"Zbudź się w Famaguście" - читать интересную книгу автора (Parnow Jeremiej)3Robert Smith z Filadelfii przebywał we „Wszechpochłaniającym świetle” już drugi tydzień. W przeciwieństwie do swego niespodziewanego „ziomka”, przez cały czas myślał w jaki sposób, legalny lub nie, dostać się do tajemniczego królestwa. Po nieudanej próbie dostania się do Brug-jul z Kalimpongu, zastosował manewr obejścia i czekał na otwarcie dróg, by posłać nowe podanie do Thimpchu. Oczywiście, prawie nie liczył na pozytywną decyzje, ale przypuszczał, że wraz z ożywieniem ruchu odżyje miejscowy rynek. Smith był z wykształcenia chemikiem, był również weteranem wodny wietnamskiej i parę ostatnich lat zajmował się badaniami rytualnych brązów lamajskich, które wciąż piętrzyły przed nim kolejne zagadki. Wszystko zaczęło się od świątynnego dzwoneczka dril-bu, którego zadziwiająco czysty i delikatny dźwięk nie milknął przez długie minuty. Smith zidentyfikował w stopie srebro, złoto i nawet iryd, próbował zrekonstruować receptę, ale bez rezultatu. Dzwoneczek odlany według woskowego modelu oryginału żadnymi szczególnymi właściwościami akustycznymi się nie odznaczał. To samo spotkało Smitha, gdy próbował wytapiać metal do maleńkich tybetańskich talerzyków cin-lin. Oryginał, ozdobiony przedziwnie posplatanym wzorem „nici życia” dźwięczał jedenaście minut od momentu uderzenia go srebrną wadżrą, kopia natomiast milkła w ciągu kilku sekund. Nie pomagało ani dokładne kopiowanie stopu, ani badanie pod mikroskopem elektronowym struktury krystalicznej, ani nawet oksydowane zreprodukowanie magicznej „nici życia”, którą Tybetańczycy z niejakim brakiem szacunku nazywali kiszkami Buddy”. Aż nagle, gdy uniwersytet podjął decyzje, by temat skreślić z planu i Smith prawie popadł w czarną rozpacz, analiza dokonana spektrografem masowym wykazała że w stopie znajdują się wyraźne ślady pierwiastka o liczbie atomowej 43-technetu. Łatwo pojąć zaskoczenie badaczy, gdy weźmie się pod uwagę, że do niedawna na Ziemi nie istniał ani jeden atom tego pierwiastka. Można było tylko zgadywać, w jaki sposób w odlewie pochodzącym najpóźniej z końca osiemnastego wieku pojawił się technet. Temat natychmiast został reanimowany i solidne dotacje posypały się jak z rogu obfitości. Smith natomiast otrzymał stosowne stypendium i pomknął w Himalaje, by kupować stare wyroby z brązu. W każdym razie taką wersje usiłował przedstawić alpiniście z piątego kontynentu. Smith przybył do „Wszechpochłaniającego światła” karawaną złożoną z dziesięciu jaków i zorganizowaną przez Ang Temba. Umowa, którą Smith zawarł z Szerpą w Katmandu była, jak do tej pory, jedynym sukcesem chemika z Filadelfii. MacDonald siedział na skórze himalajskiego niedźwiedzia naprzeciwko Amerykanina i co chwila pochylał się, by z bambusowej rurki pociągnąć łyk gorącego piwa cz’ang — miejscowej egzotyki. — O’kay, Charlie — zgodził się Amerykanin, gdy tylko wysłuchał smutnej opowieści o blaskach i cieniach alpinizmu. — Mogę panu odstąpić trochę żywności.. Oczywiście za cenę, jaką płaciłem w Katmandu. — Ale nie jesteśmy w Katmandu… — zaczął protestować uradowany MacDonald, Smith jednak przerwał mu stanowczo. — Ani centa więcej! To moja ostateczna decyzja, Charlie. Jeżeli zaś chodzi o zwierzęta, to boje się, że w niczym nie mogę panu pomóc. Nawet jeżeli odpowiedź z Thimpchu będzie pozytywna, to nie oddam panu ani jednego jaka. Któż może wiedzieć, co mnie spotka w takim kraju jak Shutan? Mam nadzieje, że nie ma mi pan tego za złe? — Ależ skąd! I tak jestem panu niezmiernie zobowiązany. — Co innego, jeżeli zgodzi się pan pójść ze mną. Przetniemy, mam nadzieje, Bhutan z północnego wschodu na południowy zachód i wrócimy do cywilizowanego świata. Proszę się nie spieszyć z odpowiedzią. Niech się pan rozejrzy, zastanowi… Czasu mamy, niestety, aż nadto. MacDonald nie spieszył się z odpowiedzią, choć doskonale zdawał sobie sprawę, że do zakazanego królestwa, bez względu na okoliczności, nie ma prawa wstępu. — A dlaczego nie spróbuje pan szczęścia w dolinie „Siedmiu szczęśliwych klejnotów”? — próbował delikatnie zasugerować mną marszrutę. — Przełęcz Lha-la uwolni się od śniegu lada dzień i tam można by chwilowo poszukać brązów. — To niemożliwe — pokręcił głową Smith. Przysunął się bliżej rozmówcy i powiedział szeptem: Niech pan o tym więcej nie wspomina. — Ale dlaczego? — MacDonald posłusznie ściszył głos. — Niektórzy sądzą, że za przełęczą rozpoczyna się droga do cudownej krainy wszelkiej szczęśliwości. Lepiej nie kusić licha. — Pan poważnie? — Gdyby pan wiedział, co ja wycierpiałem przez ten brąz! — Smith gwałtownie zmienił temat. Przywlokłem się tu po to, by zdobyć bhutańskie brązy, rozumie pan — właśnie bhutańskie! Ale oni nic, dosłownie nic nie chcą sprzedać. Nawet za dwie butelki „Canadian Club” nie mogłem dostać dwóch mizernych muzycznych talerzy! A na ulicy Tybetańskiej w Katmandu jest ich do licha i trochę. — No wiec o co chodzi? — Przecież mnie są potrzebne bhutańskie. — A jeżeli spróbować za przełęczą? Choć zerknąć jednym okiem — MacDonald próbował poprowadzić rozetowe w interesującym go kierunku. — W raju nawet mnisi będą przystępniejsi.. — Psst! — Smith uniósł ostrzegawczym gestem palec. — Ani słowa więcej. — Nawet pan nie podejrzewa, jak fanatyczni są tutejsi mnisi — Czerwone Czapki”. Jednym słowem, niech pan trzyma język za zębami, bo skomplikuje pan życie sobie i mnie. A ja, doprawdy, nie szukam dodatkowych kłopotów. „Ten Jankes wcale nie jest takim prostaczkiem na jakiego wygląda przy pierwszym zetknięciu” pomyślał MacDonald. Smith oparł się plecami o juki, odsunął ostygłe już piwo, nabrał powietrza w płuca i wyciągnął skądś nowiutki kornet. Popłynęła przejmująca, trochę urywana melodia. Potem Amerykanin zaśpiewał ochrypłym i dość miłym głosem. Jedynie piosenka była dość dziwna. Zaśnij z dziewczyną na rosistej łące, Zbudź się pod krzyżem w Famaguście… Famagusta? MacDonald trafił kiedyś do tego miasteczka, przesyconego zapachem smażonej makreli. Wyraźnie przypomniał sobie grecki cmentarz, wysypane oślepiająco białym koralowym tłuczniem alejki i zakurzone, oblepione brudną pajęczyną cyprysy. Kontrast z rosistą łąką był uderzający. MacDonald wstał, opłukał ręce wodą z wysokiej, bambusowej butli i po pochyłej kłodzie z wycięciami zamiast szczebli zszedł na dół. |
||
|