"Stonehenge, Zagłada Atlantydy" - читать интересную книгу автора (Harrison Harry, Stover Leon)

3

Tyryns niknął już w dali, znacząc swą obecność jedynie szczytami najwyższych budynków wystających zza dominującego ponad widocznym jeszcze portem wzgórza. Zatoka Argos była spokojna i statek posuwał się z wolna w takt powolnego rytmu bębna punktującego każdy ruch wioseł. Po prawej burcie przesuwało się zielone od młodych liści wybrzeże. Poranne słońce łagodziło chłód bryzy.

Inteb oparł się o reling i wbił oczy w wodę, nie dostrzegając jednak pienistego śladu za rufą, nieświadom też obecności stojącego zaledwie o kilka kroków dalej muskularnego sternika. Wiosna zakwitała nad światem, w dolinie Nilu klekotały bociany… Niedługo będzie już w domu, po trzech latach wygnania wróci wreszcie do cywilizacji. Byle dalej od tych brudnych barbarzyńców, kłótliwych Mykeńczyków. Wypełnił swoje zadanie, taka rola mu przypadła w życiu. Każdy służy faraonowi tak, jak potrafi. Inni zostają dowódcami i wygrywają wojny i chociaż zwykle kończą młodo, to jednak im żyje się łatwiej. Żołnierze to prości ludzie, ale też nie trzeba im rozumu. Nieco brutalności, co naturalne, gdy weźmie się pod uwagę, że fach ich bliski jest rzeźniczemu. Tutmozis III potrzebował takich mężów, ale potrzebował też Inteba. Czasem można zwyciężyć bez wojny, obaj dobrze to wiedzieli. Właśnie dlatego Inteb stłumił posłusznie obrzydzenie i zgodnie z wolą swego króla zawitał do świata barbarzyńców. Nie było mu łatwo, ale Tutmozis III odniósł w ten sposób tanim kosztem kolejne zwycięstwo. Inteb nie zazdrościł mu tego. Za sprawą jednego szlachetnie urodzonego i dzięki kilku darowanym niewolnikom oraz paru garściom złota uniknięto wojny i powstrzymano zbrojne napaści na Egipt. Mykeńczycy przy okazji też umocnili swą pozycję, jednak Inteb nie potrafił tych trzech lat nazwać inaczej, jak czasem wyrwanym z życiorysu i straconym.

Wszelako nie tak zupełnie. Przez długie miesiące, gdy przyszło mu sączyć zatęchłe wino, znosić zimowe deszcze i letnie palące słońce, poznał jednego człowieka, którego mógł śmiało nazwać przyjacielem. Jego też pragnął zachować w pamięci. Była to zapewne przyjaźń jednostronna, dla Asona bowiem był tylko jednym z wielu mieszkańców pałacu, wcale zresztą nie najznamienitszym. Dziwne, ale to akurat Intebowi nie przeszkadzało, ostatecznie głębokie uczucie, nawet nie odwzajemnione, pozostaje uczuciem. Z przyjemnością siadał obok młodego człowieka podczas uczt i sączył wino, patrząc, jak inni upijają się na umór. Szlachetnie urodzeni w Mykenach byli gwałtownikami i prostakami. Ason dorównywał każdemu z nich z osobna, jednak przeznaczony był do większych zadań, miał zostać królem. Po ojcu, który był kimś więcej niż tylko wulgarnym barbarzyńcą, odziedziczył bystry umysł. Być może Inteb wyidealizował nieco postać następcy tronu, ale to akurat nie było takie ważne; obecność młodzieńca uczyniła lata wygnania możliwymi do zniesienia. Chociaż nie wypowiedział ni słowa, to jednak wiadomość o śmierci Asona wstrząsnęła nim do głębi, równie silnie jak Perimedesem. Potęga Atlantydy zmiażdżyła wielkiego wojownika niczym mrówkę. Przykre, że niebawem przyjdzie Intebowi postawić stopę w kraju morderców jego przyjaciela. Poruszony tą myślą ocknął się i stwierdził, że Tyryns zniknął już zupełnie za rufą i statek wypłynął na otwarte morze, gdzie wzięły go w objęcia o wiele wyższe fale. Kapitan wyłonił się z kajuty i Inteb skinął na niego.

— Gdzie płyniemy?

— Zmieniamy kurs na wschodni, panie, prosto w poranne słońce. Kierujemy się w stronę wyspy, którą widać. Za nią jest następna. Wyspy te nazywają Cykladami, chociaż jakie która nosi miano, tego nie wiem. Biegną łańcuchem aż do wybrzeża Anatolii, przez co nie stracimy ani na chwilę lądu z zasięgu wzroku, choć pozostaniemy na głębokiej wodzie. Potem popłyniemy wzdłuż wybrzeża. Nie ryzykujemy zbytnio, dopóki pogoda nam sprzyja. Gdyby szykował się sztorm, dość będzie po drodze przyjaznych portów, by do nich zawinąć.

— Nie kwestionuję ani waszej troski o moje bezpieczeństwo, ani wygód na tym statku, kapitanie. Sam trochę żeglowałem i nawet długie rejsy mnie nie przerażają.

— Nie chciałem… proszę o wybaczenie… — Dłonie kapitana okrywały blizny, skóra była zrogowaciała. Cała załoga drżała ze strachu przed ciosem jego pięści, jednak teraz to kapitan aż się przygarbił, niepewny wyroku tego szlachcica, przyjaciela faraona.

— Chcę tylko wiedzieć, czy płynąc tym kursem, będziemy mijać należącą do Atlantydy wyspę Thera?

— Tak, oczywiście, pojawi się po prawej burcie, gdy tylko miniemy los, to jedno z naszych ewentualnych miejsc schronienia.

— Chcę przybić tam do brzegu.

— Ależ dopiero co usłyszałem, że płyniemy do Egiptu, wedle rozkazów…

— Tamte rozkazy przeznaczone były dla uszu mieszkańców Argolidy, którzy bez wątpienia przekazali każde me słowo Perimedesowi. Twoją sprawą jest wieść statek, kapitanie, moją dogadywać się z królami. Płyniemy na There.

Statek minął Spetse i skręcił, zostawiając na błękitnych wodach pienisty, biały ślad. Perimedes byłby wściekły, gdyby się dowiedział, że jego niedawny gość udaje się na atlantydzki dwór. Lata starań na nic, przyjaźń Myken z Egiptem zagrożona. Pozostawał skromny podstęp, tym bardziej że Atlas, morski król Atlantydy, z pewnością poczułby się urażony gdyby usłyszał, że egipski wysłannik dopiero co ucztował z wrogami mocarstwa. Taki pokaz złego smaku… Wszystkie te wojownicze państewka były dla Atlantydy niczym buszujące w gęstej sierści pchły i zawsze pozostawało pytanie: zignorować ukąszenie czy jednak się podrapać? Ani z osobna, ani razem nie stanowiły żadnego zagrożenia dla ojczystych wysp Atlantydy, której statki pływały, gdzie chciały, po okolicznych morzach, docierając aż do Egiptu. Powiadano nawet, że blask dworu Atlantydy dorównuje przepychowi Egiptu, jednak w to ostatnie Inteb gotów był uwierzyć dopiero wtedy, gdy ujrzy to wszystko na własne oczy.

Wprawdzie bardzo chciał już wrócić do domu, ale z przyjemnością przyjął nowe zadanie przekazane mu za pośrednictwem kapitana, który wręczył mu zwój opatrzony osobistą pieczęcią Tutmozisa III, piątego króla XVIII dynastii. Rozkazy były proste: złożyć oficjalną wizytę na dworze króla Atlasa, odnowić więzy przyjaźni. Statek wiózł też prezenty dla króla, wśród nich przepyszne długie kły słoniowe, tkaniny, przyprawy, złote ozdoby i skarabeusze, nieduże bloki białego, żyłkowanego alabastru, z którego wycinano urzędowe pieczęcie. Tych ostatnich rozrośnięta potężnie machina biurokratyczna Atlantydy potrzebowała z każdym rokiem więcej. Najważniejsze jednak dla Atlasa (i dla Egiptu) były bele gładkiego i białego papirusu. Ledwo rok wcześniej papirus po raz pierwszy trafił na Atlantydę wraz z pisarzami, którzy mieli nauczyć miejscowych posługiwać się piórami z trzciny i atramentem. Rok starczył, aby Atlantydzi uznali wyższość papirusu nad kruchymi glinianymi tabliczkami i niecierpliwie wypatrywali nowej dostawy materiałów piśmiennych. Jednak podarunki zobowiązują do rewanżu; Inteb otrzymał instrukcje, by wspomnieć we właściwej chwili, jakim to pożądanym surowcem jest w pozbawionym drzew Egipcie tarcica, szczególnie drewno cyprysów. To da się zrobić.


***

Trzeciego ranka obły masyw wyspy Thera wyłonił się zza horyzontu. Inteb wystroił się w najlepszą lnianą szatę, nałożył złote bransolety i przysiadł spokojnie, gdy stary niewolnik namaszczał mu oliwą i rozczesywał włosy. Ostatecznie miała to być oficjalna wizyta. Nawet kapitan ubrał czystą tunikę i spróbował się ogolić, skutkiem czego sporą część jego oblicza pokrywały zaschnięte ślady krwi.

— Przybijałeś już tutaj? — spytał Inteb.

— Raz, wiele lat temu. W całym świecie nie znajdzie się niczego podobnego.

— W to mogę uwierzyć. Jeśli raporty mówiły prawdę…

Wyspa niczym zielony klejnot wyrastała z morza, gaje oliwne i palmy daktylowe zstępowały szereg za szeregiem ze wzgórz ku wybrzeżu, między nimi widniały łaty świeżo obsianych pól. Nad samą wodą, w zatoczce, przycupnęła wioska rybacka. Na czerwonym piasku plaży leżały nieduże łodzie. Przez chwilę w luce pomiędzy wzgórzami mignęło leżące w głębi wyspy miasto z wznoszącymi się tarasowo kolorowymi budynkami. Zaraz zbocze przesłoniło widok, a statek skierował się na zachód, by opłynąć wyspę.

— Zwinąć żagiel — rozkazał kapitan.

Pokład zaroił się od marynarzy, którzy odwiązali od relingu liny podtrzymujące od dołu kwadratowy żagiel. Inni zwolnili zrobioną z włosia końskiego i konopi linę, biegnącą przez natłuszczoną dziurę w szczycie masztu, i żagiel opadł powoli wielkimi fałdami na pokład. Zaraz też obwiązano go mocno i złożono wzdłuż burty, a kapitan nakazał opuścić także sam maszt.

— A to po co? — spytał Inteb. Nigdy nie słyszał, by robiono takie rzeczy jeszcze na morzu.

— No bo ta wyspa… Sam zobaczysz, panie — odparł tylko, nader zajęty. Inteb powściągnął ciekawość. Nie należy przeszkadzać marynarzom w ich robocie.

Maszt siedział w gnieździe blokowany masywnymi klinami, które trzeba było wybić uderzeniami ciężkich, drewnianych młotów. Było przy tym dużo krzyku i przeklinania w wielu językach, aż w końcu maszt legł obok żagla. Tymczasem statek kołysał się bezwładnie na falach i Inteb zmówił w myślach krótką modlitwę dziękczynną do Horusa, gdy ujrzał, jak wioślarze zajmują wreszcie swoje miejsca przy wiosłach. Ruszyli z wolna dalej, docierając do ostro wżynającej się w skalisty ląd zatoki. Ściany długiego kanału wznosiły się pionowo od poziomu wody. Kapitan sam stanął przy piórze sterowym, by wprowadzić statek w cieśninę.

Gdzieś z góry dochodził czysty głos rogu. Inteb przysłonił oczy dłonią. Na tle nieba dojrzał kilka sylwetek żołnierzy w hełmach. Stali na szczycie urwiska, zapewne nadzorując wejście do portu i obwieszczając przybycie każdego statku. A może i więcej. Nie trzeba było bujnej wyobraźni, by ujrzeć zgromadzone na górze stosy głazów, które w każdej chwili można było stoczyć na nieproszonego gościa. Może mieli tam i wiadra z gotową do podpalenia smołą. Świetne miejsce do obrony.

Jeszcze jeden zakręt i strome zbocza odsunęły się, zmalały, a kanał zwęził się jeszcze bardziej. Prosto jak strzelił biegł przez tarasy pól. Wieśniacy odrywali się na chwilę od pracy, by spojrzeć na mijający ich z wolna statek.

— To sztuczny kanał? — spytał Inteb, a kapitan przytaknął. Nie odrywał oczu od dziobu, a dłoni od steru.

— Słyszałem o nim. Wprawdzie Atlantydzi uwielbiają snuć bajdy, jednak to chyba prawda. Przejście przez skały to nie ich robota, ale taki kanał można wykopać z łatwością, jeśli ma się dość ludzi i czasu.

Prosty jak strzała kanał kierował się ku wzgórzom w głębi wyspy. Jak na razie nie było widać ani śladu miasta, ale z przodu pojawił się inny statek. Widząc to, kapitan rozkazał wioślarzom skierować się w stronę brzegu. Obcy statek zbliżał się szybko i już po paru chwilach ujrzeli sterczące ponad dziobem rogi i wymalowane pod nimi gorejące ślepia. Była to triera Atlantydów, długa na czterdzieści kroków, z rzędami zgranych białych wioseł, opadających i wznoszących się niczym skrzydła wielkiego morskiego ptaka. Przesunęła się obok, górując nad pokładem egipskiego statku, rytm bębna zabrzmiał niczym uderzenia serca. Po każdej burcie było przynajmniej piętnaście wioseł, zbyt wiele, by policzyć je w krótkiej chwili mijania. Marynarz na dziobie zerknął z ciekawością w dół, po chwili jeszcze dwóch innych wyjrzało przez reling. A ilu nie dało się dostrzec? Oficerowie nosili brązowe zbroje zdobne klejnotami i malunkami, hełmy z piórami. Oni zignorowali gości, podobnie jak siedzący z nimi gruby kupiec. Śmiali się z czegoś, unosząc upierścienionymi dłońmi złote pucharki. Obraz siły i bogactwa.

Wysoka rufa i ster przesunęły się obok, zostawiając pianę i fale, które przez dłuższą chwilę kołysały egipskim statkiem.

— Od brzegu! — krzyknął kapitan i jednostka znów popłynęła środkiem kanału. Wskazał przed dziób. — Tam, panie, widać już, czemu kazałem położyć maszt.

Kanał niknął w mrocznym otworze w zboczu wzgórza. Wioślarze też go zauważyli. Zaczęli się trwożnie rozglądać i szemrać, aż stracili rytm. Kapitan uniósł obie pięści i ryknął na załogę głosem tak doniosłym, że nawet podczas ciężkiego sztormu byłoby słychać go na całym pokładzie:

— O wy, syny beznosych kurw, o trupie wszy! Pilnować wioseł albo życie z was wychłostam, ze skóry obedrę i na żagiel przerobię! To tylko tunel, nic więcej. Płynąłem już nim, biegnie prosto, ale jest wąski. Uważać na wiosła i nie złamać mi żadnego. Jeśli nie boicie się ciemności, to szybko będziemy po drugiej stronie.

Pochłonęła ich ciemność. Dla wioślarzy było to nieciekawe doświadczenie, siedząc bowiem plecami do dziobu, widzieli tylko malejące coraz bardziej wejście i mogło im się zdawać, że oto trzewia ziemi otwarły się, by połknąć statek. Dźwięk bębna odbijał się echem od skał sklepienia, przetaczał się przez tunel z hukiem gromu.

Gdy oczy przywykły już do mroku, z tylnego pokładu dostrzec można było wylot tunelu, coraz bliższy krąg światła. Kapitan trzymał kurs i zachęcał ludzi do wzmożonego wysiłku, jednak zamilkł, gdy jego głos wrócił echem przypominającym dziki śmiech szaleńca.

Cała przeprawa przez podziemia nie trwała długo i statek płynął znów w blasku słońca. Wraz ze światłem pierzchły lęki. Inteb zamrugał i aż otworzył usta, tak był zdumiony tym, co ujrzał.

Wpłynęli do kolistego basenu i Inteb po raz pierwszy uświadomił sobie, jak duża i różnorodna jest ta wyspa, będąca w gruncie rzeczy dawnym wulkanem. Lawa spłynęła i ostygła, a woda wypełniła wnętrze krateru, tworząc lagunę otoczoną jeszcze jednym, niższym obwałowaniem. Basen pośrodku wyspy okalały łagodnie nachylone zbocza wzgórz, na których rosły osłonięte przed wiatrami winogrona, kiełkowały z wolna zboża. Domy, zarówno proste chaty, jak i wspaniałe rezydencje, przycupnęły w cieniu drzew. W centrum laguny znajdowała się wyspa połączona z resztą lądu licznymi mostami. Tam cumowały niezliczone szeregi atlantydzkich statków. Triery i dziobate okręty wojenne, pękate statki handlowe i szybkie galery. Dalej widniały zatłoczone przystanie i magazyny, jeszcze dalej zaś wyrastało wzgórze zwieńczone cytadelą. To ją właśnie Inteb widział jeszcze z morza.

Oto była metropolia, królewskie miasto Atlantydy.

Wioślarze zamarli w bezruchu, podobnie jak Inteb wpatrzeni w cuda tego świata. Statek dryfował po lagunie. Na zboczach wkoło mieniły się kolorami kopuły domów i dwupiętrowych rezydencji, wszystkie przystrojone błękitnymi, czerwonymi i białymi kafelkami przetykanymi poziomymi pasmami cennych metali. Na szczycie stał pałac. Błyskał w słońcu czerwonymi kolumnami w stylu atlantydzkim, zwężającymi się ku dołowi, piętrzył się loggiami. Szczyt dachu i główne wejście przyozdobiono nadnaturalnej wielkości byczymi rogami, połyskującymi metaliczną czerwienią, charakterystycznym kolorem stopu złota i miedzi.

— Kim jesteście i czego tu szukacie? — odezwał się ktoś chropawym głosem, usiłując przemówić w języku przybyszy. — Mówcie!

Inteb wyjrzał przez reling i ujrzał łódź strażnika, który podpłynął milczkiem, gdy załoga podziwiała widoki. Tuzin wioślarzy siedział przy burtach, a na rufowym pokładzie stało kilku wojowników w pancerzach i z marsowymi minami oraz jakiś urzędnik na służbie. Jego szata musiała być niegdyś biała. Na szyi nosił niemal zupełnie zasłonięty przez bujną siwą brodę znak swej godności. Był łysy, skóra na głowie poczerniała od słońca. Miał tylko jedno oko, w miejscu drugiego widniała tylko zabliźniona rana. Otwierał już usta, żeby znów coś powiedzieć, ale Inteb go ubiegł. Oparł się o reling w taki sposób, by ukazać wyraźnie swe bransolety i klejnoty na kołnierzu. Słyszał już kiedyś mowę Atlantydów. Nie różniła się ona zbytnio od języka mykeńskiego. Postanowił więc posłużyć się tym właśnie językiem.

— Jestem Inteb, wysłannik Tutmozisa III, faraona Górnego i Dolnego Egiptu. Przybyłem tu, by przekazać jego słowa twemu panu. Teraz ty mów, kim jesteś i czego chcesz.

Ostatnie zdanie zawierało wiele gniewnych tonów, co przyniosło zamierzony efekt. Mężczyzna spróbował na ciasnym pokładzie przybrać jak najbardziej uniżoną pozę, nie opuszczając jednocześnie głowy.

— Witaj, witaj, panie, na tych wodach, w tym świętym miejscu i na dworze Atlasa, króla Atlantydy, władcy Krety, Melos, los, Astypalaji i wszystkich wysp leżących w odległości dnia żeglugi, i wszystkich statków na tym akwenie. Jeśli zechcecie podążać za mną, poprowadzę was ku przystani przystojnej waszemu statkowi.

Warknął na wioślarzy i łódź ruszyła, wiodąc za sobą powoli egipski statek. Opłynęli wyspę i skierowali się do następnego tunelu, także kanału, którego strop wzmocniono drewnianymi dźwigarami. Przez kwadratowe wywietrzniki w dachu wpadały promienie słońca. Kapitan wskazał na te otwory.

— I to też dostosowali do obrony. Na górze trzymają głazy, którymi można zatopić statek.

Ten tunel był krótszy niż pierwszy. Z góry dobiegał zwykły zgiełk miasta. Płynęli kolejnym otwartym kanałem, który niczym pierścień wodny otaczał wysepkę, serce Thery. Zacumowali przy wielkich schodach z czarnego i czerwonego kamienia. Od słońca chronił przystań wielki, drewniany baldachim pomalowany na jasny szkarłat i ozdobiony byczymi rogami, prawie takimi samymi jak te widniejące na pałacu. Inteb dojrzał czekających na brzegu wojowników i lektykę; wieści o przybyciu gościa musiały sporo wyprzedzić jego statek. Poczekał jeszcze na zamocowanie cum i zwrócił się do kapitana.

— Przygotuj dary od faraona i każ niewolnikom zanieść je moim śladem. Nie pozwalaj, żeby więcej niż połowa załogi schodziła równocześnie na ląd. Gdybyś sam zechciał się upić czy pójść się zabawić, zostaw wiadomość, gdzie cię szukać.

— Kiedy wypłyniemy, panie?

— Nie wiem. Zabawię tu co najmniej dzień. Gdy przyjdzie pora, dam ci znać.

Rogi zagrały znów, gdy Inteb schodził na ląd. Komitet powitalny skłonił się i poprowadził wysłannika do lektyki. Ledwie usiadł, ośmiu niewolników podniosło palankin. Na ramionach, w miejscach gdzie opierali żerdzie, mieli ropiejące rany, skóra ich spływała potem, gdy wspinali się na strome wzgórze. Tego jednak Inteb nie zauważył, podziwiał miasto i jego mieszkańców. To było zupełnie inne miejsce niż te, które dotąd oglądał. Owszem, Teby urosły większe, ale inaczej. Atlantyda uderzała bogactwem kolorów tak intensywnych, aż oczy bolały. Istna dżungla pełna fantastycznych ptaków i roślin. I tutaj były te dziwne, przypominające ludzi stworzenia wspinające się swobodnie na szczyty dachów i żerdzi. Inteb widział już wcześniej te zwierzaki, ale nigdy tak kolorowe. Skąd ci ludzie je sprowadzali? Były też juczne osły, a nawet spoglądające z otwartych okien na ulicę koty. Najbardziej zainteresowały go jednak słonie, najwyraźniej posłuszne woli powożących. Niepodobne zupełnie do wielkich, afrykańskich słoni bojowych, małe jak konie, o jaśniejszej znacznie skórze. Piesi rozstępowali się przed nimi, czasem sięgając ręką, by dotknąć boków bestii, jakby na szczęście.

Dotarli na szczyt akropolu, gdzie bielały otynkowane mury pałacu. Majestat, który mógł się równać z dostojeństwem Egiptu. Gdy lektyka spoczęła na ziemi, otwarły się brązowe wrota głównego wejścia i od progu skłonili się słudzy w błękitnych, królewskich szatach.

Pod arkadami stały dwa szeregi czarnych jak heban Nubijczyków sprowadzonych tu w swoim czasie z Egiptu. Ubrani byli w skóry lampartów, w dłoniach trzymali włócznie. Dalej rozciągała się olbrzymia sala zakończona szerokimi schodami. Wszystko to pogrążone było w półmroku, rozpraszanym jedynie przez miękki blask światła padającego przez rząd okienek umieszczonych ponad bocznymi “nawami". Z dali dobiegało śpiewne zawodzenie i woń kadzidła, poza tym panowała cisza przerywana jedynie odgłosem ciężkich kroków podążających za Egipcjaninem niewolników. Czasem mijali ich mężczyźni o wąskich biodrach, w ciasno dopasowanych, krótkich szatach. Niezmiennie obdarzali gościa zdumionymi spojrzeniami. Na ścianach widniały freski przedstawiające podobnych im młodzieńców, tańcujących, zmagających się z ujętymi za rogi bykami. Na malunkach pojawiały się też osobliwe ryby, wywijające licznymi ramionami głowonogi i powłóczyste podwodne rośliny, a nawet ptaki i kwiaty. Spotykali także kobiety, które były równie niebezpiecznie urodziwe jak mężczyźni. Nosiły wielowarstwowe spódnice i małe kapelusiki umocowane na czubkach misternie upiętych włosów, piersi zwykle miały obnażone, pełne przy tym, z sutkami pomalowanymi na niebiesko. Niektóre stroiły się jak na polowanie, które tutaj odbywało się zawsze w należącym do króla rezerwacie. Widać tam się właśnie udawały. Miały wysokie do pół łydki buty i krótkie, zielone spódniczki kończące się ponad kolanem, spięte w pasie szerokim, nabijanym brązem, skórzanym pasem. Podtrzymujące go paski krzyżowały się na mostku, podkreślając linię niczym nie przesłoniętych piersi. Niewątpliwie kobiety te przyciągały uwagę, chociaż Inteb uznał je za nazbyt wyzywające, w złym guście. Wyszli na pozbawiony dachu dziedziniec, stanęli znów w blasku słońca. To było samo serce pałacu.

Król Atlas musiał już otrzymać wiadomość o przybyciu Egipcjanina, siedział bowiem na alabastrowym tronie z wysokim oparciem, w otoczeniu dworzan. Odprawiał właśnie jakichś urzędników ściskających w dłoniach gliniane tabliczki i strażników prowadzących więźnia zakutego w drewniane kajdany. Inteb zatrzymał się w cieniu i poczekał, aż scena nieco się przerzedzi i będzie mógł wkroczyć na nią z namaszczeniem, jak przystoi człowiekowi jego rangi. Więzień był prawie nagi, sponiewierany przy tym i brudny, ze śladami zaschniętej krwi. Jeden ze strażników popędził go, uderzając w żebra rękojeścią miecza, aż młodzieniec potknął się i obejrzał, by obrzucić tamtego przekleństwem.

Inteb zamarł.

To był Ason, syn Perimedesa, książę mykeński.

Tym razem strażnik wymierzył silniejszy cios i zgięty wpół Ason został wywleczony z atrium.