"Zbudź się w Famaguście" - читать интересную книгу автора (Parnow Jeremiej)

4

Maleńki oddziałek z przemycaną heroiną pełzł po grani na niewielkiej, jak na Himalaje, wysokości. Przez jedenaście dób strzałka lotniczego wysokościomierza drgała przeważnie wokół kreski oznaczającej 3000 metrów. Potem rozpoczęło się stopniowe podejście. Po minięciu bez trudności chińskich posterunków granicznych, których usytuowanie było dobrze znane, dowódca dał sygnał do krótkiego odpoczynku.

Pakistańczyk Abbas Rahman położył automatyczny karabin „M-16” i zaczął rozwiązywać plecak. Należało już wyciągnąć dywanik, by powitać wschód słońca pierwszą modlitwą prawowiernego muzułmanina — as-subh. Sadżad — dywanik, który Abbas przywiózł z pielgrzymki do Mekki, leżał pod zestawem wysokościowym i ochraniał plastykowe woreczki z drogocennym proszkiem. Do tego, ważącego około dziesięciu kilogramów kompletu należał dwumiejscowy, nylonowy namiot, dwa ocieplane śpiwory, nadmuchiwane materace i lekka kuchenka spirytusowa z plastykowymi naczyniami. Żywność i amunicje niósł partner Abbasa, jednooki Muslim, który znał góry nie gorzej od giaurów Szikari — przewodników oddziału. Wieloletnia praktyka dowiodła, że niesiony na plecach ciężar nie powinien przekraczać trzydziestu dwóch kilogramów i dlatego, nie licząc broni, każdy niósł dziewięć— dziesięć kilogramów narkotyków. Według cen czarnorynkowych ładunek ten miał wartość około ośmiu milionów dolarów. Tak dochodowy interes usprawiedliwiał każde ryzyko i wszelkie straty.

A ryzyko było spore. Rozproszone oddziały powstańców z plemienia Khampa zmuszone były zejść z gór i szukać schronienia wśród sąsiednich plemion. Pojedyncze grupki, zapędzone w głuche pustynie, ustronne pieczary i na trudno dostępne przełęcze, zmuszone były czasowo zaprzestać otwartej walki. Doprowadzeni do rozpaczy ludzie tylko z rzadka wychodzili na szlaki karawan, by w poszukiwaniu żywności, broni i lekarstw zaatakować transport wojskowy lub po prostu ściągnąć danina z kupców.

Khampa, wychowani w lamaistycznych tradycjach poszanowania wszelkich przejawów życia, nie dążyli do przelewu krwi i gdy otrzymali to, co było dla nich najniezbędniejsze, na długo znikali w górach. Ale dla mafii, wpływowej i wspaniale zaopatrzonej w opium, stali się prawdziwym biczem bożym Wolni od wielu przesądów młodzi powstańcy, choć nosili na swych wojskowych kapeluszach z szerokimi rondami kokardy z podobizną dalajlamy, wcale nie chcieli powrotu dawnych czasów. Znali prace Marksa i Sun Jat-sena, a każdy z nich miał krewnych, którzy zaprzedali ciało i dusze dym owi przynoszącemu cudowne sny. Nic wiec dziwnego, że Khampa wyjątkowo surowo rozprawiali się z handlarzami „białą śmiercią”.

Dopóki muzułmanie — strażnicy odprawiali salat, a kulisi podgrzewali duszone mięso z ryżem, przywódca oddziału — szczuły lecz silny starzec niewiadomej narodowości — rozmawiał o czymś szeptem z dwoma Szikari. Byli om ubrani w bawełniane koszule, wypuszczone na przepaski biodrowe i mimo że nogi mieli całkiem gołe, wcale nie odczuwali chłodu. Nalegali, by ruszyć w dalszą drogę. Jednogłośnie radzili sahibowi, by obszedł Wielkie Jezioro od północy tą starą dawno już nieużywaną ścieżką po której Tybetańczycy pędzili kiedyś na himalajskie bazary kozy, objuczone woreczkami z solą. Mimo przewężeń, które trzeba było przechodzić parami i z asekuracją linową, była to zupełnie bezpieczna droga, prowadząca bezpośrednio do Niebieskiego Wąwozu, gdzie można było przenocować w opuszczonej gompie.

I właśnie tam, przed samym zejściem w dół, kiedy oddział minął skała całą w świętych zaklęciach, zaś na dole widać już było drzewce z modlitewnymi flagami i ogonami jaków, przemytników czekała zasadzka. Ponieważ wiszący most został zerwany przez przybór wody i oddział musiał przeprawiać się po wąziutkiej grobli, kontrabandziści szli powiązani linami w pary. W tym miejscu uderzyła w nich salwa.

Gdy Abbas i Muslim zobaczyli, że idący przed nimi kulisi padli twarzą w śnieżny pył, pokrywający gałązki rododendronu, natychmiast rzucili się na ziemie, wgnieceni w rozmiękły grunt ciężarem plecaków.

Abbas uwolnił się z szelek plecaka i ukrywszy się za nim, gorączkowo, zdzierając skórę z palców odbezpieczył karabin. Strzelił na oślep, przetoczył się w bok i, pochylony, zaczął wycofywać się w górę zbocza po osypujących się i wilgotnych od topniejącego śniegu kamieniach. Na dobrą sprawę napastnicy wtedy właśnie powinni go wykończyć, gdy nagle Muslim, który wciąż jeszcze nie zrzucił swego niewygodnego bagażu rozrzucił ręce i upadł pod nogi partnera. Abbas upuścił karabin i runął w śnieg. Wczepieni w siebie potoczyli się w dół skłonu.

Potem było urwisko, upadek. Abbasowi wydawało się, że to już koniec, ale po uderzeniu, po oślepiającym bólu i wstrząsie nastąpił długi lot w duszących kłębach piasku i śniegu, przy akompaniamencie trzasku gałązek i łomotu kamiennej lawiny. Ocknął się późną nocą. Dygotał z zimna. Każdy ruch powodował eksplozje bólu. Zagryzł wargi by nie jęczeć i starannie obmacał całe ciało. Podniosło go to nieco na duchu. Wbrew oczekiwaniom, wszystko wskazywało na to, że kości miał całe. No, może z wyjątkiem żeber, bowiem coś straszliwie kpiło go w boku. Abbas zebrał cale swe siły i energie, by się podnieść. Wyciągnął rękę i dotknął czegoś twardego. Jak oparzony cofnął palce.

Jednakże chłód i nieomal odczuwalne wrażenie nadciągającej śmierci zmuszały do działania. Abbas obmacał, najpierw ostrożnie, potem w gorączkowym pośpiechu, leżące obok ciało i wreszcie odnalazł to, czego szukał. Poza plastykowymi woreczkami z narkotykiem i puszkami z konserwami, znalazł w plecaku Muslima koc z wielbłądziej wełny, zmianę bielizny i materiał wybuchowy. Kryjąc się pod kocem i próbując rozgrzać się własnym oddechem, przemytnik włączył latarkę. Widmowe światło hipnotyzowało spojrzenie, odwracało uwagę od mrocznych myśli.

Człowiek przeżył i mógł dziękczynną modlitwą powitać wschód słońca, by później rozgrzany jego palącymi promieniami, znów pobłogosławić niebiosa. Lecz nie należało modlić się obok trupa. Nieboszczyk jest zawsze nieczysty, nawet jeżeli był przyjacielem. Najpierw należało oddać ciało ziemi i dokonać ablucji. Z trudem przewrócił ciężkie zwłoki na wznak. Pierś Muslima była przestrzelona w trzech miejscach. Z trudem, pomagając sobie zębami i bagnetem, Abbas zdołał zdjąć z nieboszczyka skafander, moherową kamizelkę i szerokie-wojskowe spodnie. Ostrożnie przespał heroinę do kieszeni skafandra Muslima i schował wszystko do plecaka. Równie starannie i bez pośpiechu zdjął ze sztywnej, martwej ręki zegarek elektroniczny, a swój, uszkodzony, rozdusił obcasem. Zebrał sterczące spod śniegu kamienie i byle jak przykrył nimi zwłoki. Następnie postał chwile nad samotnym kurhanem, odmówił modlitwę za zmarłych i podniósłszy z ziemi karabin, zaczął oddalać się od prawie pionowej, zapełnionej śniegiem szczeliny skalnej, która ocaliła mu życie.

Na szkicu Muslima od Wielkiej Grani prowadziły tylko dwie, oznaczone punkcikami, ścieżki. O północnej, na której poległa wczoraj większa cześć oddziału, trzeba było zapomnieć. Pozostawało więc tylko jedyne wyjście: ominąć Niebieski Wąwóz od południa i dojść granią do przełęczy, za którą znajdowała się droga do Bhutanu. Innej szansy na szybkie dotarcie do zamieszkałych miejsc nie było.