"Hiszpańscy żebracy" - читать интересную книгу автора (Kress Nancy)

6

BEZSENNY MUTANCIK BŁAGA O COFNIĘCIE GENETYCZNEJ PRZERÓBKI — krzyczał wielki elektroniczny tytuł w supermarkecie. CHCĘ SPAĆ JAK PRAWDZIWI LUDZIE — PŁACZE DZIECKO.

Leisha wpisała numer karty kredytowej i nacisnęła przycisk, żeby dostać wydrukowany egzemplarz gazety, choć nie miała zwyczaju kupować brukowców. Tytuł dalej krążył wokół kiosku. Pracownik supermarketu przestał na chwilę upychać pudełka po półkach i zaczął się jej przyglądać. Bruce, ochroniarz Leishy, obserwował tamtego.

Miała dwadzieścia dwa lata i była na ostatnim roku prawa na Harvardzie. Najlepsza na roku, została redaktorem „Przeglądu Prawnego”. Tuż za nią w rankingu plasowali się Jonathan Cocchiara, Len Carter i Martha Wenth. Wszyscy troje Bezsenni.

Kiedy znalazła się w swoim mieszkaniu, szybko przebiegła wzrokiem szpalty. Potem włączyła się w program sieci pracujący w Austin. Pliki zawierały dalsze informacje o dziecku wraz z komentarzami innych Bezsennych, ale zanim zdążyła się z nimi połączyć, odezwał się Kevin:

— Leisho, cieszę się, że zadzwoniłaś. Właśnie sam miałem to zrobić.

— Jak przedstawia się sytuacja Stelli Bevington, Kev? Czy ktoś to sprawdził?

— Randy Davies. Mieszka w Chicago, ale chyba go nie znasz, bo chodzi dopiero do średniej szkoły. Mieszka w Park Ridge, a Stella w Skokie. Jej rodzice nie chcieli z nim rozmawiać — byli dość wulgarni — ale udało mu się z nią spotkać. Na razie nie wygląda na to, żeby się nad nią znęcali. To dość typowy przypadek głupoty: rodzicom zachciało się genialnego dziecka, oszczędzali, dusili każdy grosz, a teraz nie radzą sobie ze świadomością, że naprawdę jest genialne. Próbują krzykiem zmusić ją, żeby spała, a kiedy się im przeciwstawia, robią wszystko, żeby ją zranić, ale jak dotąd, nie stosują przemocy fizycznej.

— Czy da się to podciągnąć pod nadużywanie władzy rodzicielskiej?

— Nie wydaje mi się, żebyśmy mogli już wkraczać. Dwoje z nas pozostanie w ścisłym kontakcie ze Stellą, ma modem i nic nie powiedziała rodzicom o sieci. A Randy będzie tam jeździł co tydzień.

Leisha przygryzła wargi.

— W tej gównianej gazecie piszą, że ma siedem lat.

— To prawda.

— Może nie należy jej tam zostawiać. Ja mieszkam na stałe w Illinois, mogę wnieść skargę o psychiczne maltretowanie, jeżeli Candy ma już za dużo spraw. Siedem lat…

— Nie, niech sprawa się trochę uleży. Stelli raczej nic się nie stanie. Sama wiesz.

Wiedziała. Na ogół „nic się nie działo”, bez względu na to, jak głęboką niechęć manifestowała wobec Bezsennych głupsza część społeczeństwa — niewielka, choć głośna mniejszość. Większość natomiast będzie umiała pogodzić się z coraz bardziej widoczną obecnością Bezsennych, kiedy już stanie się jasne, że ta obecność niesie ze sobą nie tylko wzrost potęgi kraju, ale i powszechny dobrobyt.

Kevin Baker, obecnie dwudziestosześciolatek, zbił fortunę na mikrochipach o tak rewolucyjnej konstrukcji, że sztuczna inteligencja, dotąd pozostająca wyłącznie w sferze marzeń, stała się o niebo bliższa urzeczywistnienia. Carolyn Rizzolo zdobyła nagrodę Pulitzera za sztukę „Światło dnia”. Miała zaledwie dwadzieścia cztery lata. Jeremy Robinson, będąc na ostatnim roku studiów, dokonał bardzo znaczących odkryć w dziedzinie zastosowań nadprzewodnictwa. William Thaine, który był naczelnym „Przeglądu Prawnego”, kiedy Leisha przyjechała do Harvardu, prowadził prywatną kancelarię. Jak dotąd, nie przegrał żadnej sprawy. Miał dwadzieścia sześć lat, a powierzano mu najpoważniejsze przypadki. Klientów bardziej obchodziły jego nadzwyczajne zdolności niż młody wiek.

Ale nie wszyscy podchodzili do sprawy w ten sposób.

Kevin Baker i Richard Keller założyli sieć komputerową łączącą wszystkich Bezsennych w ścisłe grono, którego członkowie wiedzieli wszystko o prywatnych bitwach staczanych przez każdego z pozostałych. Leisha Camden finansowała batalie sądowe i pokrywała koszta edukacji tych Bezsennych, których rodzice nie mogli sobie na to pozwolić. Wspierała także dzieci, które miały najtrudniejszą sytuację rodzinną. Rhonda Lavelier postarała się o licencję zastępczej matki w Kalifornii i kiedy tylko zaistniała taka możliwość, Bezsenni starali się, by najmłodsi, których zabierano z domów rodzinnych, zostali przydzieleni Rhondzie. W Grupie było teraz trzech członków Amerykańskiego Stowarzyszenia Prawników, a za rok mieli zyskać jeszcze czterech, z licencjami na pięć różnych stanów.

Kiedy nie zdołali odebrać poniewieranego dziecka, co się zdarzyło jeden jedyny raz, porwali je.

Chłopczyk nazywał się Timmy de Marzo, miał cztery lata. Leisha była przeciwna tej akcji. Swój sprzeciw uzasadniała względami moralnymi i pragmatycznymi — co zresztą było dla niej równoznaczne — w ten sposób: jeśli wierzą we wszystkie fundamentalne prawa rządzące społeczeństwem oraz w to, że sami doń przynależą jako swobodnie handlujące, produktywne jednostki, muszą respektować jego podstawowe nakazy prawne. Bezsenni są w większości jagaistami, więc powinno to być dla nich oczywiste. Poza tym, jeśli złapie ich FBI, sądy i prasa zetrą ich na miazgę.

Nikt ich nie złapał.

Timmy de Marzo był za mały, żeby wzywać pomocy przez sieć. O jego sytuacji dowiedzieli się przez automatyczny skaner lustrujący raporty policyjne, który Kevin wykorzystywał dla potrzeb swej firmy. Wykradli chłopca z jego własnego podwórka w Wichita. Przez ostatni rok mieszkał w odosobnionej przyczepie kempingowej w Północnej Dakocie, lecz żadne miejsce nie jest tak wyizolowane, żeby nie można było tam założyć modemu. Opiekowała się nim nienaganna pod względem prawnym zastępcza matka, która mieszkała tam od urodzenia, daleka kuzynka któregoś z Bezsennych. Była to rozłożysta, wesoła kobieta, o umyśle daleko głębszym niż sugerował jej wygląd; jagaistka. W żadnym banku danych nie pojawił się najmniejszy ślad istnienia dziecka: ani w urzędzie skarbowym, ani w żadnej ze szkół, ani nawet w komputerze miejscowego sklepu. Specjalną żywność sprowadzano co miesiąc ciężarówką należącą do Bezsennego ze State College w Pensylwanii. O porwaniu wiedziało tylko dziesięcioro członków grupy — dziesięcioro z 3428 urodzonych w Stanach. Z nich 2691 było w stałym kontakcie z Grupą. Dalsze 701 to były małe dzieci, które nie potrafiły jeszcze używać modemu. Tylko trzydziestu sześciu Bezsennych, z różnych przyczyn, trzymało się od Grupy z daleka.

Porwanie zorganizował Tony Indivino.

— To właśnie o Tonym chciałem z tobą porozmawiać — mówił Kevin. — Znów zaczyna. Tym razem na poważnie. Skupuje ziemię.

Leisha złożyła gazetę w małą kostkę i położyła starannie na stoliku.

— Gdzie?

— W górach Allegheny. Na południu stanu Nowy Jork. Spory szmat ziemi. Obecnie jest w trakcie budowy dróg. Na wiosnę zacznie stawiać pierwsze budynki.

— Czy Jennifer Sharifi nadal go finansuje?

Minęło już sześć lat od tamtego wieczoru z interleukinem, lecz wspomnienia o nim pozostawały żywe w pamięci Leishy. Podobnie jak wspomnienie Jennifer.

— Tak. Tylko ona ma dość pieniędzy. A co gorsza, coraz więcej jest takich, którzy chcą pójść za nimi, Leisho.

— Wiem.

— Zadzwoń do niego.

— Zadzwonię. Informuj mnie na bieżąco o sytuacji Stelli.

Do północy pracowała nad kolejnym wydaniem „Przeglądu Prawnego”, potem do czwartej przygotowywała się do zajęć. O piątej zadzwoniła do Tony’ego, który nadal mieszkał w Chicago. Skończył szkołę średnią, potem semestr w Northwestern, ale w czasie bożonarodzeniowych ferii wściekł się na matkę, która zmuszała go, by żył jak Śpiący. Ta złość, jak zdawało się Leishy, jeszcze mu nie przeszła.

— Tony? Tu Leisha.

— Odpowiedź brzmi: tak, tak, nie i idź do diabła.

Leisha zgrzytnęła zębami.

— Ślicznie. A teraz powiedz mi, jak brzmią pytania.

— Czy ty naprawdę chcesz, żeby Bezsenni wycofali się w obręb własnego, samowystarczalnego społeczeństwa? Czy Jennifer Sharifi zechce finansować projekt budowy małego miasta? Czy nie sądzisz, że to swego rodzaju oszukaństwo, jeśli porównać je z tym, co można osiągnąć wpasowując się w społeczeństwo? A co sądzisz na temat antynomii między życiem w izolowanym, uzbrojonym mieście i jednoczesnym prowadzeniem handlu ze światem zewnętrznym?

— Ja nigdy nie kazałabym ci iść do diabła.

— To pięknie z twojej strony — rzucił. Po chwili dodał: — Przepraszam. Zaczynam mówić jak jeden z tamtych.

— To nie wyjdzie nam na dobre, Tony.

— Dzięki, że nie powiedziałaś, że i tak nie podołam. Przez chwilę zastanawiała się, czy rzeczywiście podoła.

— My nie stanowimy odrębnego gatunku, Tony.

— Powiedz to Śpiącym.

— Przesadzasz. Oczywiście jest kilku zawistników. Ci są zawsze i wszędzie. Ale żeby tak się poddać…

— Nie poddajemy się. Owoce naszej pracy staną się przedmiotem wolnego handlu: komputery, oprogramowanie, powieści, informacje, teorie, doradztwo prawne. Nikt nam nie zabrania podróżować. Ale będziemy mieli bezpieczne miejsce, do którego można wrócić. Gdzie nie będzie pijawek, które twierdzą, że powinniśmy oddawać im własną krew tylko dlatego, że jesteśmy od nich lepsi.

— Tu nie chodzi o to, co powinniśmy.

— Naprawdę? — rzucił Tony. — Wyjaśnijmy to sobie, Leisho. Jesteś jagaistką. W co wierzysz?

— Tony…

— No powiedz — nalegał, a w jego głosie usłyszała ton tamtego czternastolatka, którego kiedyś przedstawił jej Richard. Jednocześnie ujrzała w myślach twarz ojca; nie taką, jaka była teraz, po założeniu bajpasów, ale taką jak wtedy, kiedy trzymał Leishę na kolanach i wyjaśniał jej, że jest kimś wyjątkowym.

— Wierzę w dobrowolną wymianę, która przynosi wzajemną korzyść. Wierzę, że duchowa godność człowieka wynika z tego, że utrzymuje się on przy życiu dzięki indywidualnemu wysiłkowi. I w wymianę rezultatów tego wysiłku we współpracy całego społeczeństwa. Że symbolem tej współpracy jest kontrakt. I że potrzebujemy siebie nawzajem, żeby wymiana była pełniejsza i coraz bardziej korzystna.

— Ślicznie — uciął Tony. — A co powiesz na hiszpańskich żebraków?

— Co takiego?

— Idziesz ulicą w tak biednym kraju jak Hiszpania i widzisz żebraka. Dasz mu dolara?

— Pewnie tak.

— Dlaczego? Przecież nie ma dla ciebie nic na wymianę?

— Z dobroci. Ze współczucia.

— Widzisz sześciu żebraków. Dasz im po dolarze?

— Pewnie tak.

— Dałbyś. Widzisz stu żebraków i nie masz fortuny Leishy Camden — dasz każdemu po dolarze?

— Nie.

— Dlaczego nie?

Leisha starała się zachować spokój. Niewielu ludzi potrafiło sprawić, że miała ochotę przerwać połączenie, lecz Tony niewątpliwie do nich należał.

— Ponieważ nadwerężyłabym własne źródła utrzymania. Moje własne życie ma priorytet w korzystaniu ze środków, które zdobywam.

— W porządku. A teraz rozważ taką sytuację. W Instytucie Biotechniki, gdzie ty i ja wzięliśmy swój początek, droga pseudosiostro, doktor Melling zaledwie wczoraj…

— Kto?!

— Doktor Susan Melling. O mój Boże, zupełnie zapomniałem, że kiedyś była żoną twego ojca!

— Straciłam z nią kontakt — powiedziała Leisha. — Nie, wiedziałam, że wróciła do pracy. Alice kiedyś powiedziała… Nieważne. Co się dzieje w Instytucie?

— Mam dwie wiadomości ogromnej wagi, z ostatniej chwili. Carla Dutcher poddała się właśnie badaniom genetycznym płodu w pierwszym miesiącu ciąży. Bezsenność jest genem dominującym. Następne pokolenie w Grupie też nie będzie spało.

— Wszyscy o tym wiedzą — odrzekła Leisha. Carla Dutcher była pierwszą w świecie ciężarną Bezsenną. Jej mąż należał do Śpiących. — Cały świat się tego spodziewał.

— Ale prasa poczuje wiatr w żaglach. Zobaczysz. „Potomstwo mutantów! Nowa rasa zdominuje następne pokolenia?”

Leisha nie zaprzeczyła.

— A ta druga sprawa?

— Jest smutna. Zdarzyła nam się pierwsza śmierć. Poczuła skurcz w żołądku.

— Kto?

— Bernie Kuhn z Seattle. Nie znałaś go. To był wypadek drogowy. Wygląda całkiem zwyczajnie: na ostrym zakręcie stracił panowanie nad kierownicą, a hamulce zawiodły. Miał siedemnaście lat i prowadził zaledwie od kilku miesięcy. Istotne jest to, że jego rodzice przekazali mózg i ciało Instytutowi Biotechniki i Wydziałowi Patologii Akademii Medycznej w Chicago. Mają zamiar pokroić go na kawałki, żeby wreszcie przyjrzeć się dokładnie skutkom, jakie przedłużona bezsenność wywołuje w organizmie człowieka.

— To ich obowiązek — odrzekła Leisha. — Biedny dzieciak. Ale czego właściwie się obawiasz? Cóż takiego mogą znaleźć?

— Nie wiem. Nie jestem lekarzem. Ale jeśli znajdą cokolwiek, co da się wykorzystać przeciwko nam, ktoś na pewno to zrobi.

— Tony, masz typowe objawy manii prześladowczej.

— To niemożliwe. Osobowość Bezsennych jest bardziej zorientowana na rzeczywistość niż przeciętna. Nie czytujesz literatury fachowej?

— Tony…

— A jeśli będziesz szła ulicą w Hiszpanii, a stu żebraków zażąda od ciebie dolara i kiedy powiesz „nie”, oni, choć sami nie mogą ci nic zaoferować, tak będą przeżarci złością, że ci zabiorą pieniądze przemocą, a potem jeszcze pobiją z czystej zawiści i rozpaczy?

Leisha nie odpowiedziała.

— Może mi powiesz, że ludzie tak nie postępują, Leisho? Że takie historie się nie zdarzają?

— Zdarzają się — odrzekła spokojnie Leisha. — Ale nie tak znowu często.

— Gówno prawda. Poczytaj trochę historii. Poczytaj trochę gazet. Ale moje pytanie brzmi: co właściwie jesteś winna tym żebrakom? Co ma zrobić prawdziwy jagaista — ten, który wierzy we wzajemnie korzystną wymianę — co ma zrobić z tymi, którzy nie mają nic do zaoferowania i potrafią tylko brać?

— Ty nie jesteś…

— Co ma zrobić, Leisho? Tak obiektywnie, jak tylko potrafisz, określ, co jesteśmy winni zachłannym i bezproduktywnym potrzebującym?

— To, co powiedziałam przedtem: dobroć i współczucie.

— Nawet wtedy, kiedy nic nie dadzą nam w zamian? Dlaczego?

— Bo… — przerwała.

— Dlaczego? Dlaczego praworządna, produktywna jednostka ma być cokolwiek winna tym, którzy ani nie produkują, ani nie przestrzegają praw? Jak umotywujesz — filozoficznie, ekonomicznie bądź też duchowo — to, że jesteśmy im cokolwiek winni? Odpowiedz tak samo uczciwie jak zawsze.

Leisha oparła głowę na kolanach. Pytanie otwarło się przed nią jak przepaść, ale nie próbowała uciec od niego tanim frazesem.

— Nie wiem. Wiem tylko, że jesteśmy im to winni.

— Ale dlaczego?

Nie odpowiedziała. Po chwili Tony znów się odezwał. Ton wyzwania zniknął już z jego głosu.

— Przyjedź na wiosnę zobaczyć miejsce, gdzie będzie Azyl — powiedział nieomal czule.

— Nie.

— Zależy mi, żebyś przyjechała.

— Nie, zbrojny odwrót to żaden sposób.

— Żebracy stają się coraz agresywniejsi, Leisho. W miarę jak Bezsenni stają się coraz bogatsi. I nie mam tu na myśli pieniędzy.

— Tony… — zaczęła Leisha, ale urwała. Zupełnie nie wiedziała, co mówić.

— Nie spaceruj ulicami uzbrojona tylko we wspomnienie o Kenzo Yagai.


* * *

W marcu, kiedy lodowe wichry chłostały brzegi Charles River, do Cambridge przyjechał Richard Keller. Leisha nie widziała go od czterech lat. Nie uprzedził jej, że zamierza przyjechać. Pędziła właśnie chodnikiem przy bloku, po same oczy zakutana w ciepły wełniany szalik, gdy nagle zobaczyła go stojącego przed klatką i blokującego wejście. Ochroniarz za plecami Leishy stężał w gotowości.

— Richard! Bruce, wszystko w porządku, to stary znajomy.

— Witaj Leisho.

Wyglądał znacznie potężniej niż go zapamiętała. Zwłaszcza zaskoczyła ją szerokość jego ramion. Lecz twarz niewątpliwie należała do Richarda; była starsza, ale wciąż ta sama: ciemne, niskie brwi, nieporządne ciemne włosy. Zapuścił brodę.

— Pięknie wyglądasz — powiedział.

Wręczyła mu filiżankę kawy.

— Przyjechałeś w interesach? — Przez sieć doszły ją wieści, że obronił już pracę dyplomową i dokonał wielu odkryć w dziedzinie biologii morskiej. Pracował na Karaibach, ale porzucił pracę jakiś rok temu i od tej pory zniknął z sieci.

— Nie, dla przyjemności. — Nieoczekiwanie uśmiechnął się tym dawnym uśmiechem, który rozświetlał wszystkie zakamarki jego twarzy. — Przez długi czas niemal zapomniałem, co to takiego. Zadowolenie — tak, wszyscy dobrze znamy ten rodzaj zadowolenia, który płynie z dobrze wykonanej pracy — ale przyjemność? Kaprys? Zachcianka? Kiedy ostatni raz popełniłaś jakieś głupstwo, Leisho?

— Jadłam watę cukrową w czasie ulewy — uśmiechnęła się.

— Naprawdę? Po co?

— Żeby sprawdzić, czy się rozpłynie w kleiste, różowe wzorki.

— I rozpłynęła się?

— Tak. Były śliczne.

— A kiedy miało miejsce to twoje ostatnie głupstwo? Kiedy to było?

— Zeszłego lata.

— Hm, moje jest świeższej daty. Właśnie trwa. Przyjechałem do Bostonu jedynie po to, żeby odczuć czystą, spontaniczną radość ze spotkania z tobą.

Leisha spoważniała.

— Masz trochę zbyt spięty głos jak na spontaniczną radość.

— Zgadza się — potwierdził poważnie.

Leisha znów się roześmiała. On nie.

— Byłem w Indiach, Leisho. W Chinach i w Afryce. Przeważnie rozmyślałem. Obserwowałem. Najpierw podróżowałem jako Śpiący, więc nie zwracałem na siebie niczyjej uwagi. Potem postanowiłem odwiedzić Bezsennych w Indiach i Chinach. Jak wiesz, jest kilku, których rodzicom chciało się swego czasu przyjechać do Stanów na operację. Wszyscy są akceptowani i pozostawieni w spokoju. Próbowałem zrozumieć, dlaczego rozpaczliwie biedne kraje — przynajmniej według naszych standardów — nie mają żadnych problemów z zaakceptowaniem wyższości Bezsennych, podczas gdy Amerykanie, żyjący w prawdziwym dobrobycie, czują do nas coraz gwałtowniejszą niechęć.

— Doszedłeś do jakichś wniosków? — zainteresowała się Leisha.

— Nie, ale przyglądając się tym wszystkim komunom, wioskom i kampongom, doszedłem do czego innego. Jesteśmy nadmiernie indywidualistyczni.

Leishę ogarnęła fala rozczarowania. Ujrzała w myślach twarz swego ojca i usłyszała jego słowa: „Liczy się tylko doskonałość. Doskonałość poparta indywidualistycznym wysiłkiem…” Sięgnęła po filiżankę Richarda.

— Jeszcze kawy?

Chwycił ją za przegub i spojrzał prosto w oczy.

— Nie zrozum mnie źle, Leisho. Nie mówię tu o pracy. Jesteśmy przesadnie indywidualistyczni, jeżeli wziąć pod uwagę całą resztę. Racjonalni w uczuciach. Zbyt osamotnieni. Izolacja zabija coś więcej niż tylko swobodny przepływ idei. Zabija radość.

Nie puszczał jej ręki. Spojrzała w jego oczy i zobaczyła w nich głębię, której nie dostrzegła przedtem. Poczuła się, jakby zaglądała w głąb kopalnianego szybu — zawrót głowy i strach — i wiedziała, że na dnie może znaleźć złoto albo tylko mrok. Albo jedno i drugie.

— A jak Stewart? — zapytał Richard miękko.

— To już skończone. Młodzieńcza miłostka.

— Może Kevin?

— Ależ skąd. To tylko przyjaźń.

— Nie byłem pewien. A kto?

— Nikt.

Puścił jej rękę. Leisha popatrzyła na niego nieśmiało. Nagle roześmiał się.

— Radość, Leisho.

Przez myśli przebiegło jakieś echo, ale nie rozpoznała go, więc szybko zanikło, a ona zawtórowała Richardowi śmiechem lekkim i pienistym jak różowa wata cukrowa w środku lata.


* * *

— Przyjedź do domu, Leisho. Miał kolejny zawał. — W głosie Susan Melling w słuchawce wyraźnie słychać było zmęczenie.

— Czy jest bardzo źle? — zapytała Leisha.

— Lekarze nie są pewni. A przynajmniej tak mówią. On chce się z tobą zobaczyć. Czy możesz zostawić szkołę na parę dni?

To był maj, ostatnie tygodnie przed końcowym egzaminem. Redaktorzy „Przeglądu Prawnego” zaliczali semestr w trybie indywidualnym. Richard założył nową firmę, doradzał bostońskim rybakom, nękanym jakimiś niespodziewanymi zmianami prądów oceanicznych. Pracował po dwadzieścia godzin na dobę.

— Przyjadę — obiecała Leisha.

W Chicago było zimniej niż w Bostonie. Drzewa dopiero wypuszczały pączki. Na jeziorze Michigan grzywiaste fale rozbryzgiwały się w zimną mgiełkę; ich widok wypełniał ogromne okna po wschodniej stronie domu. Leisha zorientowała się, że znów mieszka tu Susan: na komodzie ojca leżały tu szczotki, na stoliku kobiece czasopisma.

— Leisho — odezwał się Camden.

Wyglądał staro. Miał ziemistą cerę, zapadnięte policzki, strapione i zdziwione spojrzenie właściwe mężczyznom, którzy własną moc uznawali za coś równie naturalnego jak powietrze — coś, czego nie da się oddzielić od życia. W kącie pokoju na małym osiemnastowiecznym taborecie przycupnęła niska, krępa kobieta o włosach splecionych w dwa warkoczyki.

— Alice!

— Witaj, Leisho.

— Alice, szukałam cię… — Źle powiedziane. Szukała, ale niezbyt gorliwie, odstręczona świadomością, że Alice nie chce, aby ją odnaleziono. — Co u ciebie?

— W porządku — odparła Alice. Wydawała się trochę nieobecna, łagodniejsza, zupełnie niepodobna do tej gniewnej Alice sprzed sześciu lat, wśród surowych wzgórz Pensylwanii.

Camden z wysiłkiem poruszył się na łóżku. Patrzył na Leishę oczyma, które, jak widziała, nie utraciły nic z błękitnej jasności.

— Poprosiłem Alice, żeby przyjechała. I Susan. Susan jest ze mną już od dłuższego czasu. Umieram, Leisho.

Nikt nie zaprzeczył. Leisha, znając jego szacunek dla faktów, milczała. Miłość zaciskała się bolesną obręczą na piersi.

— John Jaworski ma mój testament. Żadne z was nie będzie mogło go obalić. Ale sam chciałem wam powiedzieć, co w nim jest. Przez ostatnie kilka lat likwidowałem i sprzedawałem, co się dało. Większość akcji jest już w obiegu. Zostawiłem jedną dziesiątą Alice, jedną dziesiątą Elizabeth, jedną dziesiątą Susan, a resztę tobie, Leisho, bo jako jedyna posiadasz dość indywidualnych zdolności, żeby wykorzystać te pieniądze w całej pełni.

Leisha obejrzała się gwałtownie na Alice, która odwzajemniła jej spojrzenie z tym samym nieobecnym spokojem.

— Elizabeth? Moja matka żyje?

— Tak — odparł Camden.

— Powiedziałeś mi, że umarła! Dawno temu!

— Owszem. Uznałem, że tak będzie dla ciebie najlepiej. Nie podobało się jej, kim jesteś, była zazdrosna o to, kim będziesz. Nic nie mogła ci ofiarować. Co najwyżej emocjonalny uraz.

Hiszpańscy żebracy…

— To nie tak. Myliłeś się, tato. Ona jest moją matką… — Nie miała siły dokończyć.

Camden nie próbował żadnych uników.

— Nie wydaje mi się, żebym się mylił. Ale teraz jesteś dorosła. Jeśli chcesz, możesz się z nią zobaczyć.

I dalej wpatrywał się w nią zapadniętymi jasnymi oczyma. Pokój wokół Leishy zafalował. Ojciec ją okłamał. Susan przyglądała się jej z leciutkim uśmieszkiem na wargach. Czyżby czuła satysfakcję widząc, jak Camden traci szacunek córki? Czyżby przez cały ten czas była zazdrosna o ich związek, o Leishę?

Zaczynam myśleć jak Tony.

Ta myśl nieco ją ostudziła. Nadal wpatrywała się w ojca, który nieugięcie odwzajemniał jej spojrzenie, nawet na łożu śmierci do końca przekonany o swojej racji.

Poczuła, że Alice bierze ją pod rękę i szepce cichutko, by nikt inny nie mógł usłyszeć:

— Z nim już koniec, Leisho. A ty szybko się pozbierasz.


* * *

Alice zostawiła synka w Kalifornii, pod opieką mężczyzny, który od dwóch lat był jej mężem. Nazywał się Beck Watrous, prowadził firmę budowlaną. Poznali się, kiedy pracowała jako kelnerka w kurorcie na Sztucznych Wyspach. Beck zaadoptował Jordana, synka Alice.

— Zanim go poznałam, przeżyłam niezłe piekło — mówiła Alice tym swoim nieobecnym głosem. — Czy wiesz, że kiedy chodziłam w ciąży z Jordanem, marzyłam, że będzie Bezsenny? Tak jak ty. Śniłam o tym każdej nocy, a co rano budziłam się i dopadały mnie mdłości z powodu dziecka, które miało być tylko takim samym głupim nikim jak ja. Zamieszkałam z Edem — w Pensylwanii, pamiętasz? Raz mnie odwiedziłaś. Zostałam z nim jeszcze przez dwa lata. Czułam się szczęśliwa, kiedy mnie bił. Żałowałam, że tato tego nie widzi. Ed przynajmniej mnie dotykał.

Leisha jęknęła.

— Zostawiłam go w końcu, bo bałam się o Jordana. Pojechałam do Kalifornii i przez rok nic tylko się objadałam. Doszłam do osiemdziesięciu sześciu kilogramów. — Alice miała, jak oceniała Leisha, jakiś metr sześćdziesiąt dwa. — Potem wróciłam do domu, żeby zobaczyć się z matką.

— Nic mi nie powiedziałaś — odezwała się Leisha. — Wiedziałaś, że żyje i nic mi nie powiedziałaś.

— Większość życia spędza na odwyku — odrzekła Alice z brutalną szczerością. — Na pewno nie chciałaby się z tobą spotkać. Ale ze mną się spotkała. Rzuciła się mi na szyję i zaczęła obśliniać swoją „prawdziwą córkę”, aż w końcu porzygała mi się na sukienkę. Kiedy się od niej odsunęłam i przyjrzałam tej sukience, zrozumiałam, że należało na nią narzygać — taka była brzydka. Demonstracyjnie brzydka. A ona zaczęła wykrzykiwać, jak to tato zrujnował jej życie, zrujnował moje, a wszystko przez ciebie. I wiesz, co wtedy zrobiłam?

— Co? — spytała Leisha drżącym głosem.

— Poleciałam z powrotem do domu, spaliłam wszystkie moje ciuchy, znalazłam pracę, zapisałam się do szkoły i straciłam dwadzieścia pięć kilo.

Siostry siedziały przez chwilę w milczeniu. Za oknem rozciągało się pogrążone w ciemności jezioro, nie rozświetlone ani światłem księżyca, ani blaskiem gwiazd. Nagle Leisha wzdrygnęła się, a Alice poklepała ją po ramieniu.

— Powiedz mi… — zaczęła Leisha, ale jakoś nie przychodziło jej do głowy nic, o co mogłaby zapytać. Chciała jedynie słyszeć pośród ponurych ciemności głos Alice, ten głos, teraz tak łagodny i nieobecny, któremu nie mógł już zaszkodzić wysoce szkodliwy fakt istnienia Leishy. Jej istnienie jako źródło destrukcji… — Powiedz mi coś o Jordanie. Ma pięć lat, prawda? Jaki jest?

Alice odwróciła głowę, żeby spokojnie popatrzyć jej w oczy.

— Jest zwyczajnym, szczęśliwym chłopcem. Zupełnie zwyczajnym.


* * *

Camden zmarł tydzień później. Po pogrzebie Leisha próbowała zobaczyć się z matką, która przebywała w Centrum dla Nadużywających Alkoholu i Narkotyków w Brookfield. Powiedziano jej, że Elizabeth Camden nie widuje się z nikim oprócz swej jedynej córki, Alice Camden Watrous.

Susan Melling, w ciężkiej żałobie, odwiozła Leishę na lotnisko. Zręcznie i uparcie zadawała jej mnóstwo pytań o studia, o „Przegląd”, o Harvard. Leisha odpowiadała monosylabami, ale Susan nie dawała za wygraną i wymuszała odpowiedzi: kiedy Leisha podejdzie do końcowego egzaminu, czy prowadzi już jakieś rozmowy w sprawie pracy? Stopniowo Leisha zaczęła wydobywać się z odrętwienia, w jakie popadła, kiedy trumna ze zwłokami zjechała w głąb ziemi. Zdała sobie sprawę, że uporczywe wypytywanie wypływało z życzliwości i troski.

— Poświęcił wielu ludzi — odezwała się nagle.

— Nie mnie — odrzekła Susan. — Co najwyżej wtedy, kiedy zrezygnowałam z badań, żeby mu pomóc. Roger nie darzył zbytnim szacunkiem tych, co się poświęcają.

— Czy bardzo się mylił? — Pytanie zabrzmiało bardziej rozpaczliwie niż mogła się spodziewać.

— Nie, nie mylił się. — Susan uśmiechnęła się smutno. — Nie powinnam była rzucać pracy. Potem przez długi czas nie mogłam dojść do siebie.

To on tak niszczy ludzi, zakołatało w głowie Leishy. Czy to Susan? A może Alice. W tej chwili nie potrafiła sobie przypomnieć. Znów widziała ojca w oranżerii; przesadzał uwielbiane egzotyczne kwiaty.

Była zmęczona. Zwykłe postresowe zmęczenie mięśni — wiedziała, że dwudziestominutowy relaks postawi ją na nogi. Oczy, nieprzywykłe, piekły od łez. Oparła głowę o zagłówek fotela i przymknęła powieki.

— Mam ci coś do powiedzenia, Leisho.

Leisha otworzyła oczy.

— Chodzi o testament?

Susan uśmiechnęła się kwaśno.

— Nie. Ty chyba nie masz żadnych wątpliwości co do celowości takiego rozdziału majątku, prawda? Tobie taki podział wydaje się pewnie uzasadniony. Ale nie o to chodzi. Zespół badawczy Instytutu i Akademii Medycznej z Chicago zakończył już analizę mózgu Berniego Kuhna.

Leisha odwróciła się, żeby spojrzeć w oczy Susan. Zaskoczyła ją wielość uczuć malujących się na jej twarzy. Determinacja, satysfakcja, złość i jeszcze coś, czego Leisha nie była w stanie nazwać.

— Mamy zamiar opublikować wyniki w „New England Journal of Medicine”. Zachowaliśmy szczególną ostrożność — nie było żadnych przecieków do prasy. Ale chciałam ci osobiście powiedzieć o tym, co odkryliśmy, więc się przygotuj.

— Mów — rzuciła Leisha. Czuła dziwny ucisk w piersiach.

— Pamiętasz, jak kiedyś wzięliście interleukin-1, żeby zobaczyć, jak to jest, kiedy się śpi? Mieliście wtedy po szesnaście lat.

— Skąd o tym wiesz?

— Byliście obserwowani znacznie baczniej niż się wam wydaje. Pamiętasz, że bolała cię wtedy głowa?

— Tak. — Ją i Richarda, Tony’ego i Carol, Brada i Jeanine… Jeanine porzuciła łyżwiarstwo, kiedy została zdyskwalifikowana przez narodowy Komitet Olimpijski. Była teraz przedszkolanką w Butte w Montanie.

— Chciałam z tobą pomówić właśnie o interleukinie-1. A przynajmniej między innymi. Należy on do sporej grupy substancji, które pobudzają system immunologiczny. Stymulują produkcję przeciwciał, zwiększają aktywność białych ciałek krwi i innych substancji wzmacniających odporność. Zwykli ludzie otrzymują dawki IL-1 podczas snu wolnofalowego. To oznacza, że ich… że nasz… że podczas snu nasz system immunologiczny odbiera dodatkowe bodźce pobudzające. Jedno z pytań, jakie my, lekarze, zadawaliśmy sobie od samego początku, brzmiało: czy dzieci, które nigdy nie śpią i nie otrzymują dawek IL-1, będą częściej chorować.

— Nigdy nie chorowałam — wtrąciła Leisha.

— Owszem, chorowałaś. Przeszłaś wietrzną ospę i kilka drobnych przeziębień pod koniec czwartego roku życia — wyliczyła precyzyjnie Susan. — Ale ogólnie rzecz biorąc, byliście dosyć zdrową gromadką. Tak więc nam, naukowcom, pozostała teoria alternatywna: że wzmożona aktywność immunologiczna wywołała zwiększającą się w czasie snu podatność na infekcje. Prawdopodobnie wiąże się ona w jakiś sposób z fluktuacją temperatury ciała w czasie snu paradoksalnego. Innymi słowy, sen wywołuje wzmożoną podatność na infekcje, której muszą przeciwdziałać takie endogeniczne pyrogeny jak IL-1. Skoro sen stanowił problem, to jego rozwiązaniem były substancje pobudzające system immunologiczny. Gdyby nie sen, taki problem w ogóle by nie zaistniał. Rozumiesz, o czym mówię?

— Tak.

— Oczywiście, że rozumiesz. Głupie pytanie. — Susan odgarnęła włosy z twarzy. Przy skroniach zaczynały siwieć. Za uchem miała drobniutką plamkę przebarwienia.

— Przez wszystkie te lata zebraliśmy tysiące, a może i setki tysięcy tomografii fotonowych mózgów — twojego i innych dzieci — wraz z niezliczonymi EEG, próbkami płynu mózgowo-rdzeniowego i całej tej reszty. Ale tak naprawdę nie mogliśmy zajrzeć wam do mózgów, nie mogliśmy być pewni, co się tam właściwie dzieje. Dopóki Bernie Kuhn nie trzasnął w tę barierkę.

— Susan — przerwała jej Leisha — dosyć wprowadzeń. Powiedz od razu.

— Nie będziecie się starzeć.

— Co?!

— Kosmetycznie, odrobinę. Może pod wpływem ciążenia trochę zwiotczeje wam skóra. Ale nieobecność peptydów wywołujących sen i wszystko, co się z tym wiąże, wpływa na system immunologiczny i regenerację tkanki w sposób, którego nie jesteśmy w stanie pojąć. Wątroba Berniego Kuhna była w idealnym stanie. Podobnie płuca, serce, węzły chłonne, trzustka i szpik kostny. Nie tylko młode i zdrowe — po prostu idealne. W jego organizmie zaistniała jakaś wzmożona aktywność systemu regeneracji tkanek, która najwyraźniej jest pochodną działań systemu immunologicznego, ale radykalnie różną od tego, czego moglibyśmy się spodziewać. Organy nie wykazują najmniejszych śladów zużycia — nawet tak niewielkich jak w przypadku siedemnastoletniego chłopca. One się po prostu regenerują — wciąż od nowa powracają do stanu idealnego…

— Jak długo to potrwa? — szepnęła Leisha.

— Któż to może wiedzieć? Bernie Kuhn był młody — możliwe, że istnieje jakiś mechanizm kompensacyjny, który w pewnej chwili utnie wszystko i po prostu rozpadniecie się jak jakaś pieprzona galeria Dorianów Greyów. Ale nie sądzę. Nie wydaje mi się też, żeby to mogło trwać wiecznie, czegoś takiego żadna regeneracja tkanek nie byłaby w stanie dokonać. Ale z pewnością potrwa bardzo długo.

Leisha zapatrzyła się w rozmazane refleksy światła na przedniej szybie samochodu. W myślach widziała twarz ojca na tle satynowego obicia trumny, otoczoną wieńcem białych róż. Jego serce, nie regenerowane, zużyło się.

— W tej sprawie wszelkie przewidywania nie wykraczają poza czystą spekulację. Wiemy, że struktury białkowe, które wywołują potrzebę snu u zwykłych ludzi, przypominają składnik ściany komórkowej bakterii. Ale może nie ma żadnego związku między snem a podatnością na działanie drobnoustrojów chorobotwórczych. Nie wiemy. Jednak brak pewności nigdy jeszcze nie powstrzymał brukowej prasy. Chciałam cię uprzedzić, bo z pewnością nazwą was supermanami. Homo perfectus. Nieśmiertelni.

Obie kobiety siedziały przez chwilę w milczeniu. W końcu pierwsza odezwała się Leisha:

— Mam zamiar powiedzieć o tym reszcie. Przez sieć. Nie martw się, zachowamy wszelkie środki ostrożności. To Kevin Baker zaprojektował sieć Grupy; nikt nie dowie się nic ponad to, co sami będziemy chcieli ujawnić.

— Jesteście aż tak dobrze zorganizowani?

— Tak.

Susan odwróciła wzrok.

— Lepiej chodźmy już. Spóźnisz się na samolot.

— Susan…

— Tak?

— Dziękuję.

— Nie ma za co — odparła Susan, a w jej głosie Leisha usłyszała to samo, co przedtem ujrzała na jej twarzy, a czego nie potrafiła wtedy nazwać: tęsknotę.


* * *

„Regeneracja tkanki. Długi, długi czas” — krew śpiewała jej w uszach, kiedy leciała do Bostonu. „Regeneracja tkanki”. No i na koniec: „Nieśmiertelni”. Nie, nie przesadzaj, napominała się surowo. Ale krew nie słuchała.

— Pani się często uśmiecha — zauważył mężczyzna siedzący obok, jakiś biznesmen, który najwyraźniej jej nie rozpoznał. — Wraca pani z jakiegoś przyjęcia?

— Nie, z pogrzebu.

Mężczyzna obrzucił ją najpierw zaskoczonym, a po sekundzie oburzonym spojrzeniem. Leisha wyjrzała za okno. Daleko w dole rzeki wyglądały jak mikroobwody, pola jak schludne katalogi. A na horyzoncie widziała puszyste białe chmury niby naręcza białych kwiatów; egzotyczne, bujne kwiatostany w pełnej światła oranżerii.


* * *

List nie był grubszy niż zwykły wydruk pocztowy, ale wydruk zaadresowany ręcznie był taką rzadkością, że Richard poczuł się zaniepokojony. To mógł być ładunek wybuchowy. Leisha przyjrzała się kopercie: PANI LEICHA CAMDEN. Drukowane litery, błąd ortograficzny.

— To mi wygląda na pismo dziecka — powiedziała.

Richard stał obok na szeroko rozstawionych nogach, lekko pochylony do przodu.

— Może specjalnie. Żebyś pomyślała, że to dziecko. Uznali, że wobec dziecka będziesz mniej podejrzliwa.

— Jacy oni? Richard, czy my już ze szczętem zwariowaliśmy?

— Tak. Wobec zaistniałych okoliczności — tak.

Tydzień wcześniej „New England Journal of Medicine” opublikował artykuł Susan. W godzinę później telewizja i prasa zatrzęsły się od spekulacji, dramatyzowania, gniewu i strachu. Leisha i Richard razem z innymi członkami Grupy śledzili i segregowali każdy przejaw któregoś z tych czterech zjawisk, próbując ustalić, jaki typ reakcji przeważa. Wyglądało to mniej więcej tak: spekulacja (Bezsenni będą prawdopodobnie żyć przez całe stulecia, co w rezultacie może doprowadzić do…), dramatyzowanie (gdyby Bezsenny żenił się tylko ze Śpiącym, mógłby żyć dostatecznie długo, żeby mieć tuzin żon i kilka tuzinów dzieci w tej zadziwiającej, wymieszanej rodzinie), gniew (manipulowanie prawami natury dało nam w rezultacie nienaturalnych tak zwanych ludzi, którzy żyć będą z niezasłużoną przewagą czasową. Ten czas wykorzystają na powiększanie rodzin, gromadzenie bogactw i potęgi, niedostępnych dla reszty) i strach (ile potrwa, zanim podbije nas Superrasa?).

— To tylko różne odmiany tego samego lęku — podsumowała w końcu Carolyn Rizzolo i Grupa przerwała prace.

Leisha miała wkrótce podejść do końcowego egzaminu. Codziennie na ulicach miasteczka studenckiego, na korytarzach i salach wykładowych towarzyszyły jej złośliwe komentarze, o których natychmiast zapominała w wirze pracy trudnej sesji przedegzaminacyjnej, kiedy to wszyscy studenci zredukowani zostali do identycznej roli petentów kołaczących do drzwi wielkiego uniwersytetu. Potem, wyczerpana, wracała w milczeniu do domu, do Richarda i Grupy, przez cały czas świadoma spojrzeń ludzi na ulicach, świadoma, że jej ochroniarz, Bruce, idzie za nią krok w krok.

— Uspokoi się — mówiła.

Richard nie odpowiadał.

Władze miejskie w Salt Springs w Teksasie wydały rozporządzenie zakazujące wydawania Bezsennym koncesji na sprzedaż alkoholu. Zakaz ów motywowano tym, iż prawa obywatelskie oparte na zapisie w klauzuli do Deklaracji Niepodległości — „wszyscy ludzie zostali stworzeni równymi sobie” — nie mogą odnosić się do Bezsennych. W promieniu stu mil od Salt Springs nie mieszkał ani jeden Bezsenny, a o koncesję na sprzedaż alkoholu od dziesięciu lat nikt się nie starał, niemniej United Press i Datanet News natychmiast podchwyciły tę historyjkę i w ciągu dwudziestu czterech godzin we wszystkich krajowych gazetach ukazały się ogniste wstępniaki argumentujące za lub przeciw.

Pojawiły się też następne lokalne rozporządzenia. W Pollux, w Pensylwanii, można Bezsennemu odmówić wynajęcia czynszowego mieszkania. To z kolei rozporządzenie uzasadniano tym, że z nienaturalnie wydłużonej aktywności życiowej Bezsennych wyniknie wzmożone zużycie własności gospodarza, a co za tym idzie większe rachunki. W Cranton Estates, w Kalifornii, zabroniono Bezsennym prowadzenia punktów usługowych czynnych całą dobę pod pretekstem nieuczciwej konkurencji. W Iroquis County, w stanie Nowy Jork, odsunięto ich od zasiadania w ławach przysięgłych, twierdząc przy tym, że ława, w której zasiadałby Bezsenny ze skrzywionym pojmowaniem czasu, nie stanowiłaby sądu przysięgłych równych rangą.

— Wszystkie te przepisy zostaną obalone przez sądy wyższej instancji — oświadczyła Leisha. — Ale, mój Boże, ileż na to pójdzie pieniędzy i czasu! — A gdzieś w zakamarkach świadomości błysnęła myśl, że zdanie to zabrzmiało, jakby płynęło z ust Rogera Camdena.

W stanie Georgia, gdzie do tej pory niektóre rodzaje dobrowolnych stosunków seksualnych między dwojgiem dorosłych uznawane były za przestępstwo, również miłość fizyczną między Bezsennym a Śpiącym uznano za przestępstwo trzeciego stopnia, klasyfikując je jako bestialstwo.

Kevin Baker napisał program, który z ogromną szybkością selekcjonował wśród serwisów informacyjnych wszystko to, co dotyczyło prześladowań i napaści na Bezsennych, a następnie segregował je według typów. Pliki udostępniono za pośrednictwem sieci. Leisha przejrzała je, po czym przywołała Kevina.

— Czy nie mógłbyś skonstruować podobnego programu, który rejestrowałby przypadki życzliwości wobec Bezsennych? Bo na razie otrzymujemy bardzo skrzywiony obraz.

— Masz rację — przyznał Kevin, nieco zaskoczony. — Nie pomyślałem o tym.

— No to pomyśl — rzuciła ponuro Leisha. Obserwujący ją Richard nie odezwał się ani słowem.

Najbardziej przygnębiały ją doniesienia o sytuacji małych dzieci. Wyizolowane w szkołach, wyzywane i obrażane przez własne rodzeństwo, atakowane przez chuliganów z sąsiedztwa i odrzucane przez rodziców, którym zachciało się kiedyś wyjątkowego potomka, ale przecież nie takiego, który może żyć przez kilka stuleci. Zarząd szkół w Board River, w stanie Iowa, zadecydował przez głosowanie, że Bezsennym dzieciom należy zakazać uczęszczania do publicznych szkół, ponieważ ich uzdolnienia wywołują u innych poczucie niższości, co z kolei mogło przeszkodzić im w nauce. Rada wyasygnowała fundusze na opłacenie Bezsennym nauki w domach, jednak do prowadzenia zajęć nie zgłosił się ani jeden nauczyciel. Doszło do tego, że rozmowy z dziećmi — nieraz całonocne — pochłaniały Leishy tyle samo czasu, co przygotowania do egzaminu, który zaplanowano na lipiec.

Stella Bevington przestała używać modemu.

Drugi program Kevina katalogował artykuły, w których domagano się sprawiedliwego traktowania Bezsennych. Zarząd szkół w Denver wyasygnował fundusze na program, dzięki któremu szczególnie uzdolnione dzieci, nie wyłączając Bezsennych, mogły lepiej wykorzystać swe zdolności i spożytkować je w pracy zespołowej, nawet nauczając młodszych od siebie. W Rive Beau, w Luizjanie, do rady miejskiej wybrano Bezsenną Danielle du Cherney, choć jako dwudziestodwulatka była właściwie zbyt młoda do sprawowania tej funkcji. Prestiżowy zakład badawczy Halleya-Halla celowo nagłośnił sprawę zatrudnienia Christophera Amrena, Bezsennego z tytułem doktorskim z medycyny wewnątrzkomórkowej.

Dora Clarq, Bezsenna z Dallas, otworzyła adresowany do siebie list i ładunek wybuchowy oderwał jej rękę.

Richard i Leisha wpatrywali się w leżącą na stoliku kopertę. Papier był dość gruby, kremowy, lecz niezbyt wykwintny — papier gazetowy zabarwiony na kolor pergaminu. Nie było adresu zwrotnego. Richard wezwał przez sieć Liz Bishop, Bezsenną, która studiowała kryminalistykę. Nigdy przedtem z nią nie rozmawiał — Leisha też nie — niemniej połączyła się z nimi natychmiast i poradziła im, jak otworzyć list, oferując się, że jeśli wolą, przyleci zrobić to osobiście. Richard i Leisha, postępując według jej wskazówek, przygotowali w piwnicy wieżowca zdalnie sterowaną detonację. Jednak nic nie wybuchło. Kiedy koperta była otwarta, wyjęli list i przeczytali:


Droga panno Camden

Była pani całkiem w porządku i przykro mi, że muszę to zrobić, ale odchodzę. W związkach dają mi ostro popalić, niby nie oficjalnie, ale wie pani jak to jest. Na pani miejscu nie szedłbym do związków po nowego ochroniarza, tylko bym próbował znaleźć jakiegoś prywatnie. Ale proszę uważać. Jeszcze raz przepraszam, ale ja też muszę jakoś żyć.

Bruce


— Sama nie wiem: śmiać się czy płakać? — powiedziała Leisha. — My tu ściągamy cały ten sprzęt, godzinami montujemy wszystko, żeby detonator nie zadziałał…

— Co nie znaczy, że ja miałem akurat coś lepszego do roboty — zauważył Richard. Na fali resentymentu wobec Bezsennych niemal wszyscy jego klienci — z wyjątkiem dwóch — wrażliwi na sytuację rynkową, a zatem i dbali o opinię publiczną, odwołali swoje zamówienia.

Sieć Grupy, ciągle jeszcze włączona na terminalu, dzwoniła przeraźliwym dźwiękiem alarmu. Leisha pierwsza dopadła komputera. To był Tony.

— Potrzebuję twojej pomocy prawnej, jeśli się zgodzisz. Próbują wykurzyć nas z Azylu. Bardzo proszę, przyleć jak najprędzej.


* * *

Azyl wyglądał jak surowe, brunatne rysy na późnowiosennej ziemi. Leżał w górach Allegheny w stanie Nowy Jork, na starych stokach, porośniętych sosną i białym orzechem. Od najbliższego miasta, Conewango, wiodła doń doskonale gładka szosa. Wszędzie wokół stały niewysokie, nie wymagające konserwacji budynki w różnym stopniu zaawansowania budowy, zaprojektowane prosto, lecz z wdziękiem. Jennifer Sharifi, która wjechała im naprzeciw, powitała ich bez śladu uśmiechu. Nie zmieniła się wiele przez tych sześć lat, lecz jej długie, czarne włosy były w nieładzie, a ciemne oczy rozszerzone z emocji.

— Tony chciałby z wami pogadać, ale prosił, żebym najpierw oprowadziła was po Azylu.

— Co się dzieje? — zapytała cicho Leisha.

— Pogadamy później. Najpierw przyjrzyjcie się Azylowi. Tony bardzo się liczy z twoim zdaniem, Leisho, więc chciałby, żebyś wszystko obejrzała.

W każdym budynku znajdowały się sypialnie dla pięćdziesięciu osób, a także wspólne kuchnie, łazienki, jadalnie, pokoje do wypoczynku oraz istny labirynt gabinetów, pracowni i laboratoriów.

— Nazywamy je sypialniami nie bacząc na etymologię — powiedziała Jennifer i nawet w tej krótkiej uwadze, która u każdej innej osoby miałaby humorystyczny wydźwięk, Leisha wychwyciła pewną charakterystyczną kombinację zwykłego chłodnego spokoju Jennifer i jej obecnego napięcia.

Wbrew samej sobie nie mogła powstrzymać się od podziwu dla niezwykłej dokładności, z jaką Tony zaprojektował każdy szczegół. Zrobił wszystko, żeby mieszkańcy mogli żyć we wspólnocie, nie tracąc nic ze swej indywidualności. Była tu nawet sala gimnastyczna i mały szpitalik („Pod koniec roku będziemy mieli osiemnastu lekarzy z dyplomami Amerykańskiego Stowarzyszenia Lekarzy, a czterech z nich zamierza przyjechać tu wkrótce”), żłobek, przedszkole, szkoła i farma intensywnej uprawy.

— Większość artykułów żywnościowych będzie oczywiście pochodziła z zewnątrz. Tak jak i zatrudnienie dla naszych ludzi, chociaż dołożymy wszelkich starań, by jak największą część pracy mogli wykonywać na miejscu, za pośrednictwem sieci komputerowej. Nie odcinamy się od świata, chcemy jedynie stworzyć sobie bezpieczne miejsce, z którego będziemy mogli z nim handlować.

Leisha nie odezwała się.

Poza urządzeniami zasilającymi i samowystarczalnym generatorem energii Y największe wrażenie zrobiło na niej planowe zasiedlanie. Tony zainteresował swym projektem Bezsennych ze wszystkich dosłownie dziedzin, które mogły im się przydać na miejscu albo w kontaktach ze światem zewnętrznym.

— Jako pierwsi przybyli prawnicy i księgowi — wyjaśniła Jennifer. — To nasza pierwsza linia obrony. Tony uznał, że większość naszych współczesnych bitew o władzę rozgrywa się na sali konferencyjnej lub sądowej.

Ale nie tylko. Na koniec Jennifer pokazała im plany obrony fizycznej. Jej naprężone do granic możliwości ciało wreszcie nieco się odprężyło.

Uczyniono wszystko, aby można było powstrzymać napastników, nie czyniąc im przy tym krzywdy. Całe 150 mil kwadratowych, które nabyła Jennifer, zostało opasane szczelnym pierścieniem elektronicznego nadzoru. Leisha pomyślała zdziwiona, że to obszar większy niż niektóre okręgi. Każdy, kto wtargnąłby na teren posiadłości, automatycznie uruchamiał pole siłowe, które potraktowałoby go elektrowstrząsami.

— Ale tylko po zewnętrznej stronie pola. Nie chcemy, żeby któreś z naszych dzieci zrobiło sobie krzywdę.

Atak bezzałogowych pojazdów i robotów można było wykryć dzięki systemowi, który lokalizował wszystkie poruszające się metalowe przedmioty, przekraczające określoną normę wagową. Podejrzany był każdy poruszający się metalowy przedmiot, który nie miał na sobie specjalnego sygnalizatora zaprojektowanego przez Donalda Pospula, Bezsennego, który opatentował kilka bardzo istotnych elektronicznych podzespołów.

— Oczywiście, nie mamy żadnych zabezpieczeń na wypadek nalotów powietrznych albo ataków regularnych jednostek wojskowych, ale tego raczej się nie spodziewamy. Co najwyżej zawistników gonionych własną nienawiścią.

Leisha dotknęła palcami planów obronnych. Budziły niepokój.

— Jeżeli nie zdołamy się zintegrować ze światem… Wolny handel powinien oznaczać swobodę poruszania się.

— Tylko wtedy, kiedy wolność poruszania pociąga za sobą wolność myśli — odparowała błyskawicznie Jennifer, a coś w jej głosie kazało Leishy podnieść wzrok. — Muszę ci o czymś powiedzieć.

— O czym?

— Tony’ego tu nie ma.

— A gdzie jest?

— W więzieniu okręgowym w Conewango. To prawda, że staczaliśmy tu prawdziwą bitwę o rejonizację. O rejonizację! Tu, na tym odludziu! Ale mniejsza z tym. Ważniejsze jest to, co zdarzyło się dzisiaj rano. Tony’ego aresztowano pod zarzutem uprowadzenia Timmy’ego de Marzo.

— FBI?

— Tak.

— Skąd… jak się dowiedzieli?

— Któryś z agentów musiał w końcu wpaść na trop. Nie powiedzieli jak. Tony potrzebuje adwokata, Leisho. Bill Thaine już się zgodził, ale on chce, żebyś to ty poprowadziła sprawę.

— Jennifer… przecież ja jeszcze nie zdałam egzaminu… Dopiero w lipcu…

— On mówi, że może poczekać. Do tego czasu sprawę poprowadzi Bill. Zdasz?

— Oczywiście. Ale już załatwiłam sobie pracę u Morehouse’a, Kennedy’ego i Andersona w Nowym Jorku… — urwała. Richard spoglądał na nią twardo, Jennifer wprost przeszywała ją wzrokiem. Leisha zapytała cicho: — Jaka będzie linia obrony?

— Winien — odrzekła Jennifer. — Z uwzględnieniem — jak to się fachowo nazywa? — okoliczności łagodzących.

Leisha skinęła głową. Obawiała się, że Tony wybierze inny wariant, a to oznaczało kłamstwa, wybiegi, całą tę niepiękną politykę. Myślami przebiegła szybko rozmaite sprawy z okolicznościami łagodzącymi, precedensy, testy… Można wykorzystać sprawę Clements przeciwko Yoyowi.

— Bill jest teraz w więzieniu — powiedziała Jennifer. — Pojedziesz tam ze mną?

— Tak.

W Conewango, w siedzibie władz okręgowych, nie pozwolono im zobaczyć się z Tonym. William Thaine, jako jego adwokat, mógł wchodzić swobodnie. Leisha, która oficjalnie nie została jeszcze prawnikiem, nie. Tak właśnie powiedziano im w biurze prokuratora okręgowego. Urzędnik, który z nimi rozmawiał, miał kamienny wyraz twarzy, a kiedy odwrócili się do wyjścia, splunął za nimi, nie bacząc na to, że poplami śliną podłogę własnego sądu.

Richard i Leisha pojechali wynajętym samochodem na lotnisko, skąd mieli wrócić do Bostonu. Po drodze Richard powiedział Leishy, że odchodzi. Chce natychmiast przeprowadzić się do Azylu, żeby pomóc przy planowaniu i budowie.


* * *

Większość czasu Leisha spędzała teraz w swoim mieszkaniu, przygotowując się pilnie do egzaminu albo komunikując się z Bezsennymi dziećmi za pośrednictwem sieci Grupy. Nie zatrudniła nowego ochroniarza na miejsce Bruce’a, nie bardzo więc miała ochotę wychodzić, co z kolei budziło w niej złość na samą siebie. Raz czy dwa razy dziennie przeglądała wycinki prasowe, dostarczane przez maszynę Kevina.

Pojawiły się pierwsze zwiastuny nadziei. „New York Times” wydrukował artykuł wstępny, szeroko rozkolportowany przez elektroniczne serwisy informacyjne.


SUKCES A NIENAWIŚĆ:KRZYWA LOGICZNA, KTÓREJ WOLIMY NIE WIDZIEĆ

Stany Zjednoczone nigdy nie należały do krajów, w których ceni się spokój, logikę i racjonalność. My, Amerykanie, wykazujemy tendencję do określania tych cech przymiotnikiem „zimne”. Wykazujemy takie wyraźną skłonność do podziwu wobec uczuć i czynów; w pamiętnikach i opowieściach zawsze wynosimy pod niebiosa nie tych, którzy ustanowili Konstytucję, ale tych, którzy bronili jej pod Iwo Jima. Stawimy nie osiągnięcia intelektualne Linusa Paulinga, ale heroiczne cierpienia Charlesa Lindbergha, nie twórców kolei jednoszynowej i komputerów, które nas jednoczą, ale twórców gniewnych protestsongów, które nas dzielą.

Pewnym szczególnym aspektem tego zjawiska wydaje się fakt, iż narasta ono gwałtownie w czasach dobrobytu. Im lepiej mają się nasi obywatele, tym silniejszą żywią pogardę dla chlodnego rozumowania, które im ten dobrobyt zapewnia i tym większy żywią sentyment dla uczuciowości. Wtórny jako przykład nie kończący się karnawał szalonych lat dwudziestych czy pogardę dla establishmentu w latach sześćdziesiątych zeszłego wieku. Z kolei w naszym własnym stuleciu należałoby przyjrzeć się baczniej okresowi nadzwyczaj dobrej koniunktury, którą zawdzięczamy energii Y i zastanowić się nad tym, że Kenzo Yagai uznawany był przez wszystkich — z wyjątkiem własnych zwolenników — za chciwego i zimnokrwistego logika. Jednocześnie cały naród prześcigał się w pochlebstwach pod adresem pisarza neonihilisty Stephena Castelli, aktorki Brendy Foss czy nurka grawitacyjnego Jima Morse’a Lutera.

Ale przede wszystkim — kiedy już rozważamy ten problem w naszych ogrzanych energią Y domach — należałoby się przyjrzeć najnowszej fali irracjonalnych emocji skierowanych przeciw Bezsennym, fali, która znacznie przybrała, na sile od czasu ostatniej publikacji dotyczącej odkryć Instytutu Biotechniki i Akademii Medycznej na temat regeneracji tkankowej u Bezsennych.

Większość Bezsennych to ludzie inteligentni. Większość z nich to ludzie opanowani, jeżeli zdefiniować to powszechnie znienawidzone słowo jako kierowanie własnej energii na rozwiązywanie problemów, a nie ku związanym z nimi emocjom. (Nawet ostatnia zdobywczyni nagrody Pulitzera, Carolyn Hizzolo, ukazała nam w swojej sztuce zachwycającą grę idei, nie zaś burzę rozszalałych namiętności.) Wszyscy oni wykazują naturalny pęd do osiągnięć, pęd tym większy, iż dysponują dodatkowo jedną trzecią życia, którą mogą w tym celu wykorzystać. Co więcej, ich osiągnięcia leżą na ogół w sferach bliższych logice niż emocjom, takich jak komputery, prawo, finanse, fizyka, medycyna doświadczalna. Są racjonalni, obowiązkowi, opanowani, radośnie młodzi i prawdopodobnie bardzo długowieczni.

Za wszystko to obywatele naszych wyjątkowo zamożnych Stanów Zjednoczonych darzą ich coraz większą nienawiścią.

Czy owa nienawiść, którą — jak się zdaje — podsycamy i pielęgnujemy, naprawdę wyrasta (jak wielu usiłuje nam wmówić) z niezasłużonej przewagi, którą Bezsenni osiągnęli kosztem reszty społeczeństwa i dzięki której mogą teraz zagrozić naszej życiowej stabilizacji? Czy to rzeczywiście zawiść o sukcesy Bezsennych? Czy też może nienawiść nasza wyrasta z głębszego i bardziej niebezpiecznego źródła: z naszej starej amerykańskiej tradycji strzelania z biodra? Może to stąd właśnie bierze się nienawiść do wszystkiego co logiczne, spokojne, rozważne? A może to nienawiść skierowana przeciwko wyższej umysłowości?

Jeśli tak, to chyba powinniśmy zastanowić się głębiej nad ojcami tego narodu: Jeffersonem, Washingtonem, Paine’em, Adamsem — przedstawicielami Wieku Rozumu. Ludzie ci stworzyli nasz uporządkowany system prawny właśnie po to, by chronić własność i dorobek osiągnięty dzięki indywidualnemu wysiłkowi zrównoważonego i racjonalnego umysłu. Bezsenni mogą stać się najpoważniejszym sprawdzianem naszej wiary w prawo i porządek. Nie, Bezsenni nie zostali „stworzeni równymi”, lecz nasz do nich stosunek powinien być zbadany z uwagą podobną tej, którą zwykli stosować prawoznawcy. To, czego dowiemy się o kierujących nami pobudkach, może się nam nie spodobać, ale nasza wiarygodność zależy od tego, jak rzeczowo i starannie owo badanie przeprowadzimy. Reakcje na najnowsze odkrycia zdają się wykazywać braki zarówno w rzeczowości, jak i racjonalizmie.

Prawo to nie teatr. Zanim zaczniemy tworzyć prawa, które mają odzwierciedlać nasze napuszone i koturnowe odczucia, powinniśmy się upewnić, czy dobrze pojmujemy tę różnicę.


* * *

Leisha miała ochotę uściskać samą siebie, kiedy z uśmiechem wpatrywała się w ekran monitora. Zadzwoniła do redakcji „New York Timesa” z pytaniem, kto jest autorem artykułu. Sekretarka, z początku uprzejma i miła, nagle stała się obcesowa i szorstka. „Times” nie może udzielać takich informacji, stwierdziła sucho.

Ale i to nie zdołało popsuć nastroju Leishy. Kręciła się radośnie po całym mieszkaniu, pierwszy raz po wielu dniach wysiadywania przy komputerze. Uniesienie domagało się wyładowania w fizycznej pracy. Pozmywała naczynia, pozbierała książki. W umeblowaniu mieszkania widać było wyraźne luki po przedmiotach, które zabrał ze sobą Richard. Trochę już uspokojona, poprzesuwała meble, żeby puste miejsca zniknęły.

Zadzwoniła Susan Melling, żeby powiedzieć jej o wstępniaku z „Timesa”. Porozmawiały serdecznie przez kilka minut. Ledwie Leisha odwiesiła słuchawkę, telefon zadzwonił ponownie.

— Leisha? Głos ci się wcale nie zmienił. Tu Stewart Sutter.

— Och, to ty, Stewart.

Nie widziała go już tak długo. Ich romans trwał dwa lata, potem zwyczajnie się rozpłynął, nie z powodu jakichś bolesnych zdarzeń, ale po prostu pod presją pracy na uczelni. Stojąc przy terminalu komunikacyjnym i słuchając jego głosu, Leisha niespodziewanie znów poczuła na piersiach jego ręce, na nowo znalazła się na wymiętym łóżku w akademiku, wtedy, kiedy wreszcie odkryła, do czego właściwie służy ten mebel. Bezcielesne dłonie stały się dłońmi Stewarta i poczuła, jak przeszywają nagły ból.

— Posłuchaj — mówił dalej Stewart. — Dzwonię, bo mam pewne informacje, o których powinnaś chyba wiedzieć. Za tydzień zdajesz egzamin, zgadza się? A potem idziesz na staż do Morehouse’a, Kennedy’ego i Andersona, prawda?

— Skąd ty to wszystko wiesz, Stewart?

— Takie tam plotki z męskiego przybytku. No, może nie aż tak źle. Ale społeczność prawnicza Nowego Jorku — w każdym razie ta akurat jej część — jest mniejsza niż przypuszczasz. A ty raczej rzucasz się w oczy.

— Tak — potwierdziła obojętnie.

— Nikt nie ma najmniejszych wątpliwości, że zdasz. Ale istnieją pewne wątpliwości co do twojej pracy u Morehouse’a i Kennedy’ego. Dwaj poważni wspólnicy, Alan Morehouse i Seth rozmyślili się pod wpływem tego… zamieszania. „Niekorzystny dla firmy rozgłos”, „prawo zamieni się w cyrk”, bla, bla, bla… Znasz to. Ale obstaje za tobą dwoje najpotężniejszych: Ann Carlyle i Michael Kennedy, sam stary we własnej osobie. On ma głowę na karku. W każdym razie chciałem, żebyś się orientowała w sytuacji i żebyś wiedziała, na kogo możesz liczyć w przyszłych bojach.

— Dziękuję — odrzekła Leisha. — Stew… Dlaczego ci tak zależy, żebym dostała tę pracę? Przecież to chyba nie ma dla ciebie żadnego znaczenia?

Na chwilę w słuchawce zaległa cisza. Potem Stewart powiedział bardzo cicho:

— Nie wszyscy z nas to tępogłowi, Leisho. Sprawiedliwość jeszcze coś dla nas znaczy. A także osiągnięcia.

Poczuła w duszy światło, banieczkę rozradowanego światła.

— Wielu popiera was także w tej idiotycznej batalii o rejonizację Azylu. Pewnie nie zdajesz sobie nawet z tego sprawy. To, co próbuje przepchnąć ta banda z komisji ochrony przyrody… No, ale oni to tylko marionetki w cudzych rękach. Sama wiesz. W każdym razie, kiedy sprawa znajdzie się w sądzie, otrzymacie wszelką możliwą pomoc.

— Azyl to nie moja sprawa. Wcale.

— Nie? No cóż, miałem na myśli was wszystkich.

— Dziękuję ci. Naprawdę. A co u ciebie?

— W porządku. Zostałem tatusiem.

— Coś podobnego! Chłopak czy dziewczynka?

— Dziewczynka. Ma na imię Justine — śliczna mała cholernica. Zupełnie oszalałem na jej punkcie. Chciałbym, żebyś poznała moją żonę, Leisho.

— Będzie mi bardzo miło — odrzekła Leisha.

Resztę nocy spędziła nad książkami. Banieczka światła nadal jej towarzyszyła. Wiedziała dokładnie, co to jest: radość.

Wszystko będzie dobrze. Niepisany kontrakt miedzy nią a społeczeństwem — społeczeństwem Kenzo Yagai i Rogera Camdena — nie zostanie zerwany. Mimo różnic, napięć, a nawet mimo nienawiści… Nagle przypominała sobie hiszpańskich żebraków Tony’ego, pełnych złości na silniejszych od siebie. No tak. Ale kontrakt nie będzie zerwany.

Wierzyła w to.