzegła, że to, co kamera zarejestrowała jako żal, było w istocie czymś zupełnie innym: łzami wściekłości.

— Tony nie żyje.

Leisha ślepo wyciągnęła przed siebie dłoń. Richard jej nie ujął.

— Zabili go w więzieniu. Nie władze, inni więźniowie. Na wybiegu. Mordercy, gwałciciele, bandyci, same męty i szumowiny — i wszyscy uznali, że mają prawo go zabić, bo był inny.

Teraz dopiero złapał ją za rękę, tak gwałtownie, że w środku jakaś kość przesunęła się i podrażniła nerw.

— Nie tylko inny — lepszy! Dlatego, że był lepszy, że wszyscy jesteśmy lepsi, nie podniesiemy się i nie wykrzyczymy tego na cały głos, żeby nie ranić ich cholernych uczuć! Mój Boże!

Leisha wyrwała rękę i bezwiednie potarła, wpatrując się oniemiała w wykrzywioną twarz Richarda.

— Zatłukli go na śmierć ołowianą rurą! Nie wiadomo nawet, skąd ją wzięli! Uderzyli go w tył głowy, przewrócili i…

— Przestań! — krzyknęła Leisha. Zabrzmiało to jak skowyt.

Richard spojrzał na nią uważnie. Pomimo krzyku, pomimo bólu gwałtownie uchwyconej ręki Leisha miała wrażenie, że dopiero teraz zobaczył ją naprawdę. Nadal masowała rękę, wpatrując się w niego z przerażeniem. Richard odezwał się cicho:

— Przyjechałem cię zabrać do Azylu, Leisho. W samochodzie czekają Dan Jenkins i Vernon Bulriss. Jeśli będzie trzeba, wyniesiemy cię stąd siłą. Ale pojedziesz z nami. Widzisz, co się dzieje, prawda? Nie jesteś tu bezpieczna. Z tym swoim klasycznym profilem i spektakularną urodą stanowisz idealny cel do ataku. Mamy cię zmusić? Czy może dotarło wreszcie do ciebie, że nie mamy innego wyboru — te gnojki nie zostawiły nam żadnego wyboru — z wyjątkiem Azylu?

Leisha zamknęła oczy. Czternastoletni Tony na plaży. Płomienny wzrok Tony’ego, kiedy sięgał po naczynie z interleukinem-1. Hiszpańscy żebracy.

— Jadę.


* * *

Nigdy przedtem nie czuła takiego gniewu. Przerażał ją, napływał falami przez całą noc, ustępował, by po chwili wrócić. Richard trzymał ją w ramionach, siedzieli oparci o ścianę biblioteki. Za ścianą, w drugim pokoju, Dan i Vernon rozmawiali ściszonymi głosami.

Czasem gniew wybuchał krzykiem, Leisha słyszała siebie i myślała: Przecież wcale się nie znam. Czasem gniew przechodził w płacz, czasem zmuszał, by mówiła o Tonym, o nich wszystkich. Ale ani krzyk, ani płacz, ani rozmowa nie przyniosły jej ukojenia.

Uspokajała się trochę, kiedy mówiła o przyszłości. Zimnym, suchym głosem, którego nie poznawała, powiedziała Richardowi, że musi jechać do Chicago, żeby zlikwidować tamtejszy dom. Trzeba jechać koniecznie, bo Alice już tam na nią czeka. Jeżeli Richard z Vernonem i Danem wsadzają do samolotu, a na lotnisku odbierze ją Alice z wynajętą obstawą, to będzie bezpieczna. Potem zamieni bilet powrotny na bilet do Conewango i razem z Richardem pojedzie do Azylu.

— Ludzie już zaczęli się zjeżdżać — mówił Richard. — Wszystko organizuje Jennifer Sharifi, smaruje dostawców takimi sumami, że nie potrafią się oprzeć. A co z twoim mieszkaniem? Z meblami, terminalem, ubraniami?

Leisha rozejrzała się po swojej pracowni. Półki na ścianach zajmowały rzędy książek prawniczych w czerwonych, zielonych i brązowych okładkach, mimo że większość informacji w nich zawartych miała już w komputerze. Na biurku, na drukarce, stała filiżanka po kawie. Obok leżał rachunek, którego zażądała dziś od kierowcy taksówki, żartobliwa pamiątka po dniu, w którym zdała końcowy egzamin. Chciała oprawić go w ramki. Nad biurkiem wisiał holograficzny portret Kenzo Yagai.

— Niech zgniją — powiedziała w końcu.

Richard przygarnął ją mocniej do siebie.


* * *

— Nigdy cię taką nie widziałam — powiedziała Alice łagodnie. — Nie chodzi tylko o sprzedaż domu, prawda?

— Zabierzmy się za robotę — ucięła Leisha. Wyszarpnęła jakieś ubranie z garderoby ojca. — Weźmiesz coś z tego dla męża?

— Nie ten rozmiar.

— A z kapeluszy?

— Nie — powtórzyła Alice. — O co chodzi, Leisho?

— O nic. Po prostu weźmy się do roboty!

Wyrzuciła z szafy wszystkie ubrania Camdena, zwaliła je na kupę na podłodze i nabazgrała na skrawku papieru: Dla organizacji charytatywnych. Położyła papier na szczycie sterty. Alice zaczęła dorzucać ubrania z komody, na której przyklejono już etykietkę: NA AUKCJĘ.

Niemal w całym domu okna pozbawione były firanek; Alice pozdejmowała je poprzedniego dnia. Zwinęła także dywany. Zachód słońca lśnił czerwono na nagich deskach podłóg.

— A twój pokój? — spytała Leisha. — Weźmiesz coś stamtąd?

— Już pozaznaczałam. Przyjadę po to w czwartek.

— W porządku. Co nam zostało?

— Oranżeria. Sanderson podlewał wszystko, ale nie miał pojęcia, co ile potrzebuje wody, więc niektóre kwiaty…

— Zwolnij Sandersa — ucięła Leisha. — Egzotyczne mogą zwiędnąć. Albo każ je wysłać do jakiegoś szpitala, jeśli wolisz. Tylko uważaj, bo niektóre są trujące. Chodź, zajmiemy się biblioteką.

Alice usiadła powoli na zrolowanym dywanie na środku sypialni ojca. Ścięła włosy na krótko. Leishy nie podobała się ta nowa fryzura — sterczące jak kolce kosmyki wokół jej szerokiej twarzy. Przybrała też na wadze. Zaczynała upodabniać się do matki.

— Pamiętasz tamtą noc, kiedy powiedziałam ci, że jestem w ciąży? — spytała. — Zanim wyjechałaś do Harvardu?

— Zajmijmy się biblioteką.

— Pamiętasz? — powtórzyła Alice. — Na litość boską, czy nie możesz choć raz posłuchać, co ktoś inny ma do powiedzenia? Czy musisz przez cały czas zachowywać się jak tato?

— Nie zachowuję się jak tato!

— Jak jasna cholera. Jesteś dokładnie taka, jak sobie zażyczył. Ale nie o to chodzi. Pamiętasz tamtą noc?

Leisha przekroczyła dywan i wyszła. Alice siedziała dalej. Po chwili Leisha wróciła.

— Pamiętam.

— Byłaś wtedy bliska łez — ciągnęła nieugięta Alice. Mówiła cicho: — Nawet nie bardzo pamiętam, dlaczego. Może chodziło o to, że nie pojadę do college’u. Ale objęłam cię wtedy i po raz pierwszy od wielu lat — od wielu lat, Leisho — poczułam, że naprawdę jesteś moją siostrą. Bez względu na wszystko — na włóczenie się nocą po korytarzu i te popisy w rozmowach z tatą, tę ekstra szkołę, nienaturalnie długie nogi i złociste włosy — bez względu na całe to gówno. Wydawało mi się wtedy, że mnie potrzebujesz. Że mnie potrzebujesz.

— Co mówisz? Że możesz zbliżyć się do człowieka tylko wtedy, kiedy jest w opałach i cię potrzebuje? Że mogłaś poczuć się moją siostrą tylko wtedy, gdy cierpiałam?. Krwawiące serce i te rzeczy? To tak wyglądają związki między wami, Śpiącymi? Chroń mnie, kiedy jestem nieprzytomny, bo jestem takim samym kaleką jak ty?

— Nie. Mówię, że to ty możesz poczuć się siostrą tylko wtedy, gdy cierpisz.

Leisha wbiła w nią wzrok.

— Jesteś głupia, Alice.

— Wiem o tym — odparła spokojnie Alice. — W porównaniu z tobą jestem głupia. Wiem o tym doskonale.

Leisha ze złością potrząsnęła głową. Wstydziła się tego, co przed chwilą powiedziała, wiedząc jednocześnie, że to prawda. Obie wiedziały, że to prawda. Gniew zalegał w niej jak ciemna pustka, gorąca i bezkształtna. Dopóki nie przybrał konkretnego kształtu, nie mogła wyładować go w działaniu, płonął w niej tylko i tamował oddech.

— Kiedy miałam dwanaście lat, dostałam od Susan sukienkę na urodziny. Ciebie wtedy nie było, pojechałaś na jakieś zajęcia w plenerze, które bez przerwy urządzała ta twoja postępowa szkoła. Sukienka była z bladobłękitnego jedwabiu ze staromodnymi koronkami — prześliczna. Strasznie się cieszyłam, nie tylko dlatego, że była taka śliczna, ale i dlatego, że Susan kupiła ją specjalnie dla mnie, a tobie jakiś program do komputera. Sukienka była moja. Była, tak mi się wydawało, mną. — W gęstniejącym mroku Leisha ledwie dostrzegała jej ciężkie, proste rysy. — Kiedy pierwszy raz miałam ją na sobie, jakiś chłopak krzyknął: „Ej, Alice, ukradłaś siostrze sukienkę? Zwędziłaś, kiedy spała?” Potem śmiał się jak wariat, zawsze się tak śmiali. Wyrzuciłam tę sukienkę. Nawet nie wytłumaczyłam się Susan, choć myślę, że zrozumiałaby. To, co było twoje, było wyłącznie twoje, a to, co do ciebie nie należało, też było twoje. Tak to sobie urządził nasz tatuś. Tak właśnie wpakował nam to w geny.

— Ty też? — rzuciła Leisha. — Jesteś taka sama jak cała reszta zawistnych żebraków?

Alice podniosła się z dywanu. Zrobiła to powoli i niedbale, otrzepując z kurzu wymiętą spódnicę, wygładzając jej drukowany kreton. Potem podeszła i uderzyła Leishę w twarz.

— Czy teraz wydaję ci się bardziej rzeczywista? — zapytała cicho.

Leisha dotknęła ust. Poczuła na wargach krew. Zadzwonił telefon, zastrzeżony numer Camdena. Alice podeszła do aparatu, podniosła słuchawkę, słuchała przez chwilę, po czym spokojnie oddała ją Leishy.

— To do ciebie.

Kompletnie oniemiała, Leisha wzięła od niej słuchawkę.

— Leisha? Tu Kevin. Słuchaj, dzieje się coś niedobrego. Dzwoniła do mnie Stella Bevington, przez telefon, nie przez sieć. Rodzice chyba zabrali jej modem. Podniosłem słuchawkę, a ona krzyczy: „Tu Stella, biją mnie, on jest pijany…” i wszystko ucichło. Randy pojechał do Azylu — cholera, wszyscy już wyjechali! Ty jesteś najbliżej, bo ona nadal mieszka w Skokie. Najlepiej jedź tam natychmiast. Masz obstawę, której możesz zaufać?

— Tak — potwierdziła Leisha, choć oczywiście nie miała. Jej gniew — nareszcie — przybrał konkretną postać. — Dam sobie radę.

— Nie mam pojęcia, jak ją stamtąd wydostaniesz — mówił Kevin. — Na pewno cię rozpoznają. Wiedzą, że do kogoś dzwoniła, mogli zbić ją do nieprzytomności…

— Dam sobie radę — powtórzyła Leisha.

— Z czym? — zaniepokoiła się Alice.

Leisha spojrzała jej prosto w oczy. Mimo iż wiedziała, że nie powinna, powiedziała:

— Z tym, co ci twoi wyprawiają z jednym z naszych. Siedmioletnia dziewczynka jest maltretowana przez rodziców tylko dlatego, że jest Bezsenna, bo jest lepsza od was… — Pobiegła po schodach do wynajętego samochodu, którym przyjechała z lotniska. Alice natychmiast pobiegła za nią.

— Nie twoim samochodem, Leisho. Wynajęty samochód wytropią od razu. Pojedziemy moim.

— Jeżeli sobie wyobrażasz… — krzyknęła Leisha.

Alice szarpnęła drzwiczki swojej wysłużonej toyoty, tak starej, że stożki odbioru energii Y sterczały na wierzchu po obu stronach jak obwisłe policzki. Wepchnęła Leishę do tyłu, zatrzasnęła za nią drzwiczki, a sama usadowiła się za kierownicą. Ujęła ją mocno obiema rękami.

— Dokąd?

Leishę na chwilę ogarnęła ciemność. Opuściła nisko głowę, wsunęła ją między kolana tak głęboko, jak tylko pozwalała na to ciasnota samochodu. To już dwa — nie, trzy dni odkąd zjadła ostatni posiłek. Ostatniej nocy przed egzaminem. Osłabienie minęło, by wrócić natychmiast, kiedy tylko podniosła głowę.


* * *

Podała Alice adres w Skokie.

— Trzymaj się z tyłu — mówiła Alice. — W schowku na rękawiczki znajdziesz szal, weź go i postaraj się jak najlepiej zasłonić twarz. Zatrzymała samochód przy Czterdziestej Drugiej.

— To nie jest… — zaczęła Leisha.

— Tutaj można wynająć ochroniarza na godziny. Musimy wyglądać, jakbyśmy miały jakąś ochronę, Leisho. Przecież nie musimy mu nic mówić. Załatwię to szybko.

Wróciła po trzech minutach w towarzystwie ogromnego mężczyzny w tanim garniturze. Bez słowa wcisnął się na przednie siedzenie. Alice także go nie przedstawiła.


* * *

Dom był nieduży, trochę zaniedbany. Na parterze paliły się wszystkie światła, na piętrze było ciemno. Na północy, za miastem, zabłysły pierwsze gwiazdy. Alice nakazała mężczyźnie:

— Proszę wysiąść i stanąć przy drzwiczkach samochodu. Nie, nie, bardziej do światła. I niech pan nic nie robi, dopóki ktoś mnie nie zaatakuje.

Mężczyzna skinął głową. Alice ruszyła w stronę wejścia. Leisha wygramoliła się z samochodu i zdołała ją dogonić o parę kroków przed plastykowymi drzwiami.

— Alice, cóż ty, do cholery, wyprawiasz? To ja muszę…

— Mów ciszej — upomniała ją Alice, zerkając w kierunku ochroniarza. — Leisho, pomyśl trochę. Na pewno cię rozpoznają. Tu, w okolicach Chicago, mając Bezsenną córkę, ci ludzie z pewnością przez całe lata śledzili twoje zdjęcia w gazetach. Pewnie oglądali cię w holowizji. Znają cię. Wiedzą, że jesteś prawnikiem. Mnie nigdy nie widzieli. Jestem nikim.

— Alice…

— Na rany Chrystusa, wróćże do samochodu! — syknęła Alice i załomotała do drzwi.

Leisha zeszła z chodnika i schowała się w cieniu pod wierzbą. Drzwi otworzył mężczyzna o twarzy całkowicie pozbawionej wyrazu.

— Agencja Ochrony Praw Dziecka — odezwała się Alice. — Mieliśmy telefon od małej dziewczynki, z tego numeru. Proszę mnie wpuścić.

— Tu nie ma żadnej małej dziewczynki.

— Telefon w nagłej potrzebie ma bezwzględne pierwszeństwo — powiedziała Alice. — Akt o ochronie praw dziecka, paragraf 186. Proszę mnie wpuścić.

Mężczyzna, któremu nie drgnął nawet najmniejszy mięsień twarzy, rzucił okiem na potężną postać przy samochodzie.

— Macie nakaz rewizji?

— W przypadku bezwzględnego pierwszeństwa nie potrzebujemy nakazu. Jeśli mnie pan nie wpuści, narobi pan sobie w sądzie takiego bagna, o jakim się panu nie śniło.

Leisha zacisnęła wargi. Trudno uwierzyć, ale to był najprawdziwszy prawniczy żargon… Rozbita warga pulsowała bólem.

Mężczyzna odsunął się, by wpuścić Alice do środka. Ochroniarz ruszył za nią. Leisha zawahała się, potem zrezygnowała. Wszedł tuż za Alice.

Leisha czekała samotnie w ciemnościach.

Po trzech minutach byli z powrotem, ochroniarz niósł na rękach dziecko. W świetle latarni twarz Alice lśniła blado. Leisha skoczyła, żeby otworzyć drzwi, potem pomogła mężczyźnie ułożyć dziewczynkę na tylnym siedzeniu. Ochroniarz patrzył na nie spode łba, spojrzeniem zdziwionym i mocno znużonym.

— Proszę — powiedziała do niego Alice. — Oto dodatkowe sto dolarów. Żeby miał pan za co wrócić do miasta.

— Hej… — zaczął mężczyzna, ale wziął pieniądze. Stał i patrzył za nimi, kiedy odjeżdżały.

— Pójdzie prosto na policję — rzuciła Leisha z rozpaczą. — Musi, bo inaczej wyleci ze związków.

— Wiem — powiedziała Alice. — Ale do tego czasu zdążymy pozbyć się samochodu.

— Gdzie?

— W szpitalu.

— Alice, przecież nie możemy… — Leisha nie dokończyła. Odwróciła się i zapytała: — Stello, jesteś przytomna?

— Tak — odpowiedział dziecięcy głosik.

Leisha po omacku znalazła wyłącznik tylnego oświetlenia. Stella leżała wyprostowana, twarz miała wykrzywioną z bólu. Lewą ręką przytrzymywała prawą. Na twarzy, nad lewym okiem, widniał wielki siniak. Rude włosy były splątane i brudne.

— Czy to pani jest Leisha Camden? — zapytało dziecko i zaniosło się płaczem.

— Ma złamaną rękę — odezwała się Alice.

— Kochanie, czy… — Leisha miała kłopoty z wydobyciem słów z zaciśniętego gardła. — …czy wytrzymasz jakoś, aż znajdziemy lekarza?

— Tak — odpowiedziała Stella. — Tylko nie zawoźcie mnie z powrotem!

— Nie zawieziemy — zapewniła ją Leisha. — Nigdy. — Rzuciła okiem na Alice i ujrzała twarz Tony’ego.

— Tu niedaleko jest społeczny szpital, jakieś dziesięć mil na południe.

— Skąd wiesz?

— Byłam tam kiedyś. Przedawkowałam — wyjaśniła zwięźle. Pochyliła się nad kierownicą; widać było, że rozpaczliwie próbuje coś wymyślić. Leisha także pogrążyła się w myślach. Chciała znaleźć jakąś furtkę, która uwolniłaby je od odpowiedzialności za porwanie. Chyba nie będą mogły powiedzieć, że dziecko udało się z nimi dobrowolnie, nawet mimo współpracy Stelli. W tym stanie i w tym wieku jest prawdopodobnie non sui iuris, jej oświadczenia nie będą miały mocy prawnej.

— Alice, nie wpuszczą nas do szpitala, jeśli nie sprawdzą w komputerze, czy jesteśmy ubezpieczone…

— Posłuchaj — powiedziała Alice przez ramię, nie do Leishy, ale w kierunku tylnego siedzenia. — Zrobimy tak, Stello. Powiem im, że jesteś moją córką i że spadłaś z wysokiej skały, na którą się wspięłaś, kiedy zatrzymałyśmy się przy drodze, żeby coś zjeść. Jedziemy z Kalifornii do Filadelfii, żeby odwiedzić babcię. Nazywasz się Jordan Watrous i masz pięć lat. Rozumiesz, kochanie?

— Mam siedem — odparła Stella. — Prawie osiem.

— Jesteś bardzo dużą pięciolatką. Masz urodziny 23 marca. Poradzisz sobie, Stello?

— Tak — odrzekła dziewczynka mocniejszym już głosem.

Leisha przyjrzała się Alice.

— A ty sobie poradzisz?

— Oczywiście — odpowiedziała. — W końcu jestem córką Rogera Camdena.


* * *

Alice na wpół niosła, na wpół podpierała Stellę, kiedy szły do izby przyjęć małego społecznego szpitala. Leisha obserwowała je z samochodu: niską, krępą kobietę i szczuplutką dziewczynkę z wykręconym ramieniem. Potem podprowadziła samochód w najodleglejszy kąt parkingu, pod wątpliwą osłonę kusego klonu i zamknęła go na klucz. Szczelniej zakryła twarz szalem.

Numer rejestracyjny samochodu Alice i jej nazwisko znalazły się już na pewno wśród danych wszystkich posterunków policji i we wszystkich wypożyczalniach samochodów. W szpitalu informacje przepływały znacznie wolniej, odbierano je nawet i raz dziennie, nie godząc się na interwencję państwa w sektorze, który po blisko półwiecznej walce nadal pozostawał odizolowany. Alice i Stella powinny być tam bezpieczne. Powinny… Ale Alice nie mogła już wypożyczyć samochodu.

Leisha natomiast tak.

Ale z kolei dane przesłane do wypożyczalni samochodów mogły zawierać informację, że Alice Camden Watrous jest bliźniaczą siostrą Leishy Camden.

Leisha przebiegła wzrokiem rząd zaparkowanych aut. Snobistycznie luksusowy chrysler, półciężarówka ikeda, rząd toyot i mercedesów średniej klasy, cadillac rocznik 99 — mogła sobie wyobrazić minę właściciela, gdyby go tutaj nie zastał! — dziesięć czy dwanaście tanich małolitrażówek, helikopter z drzemiącym pilotem w liberii i rozklekotana wiejska ciężarówka. Do tej ostatniej skierowała się Leisha. Za kierownicą siedział jakiś mężczyzna i palił papierosa. Przypomniała sobie ojca.

— Witam! — odezwała się.

Mężczyzna opuścił szybę w oknie, ale nie odpowiedział na powitanie. Miał ciemne, tłuste włosy.

— Widzi pan tamten helikopter? — mówiła dalej Leisha, starając się, by jej głos brzmiał jak najbardziej młodzieńczo. Mężczyzna zerknął obojętnie, ze swojego miejsca nie mógł dostrzec, że pilot śpi. — Tam siedzi mój goryl. Myśli, że poszłam do szpitala, żeby ktoś opatrzył mi usta, tak jak kazał ojciec. — Czuła, że usta spuchły jej od ciosu Alice.

— No i?

— A ja wcale nie mam ochoty się tam znaleźć. — Leisha tupnęła nogą. — Tamten to gnojek i tato też. Chcę się urwać. Dam panu za tę ciężarówkę cztery tysiące. Gotówką.

Mężczyzna otworzył szeroko oczy. Wyrzucił papierosa, znów zerknął na helikopter. Pilot miał szerokie bary, a ciężarówka stała na tyle blisko, by mógł usłyszeć krzyk.

— Wszystko elegancko i legalnie — dodała Leisha i próbowała uśmiechnąć się cwanie. Czuła, jak drżą jej kolana.

— Chcę zobaczyć gotówkę.

Leisha odsunęła się od samochodu aż do miejsca, gdzie nie mógł jej dosięgnąć. Wyjęła z torebki pieniądze. Miała zwyczaj nosić przy sobie większą gotówkę, bo w pobliżu zawsze był Bruce albo ktoś jemu podobny.

— Niech pan wysiądzie po drugiej stronie i zamknie za sobą drzwi. Kluczyki niech pan zostawi na siedzeniu tak, żebym je stąd widziała. Wtedy ja położę pieniądze na dachu, tam gdzie pan będzie je widział.

Mężczyzna roześmiał się.

— Prawdziwa mała Dabney Engh, co? Tego uczą w szkole panienki z dobrego domu?

Leisha nie miała pojęcia, kto to jest Dabney Engh. Czekała, obserwując mężczyznę, który wyraźnie kombinował, jak by tu ją oszukać, i próbowała ukryć pogardę. Pomyślała o Tonym.

— Dobra — powiedział w końcu i wyśliznął się z szoferki.

— Niech pan zablokuje drzwi!

Uśmiechnął się szeroko, jeszcze raz otworzył drzwi, po czym zatrzasnął je. Leisha położyła pieniądze na dachu samochodu, szarpnęła drzwi i podniosła szybę w oknie. Mężczyzna roześmiał się głośno. Włożyła kluczyk do stacyjki, włączyła silnik i powoli wyjechała na ulicę. Trzęsły się jej ręce.

Dwa razy okrążyła wolno budynki szpitala. Kiedy wróciła na parking, mężczyzny już na nim nie było, a pilot helikoptera nadal spał. Jadąc zastanawiała się, czy tamten złośliwie go nie obudził, ale na szczęście nie. Zaparkowała i czekała.

Półtorej godziny później Alice w towarzystwie pielęgniarki wywiozła Stellę na wózku. Leisha wyskoczyła z ciężarówki i zawołała, machając rękoma:

— Alice, tutaj!

Było zbyt ciemno, żeby mogła zobaczyć wyraz twarzy Alice. Miała tylko nadzieję, że siostra nie okaże niechęci na widok rozklekotanej ciężarówki ani że nie powiedziała pielęgniarce, że czeka na nią czerwona toyota.

— To moja przyjaciółka, Julie Bergadon. Zadzwoniłam po nią, kiedy nastawialiście rękę Jordan.

Pielęgniarka kiwnęła głową bez zbytniego zainteresowania. Obie kobiety pomogły umieścić Stellę w wysokiej szoferce, w której nie było siedzenia dla pasażerów. Stella miała na ręce gips i wyglądała, jakby była pod wpływem narkotyków.

— Jak go zdobyłaś? — spytała Alice, kiedy ruszały.

Leisha nie odpowiedziała. Uważnie obserwowała policyjny helikopter, który lądował po drugiej stronie parkingu. Wysiedli z niego dwaj funkcjonariusze, którzy skierowali się wprost do zaparkowanego pod klonem auta Alice.

— O mój Boże — szepnęła Alice. Pierwszy raz jej głos zadrżał strachem.

— W ciężarówce nie będą nas szukać — uspokoiła ją Leisha. — Tylko na to możemy liczyć.

— Leisho — powiedziała Alice głosem drżącym ze strachu. — Stella śpi!

Leisha zerknęła na dziecko oparte bezwładnie o ramię Alice.

— Nie, nie śpi. Jest pod wpływem silnych środków przeciwbólowych.

— Nic jej nie będzie? Czy to normalne… dla niej?

— Zdarza nam się stracić przytomność. Możemy nawet zapaść w sen pod wpływem pewnych substancji. — Tony, Richard, Jeanine i ona sama tamtej nocy w lesie… — Nie wiedziałaś o tym?

— Nie.

— Niewiele o sobie wiemy, co?

Przez dłuższy czas jechały w milczeniu, cały czas kierując się na południe. W końcu Alice zapytała:

— Dokąd ją zabierzemy, Leisho?

— Nie wiem. Policja będzie sprawdzać przede wszystkim Bezsennych…

— Nie można tak ryzykować. Szczególnie w tym stanie rzeczy — powiedziała Alice znużonym głosem. — Aleja z kolei mam przyjaciół tylko w Kalifornii. Nie wydaje mi się, żebyśmy zdołały tam dojechać tym próchnem, zanim nas złapią.

— I tak by się nie udało.

— To co zrobimy?

— Daj pomyśleć.

Przy wjeździe na autostradę stała budka telefoniczna. Nie była tak bezpieczna jak sieć Grupy. Czy prywatny telefon Kevina mógł być na podsłuchu? Raczej tak.

A już na pewno podsłuchiwali linię Azylu.

Azyl. Wszyscy tam jechali, znaczna część już była na miejscu, jak mówił Kevin. Będą siedzieć zaszyci pośród starych szczytów Allegheny. Wszyscy z wyjątkiem dzieci takich jak Stella, które nie mogły wyjechać.

Dokąd? Z kim?

Leisha zamknęła oczy. Bezsenni odpadają, policja miałaby je w garści w kilka godzin. Może Susan Melling? Ale przecież każdy wiedział, że była macochą Alice i spadkobierczynią Camdena, zaraz by ją przesłuchali. To nie mógł być nikt z ludzi powiązanych z Alice. Może jakiś znany Leishy Śpiący, ktoś, komu odważyłaby się zaufać. Ale kto spełnia takie warunki? A jeśli nawet ktoś się znajdzie, z jakiej racji miałby się pakować w takie ryzyko? Przez chwilę stała nieruchomo w ciemnej budce. Potem wróciła do ciężarówki. Alice spała z głową przechyloną za oparcie siedzenia. Po brodzie spływała jej cieniutka strużka śliny. W kiepskim oświetleniu z budki jej twarz przybrała trupiobiady odcień. Leisha jeszcze raz podeszła do telefonu.

— Stewart? Stewart Sutter?

— Tak?

— Mówi Leisha Camden. Stało się coś bardzo niedobrego. — W prostych zdaniach opowiedziała mu całą historię. Stewart słuchał w milczeniu.

— Leisho… — odezwał się w końcu i urwał.

— Potrzebuję pomocy, Stewarcie. — Nad ciemnym polem za budką przeleciał ze świstem wiatr. W tym poświście usłyszała Leisha ciche zawodzenie żebraka. W odgłosie wiatru i we własnych słowach.

— Dobrze — odezwał się znowu Stewart. — Zrobimy tak. Mam kuzynkę w Ripley, w stanie Nowy Jork, prawie na granicy z Pensylwanią, na wschód od was. Wszystko musi się odbywać w Nowym Jorku, bo tylko tutaj mam licencję. Zabierz tam dziewczynkę. Zadzwonię do kuzynki i powiem jej, że przyjedziecie. To starsza kobieta, w swoim czasie była znaną działaczką społeczną. Nazywa się Janet Patterson. Miasto jest…

— Jesteś pewien, że będzie chciała się w to mieszać? Może pójść do więzienia. Ty też.

— Nie uwierzyłabyś, ile razy była już w więzieniu. Za różne manifestacje polityczne, od samej wojny wietnamskiej. Ale nikt przecież nie pójdzie do więzienia. Jestem teraz twoim adwokatem i mam swoje przywileje. Zamierzam wystąpić dla Stelli z wnioskiem o przyjęcie pod opiekę państwa. To nie powinno nastręczać żadnych trudności, zwłaszcza kiedy wykorzystamy wyniki badania w szpitalu w Skokie. Potem przeniesiemy ją do rodziny zastępczej w Nowym Jorku, znam jedno takie miejsce, mili, porządni rodzice… A jeśli chodzi o Alice…

— Stella jest zameldowana w Illinois, nie możesz…

— Mogę. Od kiedy ogłoszono wyniki badań na temat wydłużonej żywotności Bezsennych, prawodawcy nieustannie podlegają naciskom ze strony wyborców — przestraszonych, zawistnych albo zwyczajnie złośliwych. Wychodzą z tego różne akty prawne — pełne sprzeczności, kruczków i zwykłych absurdów. Żaden z nich nie ostanie się na dłuższą metę. Taką mam przynajmniej nadzieję. Ale tymczasem możemy je wykorzystać. Zamierzam ich użyć i zrobię Stelli tak pokręconą sprawę, jakiej świat nie widział. W tym czasie nie odeślą jej do domu. Ale tego nie da się zastosować do Alice. Będzie potrzebowała adwokata z licencją na Illinois.

— Mamy — wtrąciła Leisha. — Candance Holt.

— To nie może być Bezsenna. Zdaj się na mnie, Leisho. Znajdę kogoś odpowiedniego. Jest taki facet w… co, ty płaczesz?

— Nie — wyszeptała Leisha wśród łez.

— O, mój Boże -jęknął Stewart. — Co za gnojki. Przepraszam cię za wszystko.

— Nie przepraszaj.

Kiedy poinstruował ją, jak trafić do kuzynki w Ripley, wróciła do ciężarówki. Alice nadal spała, a Stella wciąż była nieprzytomna. Leisha zamknęła drzwiczki najciszej, jak umiała. Silnik wahał się przez chwilę, potem zaryczał niespodzianie, ale Alice spała dalej. Razem z nimi w ciasnej, mrocznej kabinie znajdował się cały tłumek różnych osób: Stewart Sutter, Tony Indivino, Susan Melling, Kenzo Yagai i Roger Camden.

Stewartowi Sutterowi powiedziała: Zadzwoniłeś, żeby powiedzieć mi o sytuacji u Morehouse’a i Kennedy’ego. Ryzykujesz własną karierę i wolność krewnej, żeby ocalić Stellę. I niczego za to nie chcesz. Nic z tego nie będziesz miał. Tak samo jak Susan Melling, kiedy powiedziała mi o wynikach badań. Susan, która zaprzepaściła własne życie dla marzeń taty i która własnymi siłami zdołała je odbudować. Kontrakt, który nie gwarantuje korzyści obu stronom, to żaden kontrakt. Wie o tym każdy student pierwszego roku.

Do Kenzo Yagai powiedziała: Wymiana nie zawsze odbywa się bezpośrednio. Jeśli Stewart coś mi ofiaruje i ja ofiaruję coś Stelli, to może dzięki temu Stella za dziesięć lat będzie innym człowiekiem i sama ofiaruje coś następnej osobie — i to jest cały ekosystem. Ekosystem wymiany, tak, tak, każda nisza jest nam potrzebna, nawet jeżeli nie zawieramy z nią bezpośrednio kontraktu. Czy koń potrzebuje ryby? Tak!

Tony’emu powiedziała: Tak, to fakt, że w Hiszpanii żyją żebracy, którzy nic nie mają na wymianę, nic nie robią, nic nie dają. Ale Hiszpania to nie tylko żebracy. Jeśli odwracasz się od żebraków, odwracasz się od całego cholernego kraju. I odwracasz się od ekosystemu wzajemnej pomocy. Tego właśnie pragnęła Alice wiele lat temu, w tamtym pokoju. Ciężarna, przestraszona, rozgoryczona, zazdrosna — chciała mi pomóc, a ja jej nie pozwoliłam, bo nie potrzebowałam jej pomocy. Ale teraz potrzebuję. Tak jak ona wtedy. Bo żebracy oczekują od nas pomocy, ale i sami też chcą pomagać.

Na koniec został jej tato. Widziała go, te jego jasne oczy, silne dłonie, które trzymały egzotyczne rośliny o skórzastych liściach. Powiedziała: Myliłeś się, Alice jest kimś wyjątkowym. Żebyś wiedział, jak bardzo wyjątkowym! Bardzo się myliłeś.

Kiedy to pomyślała, wypełniła ją dziwna lekkość. Nie taka jak tamta bańka radości ani ostra jasność rozumowania, ale coś zupełnie innego: słoneczny blask, przenikający miękko przez szybki oranżerii, w której dwie małe dziewczynki biegały tam i z powrotem. Nagle sama zjednoczyła się ze światłem, nie beztroska, lecz półprzejrzysta, stała się medium, przez które światło słoneczne przenikało swobodnie i płynęło dalej swoją drogą.

Wiozła przez noc uśpioną kobietę i ranne dziecko ku wschodniej granicy stanu.