"Zbudź się w Famaguście" - читать интересную книгу автора (Parnow Jeremiej)1Stary, przesiąknięty dymem palonego kiziaku mnich buddyjski zszedł z wieży. Przepłukał usta świeconą wodą z wzorzystego nefrytowego flakonika, z jękiem rozprostował połamane reumatyzmem plecy i podreptał zameldować, że z przełęczy idzie pieszo obcokrajowiec. Oczywiście, ani samej przełęczy, ukrytej za górami, ani tym bardziej tajemniczego piechura nie widział… Gdy MacDonald przekonał się, że przełęcz Lha-la zatkana jest śnieżnym czopem, zmuszony był zejść do wąwozu. W głęboko wyżłobionym rwącym nurtem kanionie, jak w tunelu aerodynamicznym ryczała rzeka. Było to zaledwie tysiąc stóp w pionie, ale zejście było równoznaczne z cofnięciem się o tysiąc lat. Minikomputer bez wyraźnego powodu połączył się z satelitą komunikacyjnym i wziął namiar. Na ekranie nieprzyjaźnie zamigotało rubinowe światełko. Można było nie sprawdzać — źródło zakłóceń znajdowało się gdzieś za przełęczą, która o tej porze roku powinna być już dostępna, ale wciąż znajdowała się w śnieżnych okowach. Fort, a właściwie „rdzong” — ten tybetański wyraz oznacza nie tylko twierdze, lecz także jednostkę administracyjną — stał na straży jedynej drogi, która wiodła przez przełęcz do zagadkowej doliny „Siedmiu szczęśliwych klejnotów”. W promieniu setek mil było to jedyne zamieszkałe miejsce, gdzie można było doczekać końca pory monsunowej i początku topnienia śniegów. MacDonald dysponował nie tylko szkicem topograficznym, ale również wyjątkowo dokładną mapą sporządzoną na podstawie danych kosmicznej fotogrametrii. Nie wiedział jednak, co oczekuje go tam, za pokrytym dachówką murem i basztom przypominającymi nisko ścięte piramidy. Wynikało to nie tylko ze skąpych informacji, ale i z chronicznego bałaganu administracyjnego. Z prawnego punktu widzenia, rdzong, którego ludność liczyła obecnie niewiele ponad sto osób, był suwerennym księstwem, związanym z sąsiednim królestwem Brug-jul więzami starej, feudalnej zależności. Zgodnie z zawartym w siedemnastym, a może w osiemnastym wieku traktatem, miejscowy radża, czy jak go tam zwali, płacił rocznie władzom centralnym trybut w wysokości czternastu i pół juka suszonego sera, który do niedawna uważany był za podstawowy środek płatniczy kraju. Ponieważ „Wszechpochłaniające światło” nie posiadało przedstawicielstw dyplomatycznych w żadnej ze stolic świata, wjazd doń, jeżeli w ogóle był możliwy, nie był ograniczony radnymi przepisami prawnymi. Gdy MacDonald minął granice wiecznych śniegów i zaczęły pojawiać się sztywne krzewy rododendronów, nagle, za zakrętem ścieżki otworzyła się przed nim oszałamiająca sceneria. Horyzont przecinały ostre kontury nie zdobytych siedmio-tysięczników. Dal bez końca, w której matowe grzbiety górskie o wszelkich odcieniach błękitu piętrzyły się stopniowo narastającymi falami, przekształciła się w przepaść, pełną kłębiącej się mgły. Ścieżka wisząca tuż nad krawędzią urywała się u stóp lekko odchylonego ku górze muru, ułożonego starannie z ciemnych, płaskich głazów pokrytych żółtymi liszajami porostów. Przylepione doń niewysokie baszty i widniejące nad ogrodzeniem kultowe stele sprawiały wrażenie naturalnego przedłużenia gór. Twierdza wyglądała jak dziwaczny, wyrzeźbiony przez wiatr monolit. Obramowana piargami, statyczna panorama tchnęła bezgraniczną samotnością i wiecznym spokojem. Fort, na szkicu MacDonalda opatrzony niezbyt zrozumiałym napisem „Wszechpochłaniające światło”, wyraźnie rysował się w pustce miedziano-zielonego nieba. MacDonald dotknął szczeciny, którą zarosła jego pokrytą zaschniętymi strugami twarz i popatrzył na siebie krytycznie. Koszula pod pomarańczowym anorakiem była kiedyś niebieska, ale teraz pociemniała od kopciu, pokryta krwawymi śladami ukąszeń pijawek z mglistego lasu, przypominała raczej szmatę, w którą malarz wytarł swoje pędzle. Buty, szczególnie zaś getry, napęczniałe wilgocią, pełne były powbijanych kolców. Mógł tylko mieć nadzieje, że mieszkańcy „Wszechpochłamającego światła” spotykali się już z alpinistami, w ostatnich latach szeroką falą wdzierającymi się w dziewicze obszary „Mahalangur-Himal”. W przeciwnym razie wezmą go za włochatego, przynoszącego nieszczęście „telme” i obrzucą kamieniami. MacDonald rozwiązał plecak i wyciągnął przenośną radiostacje. Gdy tylko włączył zasilanie, w słuchawkach zawyła burza i zaskrzypiała przerdzewiała blacha. Najwidoczniej nazwa „Wszechpochłaniające światło” była prorocza. Fala radiowe były pochłaniane prawie we wszystkich zakresach. Różnica miedzy tutejszymi a bhutańskimi prawami była dość istotna. Zdobycie przepustki do Brug-jul ryło praktycznie niemożliwe. MacDonald mógł się cieszyć, że odwiedziny zamkniętego królestwa nie leżały w jego planach. Przecież nawet w najgorszym przypadku, jeżeli bhutańskim przepisom podlega również „Wszechpochłaniające światło”, nikt nie może zabronić samotnemu alpiniście rozbicia namiotu pod ścianami rdzongu lub koło tego zagajnika po drugiej stronie kanionu. „Taki kompromis chyba nie zaszkodzi handlowi wymiennemu” — doszedł do wniosku MacDonald. Miał nadzieje, że za rarytas, jakim była tu butelka whisky i karton papierosów uda mu się dostać coś do jedzenia. MacDonald złożył antenę teleskopową, złożył ramkę pelengacyjną i na wszelki wypadek, chcąc uchronić baterie przed wilgocią, schował radiostacje do plastykowego worka. Papierosy na wysokości prawie trzynastu tysięcy stóp zupełnie nie smakowały, postanowił wiec skrócić swój ostatni postój. Do celu było już bardzo niedaleko — należało tylko przejść po moście z pięciu bambusów oplecionych lianą na drugą stronę rzeki. W blasku fałszywych słońc ta niepewna konstrukcja przypominała pajęczynę, pobłyskującą kropelkami rosy. MacDonald dobrze wiedział, jak często podobne kładki się załamywały, zrzucając ludzi w szalejące, białe od piany potoki. Ale innego wyjścia nie było — musiał zacisnąć zęby i wejść na te zielonkawe, o charakterystycznych kolankach słomki. Mostek kołysał się i wyraźnie uginał pod nogami. Wilgotne podeszwy ześlizgiwały się co chwile, bardzo przeszkadzał plecak. Ręce mimowolnie zaciskały się na „poręczach” — identycznych, oplecionych lianami bambusach. Himalajskie mosty były poważną próbą charakteru nawet dla tak doświadczonego alpinisty, za jakiego słusznie uważał się Charles MacDonald, doktor elektroniki i obywatel australijski. O ileż prościej byłoby przelecieć nad szalejącą w otchłani ponurą rzeką po dobrze umocowanej „fiksami” linie. Zapadał już zmrok, gdy MacDonald doszedł do zbitych z potężnych cedrowych bali wrót, strzeżonych przez parę straszliwych masek uwieńczonych koronami z ludzkich czaszek o płonących cynobrem oczodołach. |
||
|