"Zbudź się w Famaguście" - читать интересную книгу автора (Parnow Jeremiej)7Profesor Tommaso Valenti spędził kilka lat w Ladakh i otrzymał w najstarszym klasztorze Spittug najwyższy stopień lha-rams-pa metafizyki buddyjskiej. Do ekspedycji w dolinę „Siedmiu szczęśliwych klejnotów” szykował się długo i starannie, można powiedzieć, całe życie. Gdyby nie zaskakujący, wedle opinii przyjaciół i znajomych, ożenek z młodziutką aspirantką, wyprawa mogłaby odbyć się o wiele wcześniej. Ale co zostało zapisane w górze, to musi się spełnić — Valenti mimo wszystko dostał się do legendarnego rdzongu „Wszechpochłaniające światło „. Fakt, że stało się to właśnie teraz, w roku Wody i Psa, a nie w zeszłym, czy jeszcze wcześniej, był bez znaczenia. Valenti potraktował spotkanie z naczelnym lamą jako wydarzenie o niezwykłej wadze. Zbliżając się do ostatecznego celu swych badań utracił niezaprzeczalne prawo badacza do błędu. Naprawić lub zmienić cokolwiek już nie było można. Dlatego też Valenti okazał stanowczość i pozostawił żonę u stóp wzgórza, choć Joy straszliwie chciała odwiedzić klasztor. Wyjątkowo tolerancyjni buddyści oczywiście dla białej lady zrobiliby wyjątek, lecz zgodnie z regułą kobieta nie powinna była przekraczać zakazanej granicy i to przeważyło szale. Wielce świętobliwy Ngagwan przyjął gościa w bibliotece, okazując w ten sposób szacunek jego zasługom naukowym. Stary lama przywitał Valentiego przy samych drzwiach. Po wymianie powstań wskazał mu uprzejmie honorowe miejsce przy północnej ścianie, wisiała na niej wspaniała Yang-ka, na której wyobrażono Władcę demonów Dankana, galopującego po falach krwi na koźle o spiralnych rogach. Zgodnie z tradycją Valenti podał świątobliwemu lamie hadak — niebieską, jedwabną szarfę z hieroglificznymi znakami szczęścia i długiego życia, na której z trudem mógł utrzymać troskliwie dobrane dary — zegarek elektroniczny, blaszane pudełko z kandyzowanymi owocami, wodę kwiatową i bursztynową broszkę, zakupioną na moskiewskim lotnisku Szeremietiewo. Bursztyn, którym w Tybecie leczono przerost tarczycy, ceniono tu o wiele wyżej od złota. Starzec podziękował i na chwilę wyszedł do przylegającego do biblioteki pokoiku. Wyszedł z niego z białym tkanym w domu ręcznikiem i figurką z brązu. Valenli z zapartym tchem rozpoznał P’radżnjaparamitre — opiekunka uczonych mnichów. Pozłacany odlew zachwycał elegancją linii i precyzją wykonania detali. — Przecież to prawdziwe arcydzieło! — zawołał Valenti. — Ma co najmniej dwieście lat! — Nie wiem — lama potarł broszkę o chałat. — Niech przyniesie panu szczęście. Valenti dyskretnie spojrzał na stelaże zapełnione deskami drukarskimi i owiniętymi w cenne tkaniny książkami — plikami nie zszytych kart, ozdobionych niejednokrotnie wykwintnymi miniaturami. Na pewno były tu i stare, być może nikomu jeszcze nie znane manuskrypty pisane na liściach palmowych i paskach bambusa grawerowane na płytkach z kości słoniowej, złota i srebra. „Czy przed wyprawą uda mi się zapoznać z tym skarbcem starej mądrości? — przemknęła przez głowę myśl. — To niemożliwe, by nie znalazł się tu choć krótki opis kraju za przełęczą… — Jak się podobał panu Bhutan? — uprzejmie spytał lama. — Ta wspaniała kraina przekroczyła wszelkie moje wyobrażenia — sztampowo, lecz zupełnie szczerze odpowiedział Valenti. Po wymianie ogólnych uwag i charakterystycznych dla Wschodu zapytań o rodzinne miejsca, zdrowie bliskich osób i widziane w drodze osobliwości, stopniowo zaczęli się zbliżać do głównego tematu rozmowy — Bardzo chciałbym odwiedzić dolinę za przełęczą Lha-la — otwarcie wyjawił swe najgorętsze pragnienie Tommaso Valenti. — Nie ma tam nic godnego uwagi — odparł ostro mnich. — Cóż wiec jest? — z delikatną natarczywością dopytywał się Włoch. — Pustynia, na której błądzą obrazy. Nic więcej. — No, a za nią? — Pustka — westchnął lama i nagle dodał. — Tego nikt nie wie… — A wiec nie popiersie świętokradztwa ośmielając się zejść do doliny? — Nie wiem. Proszę spytać samego siebie… Czy pan się nie boi? — Czego? — Strach jest owocem niewiedzy. Prawda i strach nie dadzą się ze sobą pogodzić. A wiec nie boi się pan? — Istnieje coś straszniejszego niż niewiedza — Valenti spróbował przejąć inicjatywę. — Imię jego — głupstwo… Czyżby uważał pan, że jest przygotowany do tej wyprawy? — Pod względem duchowym czy materialnym? — O materialnym później… Przecież wie pan doskonale, dlaczego mnisi umartwiają swe ciało. To walka, często bezskuteczna, z nienasyconym przywiązaniem człowieka do czczych rozkoszy, pokonanie zgubnej władzy pragnień. Czy próbował pan choć raz zdławić pożerającą pana żmije? Zmierzyć otchłań w sobie samym? Zrozumiał pan, do czego jest pan zdolny, a czego, nawet pod groźbą śmierci, nigdy pan nie uczyni? jak wiec można, nie znając swych ograniczeń, narażać się na tak wielką pokusę? — Ma pan racje, świątobliwy ojcze — zasępił się Valenti. — Choć spędziłem pewien czas w przybytku, to myśli me były inne niż u pozostałych braci. Zawsze badałem rozum, nigdy zaś ducha. Lecz w mej słabości tkwi moja siła. Droga poznania jest czysta, natomiast pragnienie, by odsunąć zasłonę tajemnicy, choć jak każde pragnienie jest źródłem cierpień, różni się jednak od nikczemnych dążeń. I dlatego, jak sądzę, zdołam oprzeć się pokusom. Lama ze zmęczeniem przymknął oczy. Tak, brak leku wypływający z niewiedzy to po prostu głupota. Jogin powiedział prawdę. Dni tego człowieka zostały już zważone i policzone. Niech więc koniec połączy się z początkiem. — Kiedy chcecie wyruszyć? — zapytał lama, z trudem unosząc pergaminowe powieki. — Niech ludzie trochę odpoczną, a jaki nabiorą sił. — To rozsądne. — Czy tam, za przełęczą są ludzie? Wsiej Klasztory? — Valenti z trudem opanowywał podniecenie. — Proszę na to nie liczyć. Tak będzie lepiej. Niech pan weźmie jak najwięcej prowiantu. Dróg, oczywiście, zupełnie pan nie zna? — Świątobliwy Norbu-rin-po-cz’e łaskawie zgodził się nam towarzyszyć. — Towarzyszyć wam, czy was Prowadzić? — Czy to nie jedno i to samo? — Gdy zorientuje się pan na czym polega różnica, będzie już za późno… — A wiec nie będzie pan stawiać przeszkód? — nie wierząc własnemu szczęściu spytał cicho Włoch. — Kimże jestem, by przerywać łańcuch, w którym jedno ogniwo łączy się z drugim — z goryczą w głosie spytał lama. — I w którym miejscu należy go rozłączyć? Żegnając się z mędrcem Valenti przez chwile zatrzymał spojrzenie na malowniczej Yang-ka, gdzie pałający gniewem Dankan ze stojącymi dęba włosami pełnymi ukrytej energii, pędził, ogarnięty złotymi płomieniami i czarnym dymem. W dolnej części obrazu malarz, który zapewne nie widział nigdy morza, namalował niebieskie fale. Z głębin wód strzelały trzy ogniste snopy i rozpływały się na tle zielonych pagórków wyraźnymi podobnymi do grzybów, słupami dymu. Nieznany malarz w żaden sposób nie mógł widzieć podwodnych wybuchów atomowych, ale tryskające z głębin strumienie ognia przysłonięte straszliwą bielą rozpalonej pary wyglądały tak naturalistycznie, że Włoch z trudem powstrzymał okrzyk zdziwienia. „Najpóźniej koniec osiemnastego stulecia — określił wiek obrazu. — Cóż to jest: zadziwiająca przepowiednia, czy zupełnie przypadkowy zbieg okoliczności, kiedy coś obcego i nieznanego przybiera zrządzeniem losu znajome kształty?” — zapytywał sam siebie Valenti. Zszedł ze wzgórza wstrząśnięty. Była to jedna z tych porywających zagadek, które wciąż dostarcza nam niepojęta w samej swej istocie sztuka. Ngagwan-rin-po-cz’e zamknął się w bibliotece i próbował odzyskać wiara i zwykły spokój ducha. Okazywało sio, ze pod żadnym pozorem nikogo z tych ludzi nie należało wpuszczać do doliny Im prędzej opuszczą oni „Wszechpochłaniające światło” i wyniosą się do swych pieleszy, tym lepiej dla wszystkich istot związanych z utrzymaniem tajemnicy. Lama wyrwał kartka z zeszytu i nakreślił kilka linijek do zarządcy sąsiedniego rdzongu, który znajdował się w odległości pieciu dni drogi od „Wszechpochłaniającego światła”. Lama Nadom Lapo, który miał szerokie pełnomocnictwa i dysponował imponującym oddziałem składającym się z siedemnastu żołnierzy, mógł rozwiać wszelkie wątpliwości Przełożony klasztoru minął świątynie i za refektarzem zaczął ostrożnie schodzić po wykutych w skale stopniach. Strome schody prowadziły do pieczar pustelników. W oddalonej grocie, do której prawie nie dobiegały nikłe odblaski dnia Nagwan spostrzegł niejasne zarysy ludzkiej postaci. Pustelnik, obnażony do pasa, siedział na wytartej skórze lamparta zapatrzony w sobie tylko znaną dal. Lama oparł dłonie na głowie marzącego i sprawił, że widzenia rozpłynęły się. — Teraz pójdziesz — powiedział wręczając mu posłanie i ponownie dotykając splątanych włosów zaczął dokładnie opisywać drogę. Człowiek zaczął oddychać nosem szybko i głęboko, jakby usiłując węchem złapać trop i nagle przez nieprzenikniony warstwa skał ujrzał znajomą ścieżka, pobłyskujący miką żwir, ubogie, kamienne piramidki na przełęczach i kruche, śnieżne mostki wiszące nad leczącą otchłanią. Gdy we wczesnym dzieciństwie oddano go do klasztoru, został poddany dokładnym oględzinom i wyznaczony do roli biegacza. Po wielu latach uporczywego treningu opanował niewiarygodną sztukę rkang-mgjoga — górskiego szybkobiegacza. Jego jedynym zadaniem było dotrzeć do celu, nie zatrzymując się przed przeszkodami, nie tracąc czasu na jedzenie i sen. Mógł umrzeć jak zagoniony koń, ale dopiero gdy spełnił polecenie. Gdy starzec zdjął swe suche, pozbawione ciężaru i ciepła dłonie z głowy młodzieńca, ten, jak gołąb pocztowy, utrwalił już w sobie najdrobniejsze szczegóły oczekującej go drogi. Bezwiednie wyszedł na światło, które nie mogło oślepić jego skierowanego do wnętrza jaźni wzroku i wkrótce znikł za zakrętem, który prowadził do sąsiedniej pieczary. Tam zaczynało się podziemne przejście, prowadzące za mury twierdzy. |
||
|