"Zbudź się w Famaguście" - читать интересную книгу автора (Parnow Jeremiej)2Początkowo przybysza uznano za „gościa”, choć nie miał on wcale prawa do tak wysokiej i przynoszącej zupełnie wymierne korzyści rangi. Zresztą, to nieporozumienie wyjaśniło się natychmiast, gdy tylko zaprowadzono MacDonalda do komnat najwyższego lamy. Początkowo obaj byli rozczarowani tym spotkaniem. Bariera językowa była nie do pokonania. Co prawda MacDonald zdołał wyjaśnić gestami, że przyszedł z gór, ale nie mógł się zorientować, jak te pantomimę zrozumiał duchowy przywódca maleńkiego księstwa. Zasuszony staruszek, przypominający pociemniałą od starości figurkę z drzewa sandałowego, zdążył już jednak wyrobić sobie opinie o przybyszu. — Kapo re? — zapytał, zauważywszy, że biały barbarzyńca nieprzystojnie gapi się na jedwabną, pokrytą aplikacjami kapę z wyobrażeniem nauczyciela mądrości Padmasmbhawy. MacDonald nie zrozumiał pytania, ale pokazał lamie język. Ten gest uważano tu za coś w rodzaju przyjacielskiego pozdrowienia. Gdy alpinista zauważył, że lama ma na sobie taką samą czapkę ze złotą gałką jak ten wyhaftowany na jedwabiu jegomość, groźnie ściskający w ręku berło z nanizanymi na nie czaszkami i szkieletem pochylił z szacunkiem głowę. Być może kontemplacja świętych atrybutów sprawiła, że nagle doznał daru objawienia i kierowany przemożnym impulsem uznał, iż należy przejść do czynu. Podskoczył do leżącego przy progu plecaka, wyciągnął pieczołowicie przechowywaną butelkę G and B” i z pełnym szacunku uśmiechem wręczył ją gospodarzowi. Była to najlepsza ze wszystkich możliwych decyzji. Lama uśmiechnął się miło i przywołał gestem krótko ostrzyżonego nowicjusza w takiej samej, wyszarzałej czerwono-brązowej szacie, odsłaniającej prawe ramie. Chłopiec pobiegł gdzieś za kolumny zaczepiając po drodze o poobwieszany pstrymi szarfami zielony bębenek i niema audiencja trwała nadal. Młody mnich wrócił wkrótce w towarzystwie tłumacza. MacDonald natychmiast zorientował się, że ten korpulentny, o prawie czarnej opaleniźnie mężczyzna, to Szerpa — przewodnik. Wszedł do komnaty nie zdejmując dawno zdefasonowanego filcowego kapelusza. Teraz tylko zrzucił z ramion i związał rękawami w pasie swą czubę — ciepły tybetański chałat. Na potężnej Piersi Szerpy dumnie połyskiwał złoty żeton „Tygrysa śniegów” — najwyższa alpinistyczna nagroda, przyznawana za zdobycie ośmiotysięcznika. MacDonald wiedział, że tylko bardzo bogatego człowieka może być stać na wynajęcie takiego przewodnika. — Jak się pan ma? — odezwał się Szerpa zupełnie przyzwoitą angielszczyzną i przedstawił się. Ang Temba… Pochodzę z Solo-kimbu w Nepalu i pracuje na kontrakcie. — Bardzo jestem rad, mister Temba — szczerze ucieszył się MacDonald i wyciągnął rękę. — O ile zrozumiałem, zgodził się pan pełnić role tłumacza?… To wspaniale! Będę panu niezmiernie zobowiązany. Zauważył pełne wyczekiwania spojrzenie swojego rozmówcy i przedstawił się pospiesznie. — Charles MacDonald z Sydney… To w Australii, mister Temba. — Świątobliwy lama Ngagwan — Temba wskazał staruszka — chce wiedzieć, jak pan się tu dostał. — Chętnie wyjaśnię — zaczął szybko tłumaczyć MacDonald. — Pan, mister Temba, zna góry o wiele lepiej ode mnie. O tym wymownie świadczy pańska odznaka — wskazał na żeton. — Nasza grupa miała przeprowadzić wstępne rozpoznanie podejść do Sijama Targi. Była to cześć przygotowań do przyszłorocznej próby wejścia na szczyt. Razem z partnerem wyszedłem z dużego obozu, by zbadać trawers komina skalnego na styku lodowców w odległości trzech godzin marszu. Szliśmy bez liny po idealnie równym płaskowyżu i nie spodziewaliśmy się żadnych trudności. Pogoda jednak się załamała, ze żlebów zaczęła unosić się mgła i zasłoniła wszystkie punkty orientacyjne. Uznaliśmy, że trzeba wracać i wtedy właśnie nagle, bez najmniejszego hałasu zeszła na nas lawina i rozrzuciło nas w obie strony. Lawina wlokła mnie chyba z piać albo i więcej minut. Kilka razy uderzyłem o kamienie i tylko cudem pozostałem przy życiu. Gdy wszystko się skończyło i udało mi się w jakiś sposób wydostać spod śniegu, mgła zgęstniała tak, że nie widziałem nic na odległość wyciągniętej dłoni. Czekałem prawie doba zanim widoczność uległa poprawie, a potem ruszyłem, orientując się za pomocą kompasu. Wyszedłem jednak nie w okolice obozu, lecz na zupełnie nieznaną droga. Próbowałem połączyć się z kolegami drogą radiową, ale wszystkie moje próby zakończyły się niepowodzeniem. W eterze szalała jakaś burza elektromagnetyczna. Czy tutaj tak zawsze, mister Temba? A może we wskazania kompasu też nie należy wierzyć? MacDonald zamilkł. Wyglądało na to, że jego wyjaśnienia uznano za przekonywające, a zadane na końcu pytania były dobrą puentą. Szerpa krótko streścił lamie emocjonującą opowieść gościa. Staruszek najwidoczniej przyjął ją do wiadomości i zadał jakieś krótkie pytanie — Świątobliwy lama interesuje się pańskimi planami na przyszłość — przetłumaczył Szerpa — Proszę powiedzieć świątobliwemu ojcu, szanowny kolego, że chwilowo nie mam żadnych określonych planów. Chciałbym najpierw dojść do siebie i nieco się podleczyć… Być może uda mi się nawiązać łączność z kolegami albo oni mnie znajdą… W jaki sposób znalazł się pan w lesie? — Ang Temba prześliznął się wzrokiem po plamach, jakie na jego odzieży pozostawiły długo krwawiące ranki. — O tej porze prawie nie sposób go przejść ze względu na pijawki. — Ścieżka kończyła się na półce skalnej, która wydała mi się zbyt wąska… Musiałem szukać okrężnej drogi. Może dłuższej, ale za to bezpieczniejszej. — Bezpieczniejszej? Mogły pana wyssać co do kropli. Gdzie pan zszedł ze ścieżki? — Tuż obok kamiennej piramidy, na której przywiązuje się wstążka i kładzie pieniądze — Darkszed — powiedział Temba zwracając się raczej do lamy, a nie do tego na wpół szalonego włóczęgi, który zdecydował się iść w porze monsunowej przez las, kiedy to drzewa i trawy pokryte są krwiożerczymi pijawkami spadającymi z góry i gotowymi wpełznąć do butów przez najdrobniejszą szczelinę. Oczywiście pańska ekspedycja miała licencje? — zapytał Ang Temba i MacDonald mógłby przysiąc, że pytanie to Szerpa zadał z własnej inicjatywy, by poprzeć jakieś swoje argumenty. Oczywiście! Oto moje dokumenty — MacDonald odsunął nieco suwak i wyciągnął portfel. Jakby nieumyślnie pokazał jego lewą cześć, która wypchana była najrozmaitszymi kartami kredytowymi i wyciągnął australijski paszport z wizami sąsiednich państw. Lama i Szerpa długo kartkowali postemplowane strony, wymieniali co chwila niespieszne i zupełnie niezrozumiałe dla Australijczyka zdania. MacDonald zdołał rozpoznać tylko trzy znajome słowa. Kilka razy padły słowa: „alpinizm” i „Bhutan” oraz wspomniana przez Szerpe nie zdobyta Sijama Tara. Lodowy tron siedmiookiej, miłosiernej bogini udostępniony został dopiero w ubiegłym roku. Temba najwidoczniej powtarzał opowieść alpinisty Płynnym ruchem ręki nakreślił w powietrzu zarys grzbietu górskiego i gwałtownym gestem zaznaczył komin skalny. Można już było nie wątpić, że stał się rzecznikiem cudzoziemca. Lama raczej się nie upierał, ale i nie spieszył się z wyrażeniem zgody. Obaj rozmówcy tak dalece zgłębili się w rozważanie wszelkich pro i contra, że MacDonaldowi wydawało się, iż całkowicie już zapomnieli o co toczy się spór. — Może pan, rzecz jasna, mieszkać tu tak długo, jak pan zechce — oznajmił Temba, przypomniawszy sobie wreszcie o czekającym na decyzje gościu. — Pozostaje tylko problem wyżywienia. — Przecież mam na to wystarczające środki! — zawołał MacDonald i potrząsnął portfelem. — Sprawa jest dość skomplikowana — Temba wzruszył ramionami z zażenowaniem. — Przełęcze, sam pan wie, są zasypane śniegiem, a w ogóle drogi są tu przez sześć-siedem miesięcy w roku nieczynne… Krótko mówiąc, dowóz jest trudny, a miejscowych zapasów starcza tylko dla tutejszych mieszkańców. Jednym słowem, nie sądzę, by udało się panu kupić żywność i opał sir… A może ma pan jakieś przedmioty do wymiany? MacDonald udał, ze myśli intensywnie. — Wszystko co miałem, zostało w obozie podrapał się w głowie — tu są tylko najniezbędniejsze rzeczy… No cóż, mam trochę papierosów, jakieś lekarstwa, grzałkę katalityczną, bez której mogę się obejść… W ostateczności gotów jestem rozstać się z namiotem, śpiworem i… Zresztą, mogę poświecić wszystko — poza radiostacją — to moja ostatnia nadzieja… Gdy tylko Szerpa przetłumaczył jego słowa gospodarzowi, stary lama skinął głową i zwrócił się bezpośrednio do MacDonalda. — Świątobliwy lama powiada — Szarpa nie ukrywał zadowolenia — że człowiek nie powinien rozstawać się ze swoimi narzędziami pracy. Może pan bezpłatnie jeść wraz z mnichami dopóty dopóki nie zostaną otwarte drogi. Świątobliwy lama chciałby porozmawiać z panem o lekarstwach, ale nie teraz, lecz później, gdy będzie miał wolny czas. „No, pomogła moja whisky!” — MacDonald spojrzał z wdzięcznością na wielkiego Padmasambhawą, który natchnął go tą genialną myślą i zaczął rozpływać się w podziękowaniach. — Nie ma się pan z czego tak cieszyć — po przyjacielsku ostrzegł go Temba. — Oni jedzą tylko dwa razy dziennie: o wschodzie słońca i w południe. I co to za jedzenie! Długo pan na nim nie pociągnie. Ryż i suszone owoce są tu tylko od święta, poza tym — wyłącznie gorąca polewka z rampy… Oczywiście, że to lepsze niż nic i z głodu pan nie umrze, ale… — jakby przecząc własnym słowom, Szerpa z powątpiewaniem wzruszył ramionami. — W porządku! — machnął energicznie ręką. — Spróbuje porozmawiać z sahibem, na pewno nie odmówi ziomkowi pomocy. — Co? — zdziwił się szczerze MacDonald. — Jest tu jeszcze jeden Australijczyk? — Jest jeden — sprecyzował dokładny Temba. — Ze Stanów Zjednoczonych, stan Filadelfia — i wskazał gdzieś na północ. |
||
|