"Zbudź się w Famaguście" - читать интересную книгу автора (Parnow Jeremiej)

5

Na ceremonie ofiarowania wszechświata przybyli wszyscy mieszkańcy fortu. Oprócz bezpośrednio uczestniczących w ceremonii testu siedmiu mnichów, przed wejściem do świątyni tłoczyli się chłopi, kupcy i czterej żołnierze, którzy tworzyli garnizon fortu. Ich bezpośredni dowódca i żywiciel, piastujący rangę komendanta rdzongu, został dopuszczony do ołtarza, przy którym naczelny lama obsypywał ziarnem schodkowy, inkrustowany turkusami i koralami dysk, którego poszczególne, koncentryczne stopnie były symbolem otoczek świata iluzorycznego.

Mnisi, odziani w szkarłatne, odświętne stroje czytali święte teksty. Ich umyślnie niskie, dudniące basem głosy zlewały się w monotonny, przytłumiony łoskot, jakby rozbrzmiewający z obnażonego brzucha Majtrei — Buddy Przyszłości.

Umilkł mruczący chór. Dźwięk gongów obwieścił kulminacyjną chwile nabożeństwa — wyniesienie mandali. Starsi lamowie, trzymając się za ręce wypowiedzieli zaklęcia, położyli dysk na jedwabny ręcznik i wyszli na zewnątrz.

Garstka świeckich rozsypała się, ludzie padli na ziemie i pełzli za odrodzonym wszechświatem, całując ślady swoich mądrych pasterzy i zbierając rozsypane ziarna. Jęczmień i proso, które pozostały po obrzędzie karmienia ptaków, uzyskiwały cudowne właściwości leczenia stu ośmiu chorób.

Na tym nabożeństwo się zakończyło i wszyscy mogli wrócić do swoich zajęć. Jednak mieszkańcy „Wszechpochłaniającego światła” nie rozchodzili się. Nie wiadomo skąd rozeszły się słuchy, że minionej nocy w Niebieskim Wąwozie wybuchła krwawa walka i tuż przy gompie leży cała góra trupów Z ust do ust przekazywano straszliwe szczegóły rzezi. Największy niepokój wywołała wieść, że podobno miał miejsce przypadek rollangu Ożył nieboszczyk i natchniony złymi mocami, kieruje się obecnie w stronę rdzongu Gdy dotrze do świata żywych, może stać się przyczyną niezliczonych nieszczęść.

Przesądni górale szeptali zaklęcia, które miały ich bronić i ze wszystkich sił kręcili modlitewne młynku odpędzając nieszczęście od siebie i swego domu.

— Co robić z demonem, który do nas idzie, nauczycielu?

— Zostańcie na miejscu — uspokajał lama, który nauczał niezrównanej sztuki pisania. — Nieulękniony duch, to największa z cnót.

Jednym słowem, w przeddzień przybycia Abbasa Rahmana, sytuacja w rdzongu „Wszechpochłaniające świato” była dość napięta. Ale wbrew mrożącym krew w żyłach plotkom i mrocznym przepowiedniom pod wrota twierdzy podjechał wcale nie ten, kogo się spodziewali. Zamiast ludojada z okrwawionymi ustami i pustymi oczodołami wszyscy ujrzeli czarującą, złotowłosą damę. Jechała na srokatym mule na czele wielkiej karawany. Tuż za nią podążał, kołysząc się w siodle wąsaty mężczyzna w nepa1skiej czapeczce „topi”, procesje zaś zamykał wędrowny jogin z posochem w kształcie trójzębu. Zgodnie z obyczajem szedł boso, przez ramie, na szatę wędrownego mnicha, zarzuconą miał skórę lamparta, która najwidoczniej służyła mu jako mata do ćwiczeń. Nikt z gości ani bhutańskich poganiaczy nie przypominał piekielnej zjawy. Wręcz przeciwnie, złotowłosa kobieta pierwsza biała lady, która zaszczyciła swym przybyciem „Wszechpochłaniające światło” od początku jego istnienia, przypominała raczej niebiańską dziewicę — apsare.

Już na samym początku wyjaśniło się że wąsaty jegomość w nepalskiej czapeczce swobodnie mówi po tybetańsku i nie potrzebuje usług tłumacza, wszędobylskiego Szerpy Ang Temba Wiadomość o tak wielkim cudzie została przyjęta nie tylko ze zrozumiałym zachwytem ale i z pewną dozą niepokoju. Do tej pory wszyscy biali podróżnicy, którzy dotarli do rdzongu — i ci, o których wspominały stare kroniki, i ci dwaj ostatni — bili całkowitymi niemowami.

Czy nie kryje się w tym jakieś perfidne czarnoksięstwo? A jeżeli karawana i piękność, jadąca w męskim siodle to tylko omam, rezultat czarów ludojada, który przybrał postać Europejczyka? A może to karmiczne widzenie narzucone psychiczną mocą jogi w skórze lamparta?

— Zaufajcie mi — odpowiadał na pytania wartowników wąsaty jegomość — Jesteśmy takimi samymi ludźmi z krwi i kości jak wy. Nie jesteśmy duchami, demonami, niewolnikami, ani dziećmi niewolników. Nazywam się Tommaso Valenti i przybyłem do was z pismem jego wysokości króla Bhutanu potrząsnął w powietrzu zwojem papieru z woskową pieczęcią — A oto moja żona Joy— płynnym, aktorskim gestem wskazał piękną kobietę. — Za nią natomiast, jak widzicie, stoi świątobliwy Norbu-rin-po-cz’e z klasztoru „Tygrysie leże”, który ma pismo do wielce świątobliwego naczelnego lamy.

— To znaczy, że idziecie z Bhutanu? — z zaskoczeniem zawołał komendant rdzongu i dotknął amuletu na piersi, by zabezpieczyć się przed urokiem.

— Z samej stolicy Thimpchu — odpowiedział człowiek, który podawał się za Tommasa Valentiego. Prosimy o chwilową gościnę i zapewniam was, że udzielicie jej godnym ludziom…

Ci, którzy stali na górze zdążyli już dokładnie obejrzeć przybyszów od stóp do głów i musieli przyznać, że sprawiali oni korzystne wrażenie. Lama Ngagwan-rin-po-cz e postanowił, że najpierw wybada poganiaczy Są rdzennymi Bhutańczykami, prostodusznymi i szczerymi. Potem można będzie porozmawiać z przybyłym lamą który w dodatku ma ze sobą list. I dopiero później, kiedy wyrobi już sobie pogląd na sprawę, przyjmie królewskiego gościa i jego żonę.