"Stonehenge, Zagłada Atlantydy" - читать интересную книгу автора (Harrison Harry, Stover Leon)

2.

Mykeny

W szarym przedświcie miasto ostro odcinało się na tle nieba i mgiełki spowijającej odległe góry. Nadawało ton całej dolinie, to do niego biegły wszystkie wijące się między drzewami i polami drogi. Wzgórze, na którym znajdowały się skupiska domów, było u podstawy łagodnie zaokrąglone, potem jednak zbocza nabierały stromizny. U szczytu urwiska widniały grube mury niezdobytego grodu. Gdy tylko pierwsze promyki słońca wydobyły z szarego kamienia jasne barwy, niewidzialne dłonie otworzyły wielką bramę pod posągami stojących na zadnich łapach lwów. Nitki dymu i niezliczonych palenisk wspinały się z wolna w nieruchomym powietrzu prosto ku niebu. Pastuszek prowadził niespiesznie stadko kóz ścieżką między polami. Na drogach pojawili się mężczyźni i kobiety z pełnymi różnych dóbr koszykami w rękach. Zatrzymywali się, słysząc tętent kopyt, ze zdumieniem patrzyli na dwukonny rydwan nadciągający z grzechotem ku miastu.

Strażnicy z kordegardy też zerknęli z zaciekawieniem, gdy kopyta zastukały na kamiennym podjeździe. Woźnica wyraźnie się spieszył; jeden z koni pośliznął się i bliski był upadku, trzeba było dodatkowo go pogonić. Skoro gość zjawił się świtem, to znaczy, że jechał przez noc, co nie było bezpieczne. Nie uczyniłby tego bez wyraźnego powodu. Dziwne. W Mykenach nikt nigdy się nie spieszył, pory roku zmieniały się leniwie, deszcz zraszał ziemię, zboże wschodziło, młody inwentarz dorastał, stary szedł na rzeź. Po co się spieszyć, szczególnie po nocy, po co ryzykować okulawienie czy nawet stratę cennego konia.

— Teraz go poznaję! — zawołał strażnik, wskazując włócznią z brązowym ostrzem. — To Phoros, kuzyn króla.

Odsunęli się i unieśli broń w pozdrowieniu. Biały płaszcz Phorosa nosił ślady pryskających spod końskich kopyt grud ziemi. Rumaki były wyczerpane, powożący nie był w lepszym stanie. Nie oglądając się na boki, przybysz wprowadził pojazd przez bramę i mijając królewskie grobowce, ruszył na szczyt, ku sercu Myken. Niewolnicy podbiegli, by przytrzymać konie. Phoros z trudem zeskoczył na ziemię. Zachwiał się i musiał przystanąć oparty o kamienny mur. Upiorna podróż. Nie powoził zbyt dobrze, na dodatek w głębi ducha bał się tych szlachetnych zwierząt. Mimo to przemógł strach i wyruszył w drogę. Tak jak poprzedniego dnia, kiedy to podczas rejsu wzdłuż wybrzeża wyciskał resztki sił z wyczerpanych wioślarzy. Król musi wiedzieć. Przystanął przy poidle dla koni, kilkakrotnie nabrał wody w złożone dłonie, obmył twarz i ramiona. Woda była jeszcze zimna po nocy, usuwała kurz, miłosiernie łagodziła zmęczenie. Otarł ociekające włosy i brodę połą płaszcza i zaczął się wspinać stronią ścieżką ku mieszkalnej części pałacu. Ledwo powłócząc nogami, mijał ogrody, warsztaty i domy, w których ludzie dopiero się budzili. Stawali w progach domów i ze zdumieniem patrzyli na przybysza. W końcu Phoros stanął przed samym pałacem. Kute w brązie drzwi u szczytu kamiennych schodów były otwarte, w progu czekał najstarszy niewolnik domostwa, Avull. Skłonił się i splótł pokrzywione, trzęsące się dłonie. Chwilę wcześniej wysłał posłańca, by oznajmić królowi o przybyciu gościa.


***

Perimedes, król i wódz Argolidy i głowa rodu Perseusza z Myken, nie był w najlepszym humorze. Spał źle, może za sprawą wina, może przez tępy ból promieniujący ze starych ran, a może, co najbardziej prawdopodobne, gnębiony sprawą Atlantydy.

— Och, to dranie — mruknął do siebie, rozparł się w wielkim fotelu i sięgnął do stojącego przed nim koszyka po figę. Przeżuł owoc, ale nawet jego słodycz nie złagodziła zgorzknienia. Atlantyda. Już sama nazwa stawała kością w gardle, kłuła niczym żądło skorpiona.

Megaron (w pałacach mykeńskich reprezentacyjny budynek) budził się do życia. Wstanie króla znaczyło koniec snu wszystkich domowników. Chwilami dobiegały go przytłumione głosy, nikt nie miał odwagi mówić zbyt głośno o tej porze. W okrągłym palenisku pośrodku pomieszczenia podsycano płomienie, by przyrządzić mięso. Kiedyś, gdy zbudowano i pałac, i megaron, król sam rozniecił tu po raz pierwszy ogień. Nawet ten obraz z przeszłości nie rozgrzewał go dzisiaj, podobnie figi smakowały nijako. Pod pobliskim baldachimem jego dwie córki i kilka niewolnic czesały wełnę i przędły nici. Ledwo spojrzał na nie, zwiesiły głowy nad warsztatami i umilkły. Nawet z twarzą wykrzywioną gniewiem, Perimedes był wciąż przystojnym mężczyzną. Ciężkie brwi, wąski nos, szerokie usta, czupryna i broda wciąż ciemne, jak w młodości, mimo upływu lat niezmiennie wąska talia. Na opalonych ramionach bielały blizny po wielu ranach, przy prawej dłoni, którą sięgał właśnie po następną figę, brakowało dwóch palców. Królowanie w Argolidzie nigdy nie przychodziło łatwo.

Niewolnik Avull wszedł do megaronu przez odleglejsze drzwi, pospieszył ku władcy i skłonił się nisko.

— Co jest?

— Twój kuzyn, panie, szlachetny Phoros, syn…

— Dawaj go tu, synu kozła z syfem. Czekałem na niego. — Perimedes omal się uśmiechnął, gdy niewolnik poszedł po kapitana statku.

— Potrzebujemy cię, Phorosie. Siadaj obok, zaraz przyniosą nam wina. Jak podróż?

Phoros przysiadł na skraju ławy i wbił spojrzenie w gładki marmur stołowego blatu.

— Stryj Posejdon w swej potędze szybko przeprowadził nas przez odmęty.

— To mi nie nowina, ale nie o żeglugę chciałbym cię wypytać. Wróciłeś z gęsiami cyny?

— Tak, ale nie mam ich wiele. Niecała jedna dziesiąta ładowni.

— Czemu tak mało? — spytał Perimedes, tknięty złym przeczuciem. — Czemu tylko tyle?

Phoros nie odrywał oczu od stołu. Nie zwrócił najmniejszej uwagi na postawiony przed nim złoty puchar z winem.

— Gdy przypłynęliśmy mgła zalegała — rzekł — wkoło wyspy Yern zawsze jest wiele mgły. Jak się rozeszła, wpłynęliśmy w ujście znanej nam rzeki. Oporządziliśmy statek, potem wystawiłem przy nim straże i ruszyłem zarośniętą ścieżką do kopalni. Znaleźliśmy skład gęsi, ale cyny tam nie było. Przeszukaliśmy okolicę, odzyskując to i owo, ale większość zginęła. Gęsi trzyma się zawsze blisko kopalni. — Phoros uniósł głowę i spojrzał z ukosa na króla. — Kopalnia została zniszczona, nikt nie ocalał.

W komnacie rozległy się szepty, to bliżej siedzący przekazywali nowinę dalej. Po chwili znów zaległa cisza. Perimedes także milczał, zacisnął tylko mocno pięści, żyły nabrzmiały mu na czole.

— A mój brat Lycos, co z nim?

— Nie wiem. Trudno orzec cokolwiek. Wszystkie ciała pozostawiono bez zbroi i ubrań i leżały tak przez wiele miesięcy, dzikie zwierzęta i ptaki dokonały reszty. Musieli stoczyć prawdziwą bitwę z tamtejszymi plemionami. Wszystkie głowy zniknęły, nie znaleźliśmy ani jednej czaszki. Yerni mają zwyczaj obcinać głowy zabitym.

— Znaczy to, że Lycos nie żyje. Nigdy by się nie poddał takim dzikusom, nie dałby się porwać.

Gniew rozpalił na nowo ból w królewskiej piersi. Perimedes przycisnął dłoń do przepony. Śmierć brata, utrata cyny i wielu ludzi, i jeszcze statki Atlantydów, wszystko naraz w ciągu kilku mrocznych dni. Chciał wykrzyczeć swój ból, złapać za miecz, zabić kogoś, wyładować się. Gdyby był młodszy, uczyniłby to bez wahania, jednak lata dodały mu rozumu. Musi stłumić gniew i zapanować nad sobą. Musi zacisnąć pięści i zastanowić się, co teraz uczynić.

— To prawda? Mój krewniak Mirisati nie żyje?

Perimedes spojrzał na wzburzonego mężczyznę. To Qurra, najznakomitszy spośród kowali. Musiał przybiec od pieca, kiedy usłyszał wieści, miał bowiem na sobie i wciąż popalony niezliczonymi iskrami skórzany fartuch, pot perlił mu się na ramionach, czoło pokrywały sadze. W prawej dłoni ściskał bezwiednie krótkie szczypce.

— Niestety — odparł Phoros. — Wszyscy w kopalni musieli zginąć. Mykeńczycy nie idą w niewolę.

— Zguba! — krzyknął porywczy Qurra. — Kopalnia przepadła, ludzie zabici, nasi bracia polegli… — Potrząsnął gniewnie szczypcami. — Mirisati nie żyje, a przecież to jemu obiecałeś swą najmłodszą córkę, gdy dorośnie… — reszta słów zginęła w kaszlu, częstej przypadłości kowali wdychających opary różnych metali. Wielu umierało od tego.

— Ja go nie zabiłem — powiedział Perimedes. — Nie zrobił tego też mój brat, Lycos. Ale dopilnuję, by zostali pomszczeni. Wracaj do warsztatu, Qurra, tam służysz mi najlepiej.

Qurra ruszył do wyjścia.

— Powiedz mi jeszcze, szlachetny Perimedesie — zawołał przez ramię — jak długo czynny jeszcze będzie mój warsztat, skoro straciliśmy kopalnię?!

Jak długo? To właśnie najbardziej niepokoiło Perime-desa. Czyżby nazbyt pofolgował ambicjom? Nie, nie miał innego wyjścia. Władca myślał. Dopóki greckie miasta Ar-golidy wojowały ze sobą, pozostawały słabe. Lerna walczyła z Epidauros, Nemea topiła statki Koryntu, zaś w tym samym czasie jednostki Atlantydy żeglowały swobodnie, gdzie chciały, a ich kapitanowie nic, tylko się bogacili. Dopiero zjednoczone siły miast Argolidy mogły stawić czoło pradawnej potędze. Kamieniste równiny ojczyzny dawały plony, ale plonów tych było zawsze za mało. Zamorskie bogactwa kusiły, na dodatek lud Argolidy zasmakował już w tych bogactwach. Odziani w brąz wojownicy z brązowym orężem mogli je zdobyć. To właśnie brąz czynił ich potężnymi. Miękka, złocista miedź była wszędzie, ale to za mało. Znanymi sobie jedynie sposobami kowale potrafili tak zmieszać miedź z szarą cyną, by uzyskać szlachetny brąz. Z niego to Mykeńczycy wykuwali broń, którą w prezencie przesyłali również i innym miastom Argolidy, by związać je pod wspólnym dowództwem.

Bez brązu ten luźny wciąż związek musiał się rychło rozpaść, owocując kolejnymi wojnami, jak dawniej, jak zwykle. Mocarstwo Atlantydy znów będzie rządzić, jak zawsze. Atlantyda miała własną cynę, jej kopalnie ciągnęły się wzdłuż rzeki Danube. Mykeńczycy też ją mieli, niewiele, ale jednak. Musieli żeglować po nią przez ciepłe morze do zimnego oceanu, a nim jeszcze dalej, na pewną wyspę. Potem pozostawało pokonać całą tę drogę z powrotem, ale w ten sposób Mykeny miały brąz.

Do teraz.

— Musimy na nowo uruchomić kopalnię.

Perimedes wypowiedział te słowa głośno, nie zauważywszy, że w komnacie pojawiła się jeszcze jedna osoba. Niski i ogorzały Inteb, Egipcjanin w szacie z cienkiego, białego lnu (miast zwykłego stroju roboczego). Brzeg tuniki zdobiła złota nitka, kołnierz mienił się drogimi kamieniami. Czarne włosy lśniły od oliwy. Perimedes przypomniał sobie natychmiast, w czym rzecz.

— Wyjeżdżasz.

— Niebawem. Już skończyłem.

— Dobrze się spisałeś, nie kryj tego przed swym faraonem. Siadaj, zjedz coś z nami, nim odjedziesz.

Kobiety przyniosły szybko talerze z małymi rybkami smażonymi na oliwce, ciasteczkami z miodem i bielutkim solonym kozim serem. Inteb dobył z sakwy złoty widelec i sięgnął nim ostrożnie po rybę. Dziwny człek, za młody na swój fach, chociaż biegły w rzemiośle. Pochodził ze znakomitej rodziny, był zatem poniekąd nie tylko budowniczym, ale i ambasadorem Tutmozisa III. Znał się też na gwiazdach, potrafił czytać i pisać. Doglądał budowy nowych, masywnych zewnętrznych murów miasta, a jakby tego jeszcze było mało, jakby nie dość się wykazał mistrzostwem, to wzniósł jeszcze wielką bramę. Ponad nią ustawił królewskie lwy Myken. Dobra robota, na dodatek wcale nie taka kosztowna, wynik porozumienia zawartego przez obu królów. Zajęty wojnami na południu Tutmozis III dość miał waśni z żeglarzami Argolidy, dość miał tracenia własnych jednostek i najazdów na nadmorskie miasta.

— Wyglądasz na zaniepokojonego — stwierdził Inteb tonem pytania. Jego twarz pozostała nieruchoma, nie zwykł okazywać emocji. Wyciągnął spomiędzy zębów szkielet ryby i cisnął go na podłogę.

Perimedes upił wina. Ciekawe, czy Egipcjanin słyszał już o kopalni? Ile wiedział? Lepiej, aby nie zaniósł faraonowi wieści o osłabieniu Myken.

— Król zawsze ma kłopoty, tak jak życie faraona nigdy nie jest wolne od trosk. Los władców.

Jeśli nawet porównanie pana jednego miasta z boskim królem całego Egiptu uraziło Inteba, nie pokazał tego po sobie. Koniuszkami palców sięgnął po ciasteczko.

— Martwi mnie to atlantydzkie robactwo, od którego wszędzie się roi — powiedział Perimedes. — Nie dość im własnych wybrzeży, kręcą się aż tutaj, sieją zamęt między nami. Ich statki przybijają gdzie popadnie, oferują broń na sprzedaż, a nasze książątka kupują, aż furczy. Nie wiedzą, co to lojalność. Zapominają, że to Mykeny są zbrojownią Argolidy. Dopiero co statek z Atlantydy pojawił się w Asine na południu, cały pływający sklep płatnerski. Handlują sobie na naszych wodach, ale już niedługo. Ci akurat nie wrócą na Atlantydę. Mój syn, Ason, zebrał ludzi i ruszył na obcych ledwo o nich usłyszał. Możesz opowiedzieć o tym faraonowi. Czy masz moje dary?

— Są już na pokładzie statku. Pewien jestem, że faraon będzie kontent.

W tej ostatniej kwestii Perimedes żywił uzasadnione wątpliwości. Głosił wprawdzie, że król równy jest królowi, ale w głębi duszy wiedział dobrze, jak się sprawy mają. Widział Egipt, miasta żywych i umarłych, roje ludzi i żołnierzy. Gdyby ta potęga zwróciła się kiedykolwiek przeciwko Mykenom, miasto zniknęłoby z powierzchni ziemi. Jednakże z wysokości tronu faraona małość Myken nie była zbyt dobrze widoczna. Ostatecznie uchodziły one za pierwsze i najsilniejsze miasto Argolidy. Był to dostateczny powód do dumy.

— Przejdźmy się jeszcze — zaproponował Perimedes, wstając i przypinając królewski sztylet. Na długim i wąskim ostrzu widniał wizerunek polującego lwa, ozdobiony złotem, srebrem i czarną emalią. Kanciasta rękojeść była ze złota, wieńczyła ją złota kula, jeszcze jeden znak nadwerężonej królewskiej godności.

Szli obok siebie poprzedzani przez otwierających brązowe drzwi niewolników. Niezupełnie przypadkiem droga wypadła im przez krytą pieczarkarnię. Perimedes przystanął i spojrzał krytycznie na ogrodników przygotowujących świeży podkład z krowiego nawozu obrzucanego gałązkami. Gdy ruszali, król schylił się i zerwał pieczarkę. Obracał jaw palcach, biały grzyb z jasnym trzonem i postrzępionymi brzegami. Odłamał kawałek i spróbował, podając też kęs Intebowi. Egipcjanin zjadł, chociaż nie przepadał za posmakiem pleśni. Wiedział jednak, że wśród tubylców grzyby uchodzą za przysmak.

— To historia — powiedział Perimedes, wskazując na nawóz i pieczarki, a Inteb, jako że naprawdę był dyplomatą, nawet się nie uśmiechnął. Wiedział przecież, że to właśnie Mykeńczycy nadali nazwy grzybom, że ciągle jeszcze zdobili w ich kształty jelce mieczy i sztyletów. Nawet miasto swe nazwali od nich: Mycenae. Chociaż czemu, tego Egipcjanin nie pojmował, gotów uznać, że to za sprawą prostych skojarzeń. Jakkolwiek by spojrzeć, kształt grzyba kojarzył się z męskością, a ta była wśród tubylców w wielkiej cenie.

— Królewskie grzyby — powiedział Perimedes. — Perseusz znalazł je tutaj i nazwał od nich miasto. Nasza historia jest równie długa, jak historia Egiptu. Jak w Egipcie, tak i u nas żyją ludzie piśmienni, którzy zapisują dzieje.

Perimedes przystanął przed drewnianymi drzwiami i kołatał w nie, aż otworzyły się z piskiem. Stary niewolnik stanął w progu i zmrużył oczy od słońca. W dłoni trzymał tabliczkę z miękkiej gliny. Na pierwszy rzut oka poznać można było w nim mieszkańca Atlantydy, bez wątpienia porwanego niegdyś. To by było na tyle, jeśli chodzi o kulturę mykeńską, pomyślał Inteb, który nie raz i nie dwa odwiedzał bibliotekę w Tebach, widział zwoje papirusów zgromadzone we wnętrzach rozległej szych niż cały ten pałac. Udał zainteresowanie piętrzącymi się w koszach tabliczkami, zignorował zaścielające podłogę stłuczki i zastanowił się, czego mogą dotyczyć tutejsze zapiski. Pewnie dzbanów, kociołków, szczypców do węgla, mebli… Lepiej będzie chyba nie wspominać faraonowi o czymś tak przyziemnym.

Zanim jednak weszli do środka, rozległ się przenikliwy krzyk. Obrócili się. Dwóch ludzi niosło niemal lecącego im przez ręce wojownika w pokrytej kurzem i krwią zbroi. Usta miał otwarte jak ktoś skrajnie wyczerpany.

— Znaleźliśmy go na drodze — wyjaśnił jeden. — Ma coś do powiedzenia. To jeden z tych, którzy poszli z Asonem.

Perimedes zdrętwiał. Wiedział już, co nieszczęśnik powie, i wcale nie pragnął tego usłyszeć. Paskudny dzień, gdyby tak dało się go wymazać z życia. Chwycił rannego za włosy i tak długo uderzał nim o ścianę archiwum, aż ten oprzytomniał.

— Gadaj. Co ze statkiem?

Mężczyzna tylko szerzej otworzył usta, jak wyrzucona na brzeg ryba.

Niewolnik podbiegł z dzbanem wina. Perimedes wydarł mu naczynie i chlusnął zawartością w twarz męża.

— Gadaj!

— Zaatakowaliśmy statek, ale mieszkańcy Asine… — Zlizał z warg kilka kropli wina.

— Co z Asine? Przyłączyli się do was, prawda? Przecież też są z Argolidy. Ale co z Atlantydami?

— Walczyliśmy… — ranny cedził słowa jedno po drugim. — Walczyliśmy ze wszystkimi… Ci z Asine walczyli… ramię w ramię z Atlantydami… przeciwko nam. Było ich zbyt wielu.

— A mój syn, co z nim?

— Został ranny, widziałem, jak pada… Zginął lub jest w niewoli…

— A ty wróciłeś? Żeby mi to powiedzieć?

Tym razem król nie zdołał opanować gniewu. Jednym ruchem dobył sztyletu i zatopił ostrze w piersi mężczyzny.