"Stonehenge, Zagłada Atlantydy" - читать интересную книгу автора (Harrison Harry, Stover Leon)4— To świetne wino, szanowny Intebie — powiedział król Atlas, klepiąc wysłannika po ramieniu, jakby chciał podkreślić prawdę zawartą w swych słowach. Palce miał grube niczym serdelki, białe i upierścienione. — Pochodzi z winnic leżących na południe od Knossos. Skórki owoców zostawia się do fermentacji, co daje tę barwę głębokiej purpury i niepowtarzalny aromat. Wino trzeba rozcieńczać wodą w proporcji jeden do dziesięciu, takie jest mocne. Wysoka na połowę wzrostu mężczyzny amfora została lekko przechylona, tak by wino wypływało z niej, niosąc możliwie mało oliwy, która unosiła się na górze, nie dopuszczając powietrza do trunku. Kuty złoty puchar, zdobny w sceny okiełzania dzikiego byka, został napełniony do połowy, potem niewolnik z namaszczeniem zebrał gąbką kilka złocistych oczek oliwy, a Atlas własnoręcznie dolał do wina zimnej wody i podał naczynie Intebowi. Ten upił łyk i skinął głową. — Rozkoszny trunek, Atlasie. Podwójny to zaszczyt otrzymać taki poczęstunek z twoich rąk. — Winieneś zabrać go trochę dla faraona. Dziesięć, nie, dwadzieścia amfor to odpowiednia liczba. Inteb znów przytaknął i uśmiechnął się. Zadowolony z siebie upił kolejny łyk. Co za beczka łoju, pomyślał o gospodarzu. Wiedział, że w młodości Atlas był dzielnym żeglarzem, że pływał aż do Złotego Rogu i dalej, na Morze Wschodnie, w górę rzeki Danube na północ, gdzie wysokie drzewa rosną zwartym gąszczem, aż nieba spod nich nie widać, i gdzie odziani w futra ludzie walczą na kamienie, wywijając długimi jak u zwierząt ogonami. Tak przynajmniej powiadano. Jeśli w obecnej, baryłkowatej postaci kryły się jeszcze resztki tamtej dziarskości, to nie dawały nijak znać o sobie. Zwały cielska, wałki tłuszczu, rozciągnięta, bezwłosa skóra niczym u ogolonego kapłana. Brak było nawet brwi i rzęs, a skryte w fałdach obwisłej twarzy zielonobłękitne oczy pozostawały niezmiennie poważne, chociaż gospodarz często rozciągał pomalowane usta w uśmiechu, ukazując kilka brunatnych pieńków zepsutych zębów. Na dodatek, jakby bogowie postanowili zażartować sobie, kształtując to ludzkie indywiduum, jeden policzek i przyległe do niego ucho płonęły purpurą, szczęśliwie dotyczyło to lewego profilu, obecnie niewidocznego dla Inteba. Tak, w młodości był to z pewnością zuch, który przetrwał mimo licznych znaków niełaski niebios. W Egipcie nie miałby szans, ledwie urodzony zostałby spławiony Nilem ku uciesze świętych krokodyli, kładących kres istnieniu takich maszkar. — Opowiedz mi o Egipcie — powiedział Atlas, spoglądając na gościa kątem oka i szybko odwracając głowę. Inteb cmoknął, by okazać ukontentowanie poczęstunkiem, i pomyślał, że wprawdzie ten człowiek wygląda jak utuczona na święto świnia, to jednak pozory muszą mylić, skoro utrzymuje się u władzy od trzech dziesięcioleci. Duch musi w nim jarzyć się mężny, mało który z władców bowiem potrafi dokonać takiej sztuki. Na dodatek pewnie domyślał się czegoś, a może wręcz wiedział, zatem najlepiej będzie trzymać się prawdy. Inteb przywykł do dworskich intryg i duszna atmosfera niedomówień była mu dziwnie miła po latach wygnania. — Niewiele mam do opowiedzenia, królewski Atlasie. Od wielu miesięcy jestem w podróży i dawno nie widziałem już ojczystych stron. — Naprawdę? Ciekawe. No to opowiedz mi o tych podróżach. — Znudziłbyś się. Większość czasu spędziłem między barbarzyńcami. — Tak czy tak, opowiedz, w każdej historii można znaleźć coś intrygującego. Dobrze jest popijać nawet kwaśne wino, gdy polowanie w toku, dobry jest pieczony niedźwiedź, gdy rozbije się już obóz. — Zimne oczy błysnęły dziwnie. — A młodzi chłopcy z krągłymi tyłeczkami dobrzy są zawsze i wszędzie, co? A brzuchate i piersiaste dziewczyny niemal im dorównują… Inteb nabił na swój złoty widelec kawałek mięsa, starannie obtoczył je w pikantnym sosie i przeżuł. Chyba nie uda mu się ominąć tego tematu. — Najdłużej byłem w kamienistej krainie Mykeńczyków. Polecenie faraona. — Budowałeś im mury, aby lepiej mogli wojować z Atlantydą, co Intebie? Zatem wiedział, pomyślał Inteb, i tylko naprowadzał rozmowę na pożądany temat. — Nie dla wojowania, królewski Atlasie, który rządzisz morzami i brzegami, gdziekolwiek zapragniesz wysłać statki. Nie ma nic interesującego w tej słońcem spalonej skale. Solidne mury są im potrzebne na wypadek wojen z innymi plemionami i zbuntowanymi wieśniakami. Ale tyle to sam wiesz. Musisz widzieć daleko i bystro jak Horus. — Nie, mam tylko szpiegów. Kupionych za kilka kozich bobków, ale byłbyś zdumiony, jakie wieści mi czasem przynoszą. — Teraz, gdy ujrzałem już przepych twego dworu, mało co może mnie zdumieć — powiedział Inteb, kłaniając się lekko. Atlas roześmiał się i wziął całego, ociekającego miodem pieczonego kurczaka. — Faraon ma szczęście do poddanych. Chciałbym mieć takie sługi. — Rozdarł kurczaka na dwoje. Dalszy ciąg przemowy był nieco niewyraźny za sprawą oddzieranych zębami kawałków mięsa, którego pasemka wypadały przy każdym słowie z ust, miód ciekł królowi po brodzie. — Perimedes potrafi żądlić jak giez. Twój faraon mądrze czyni, kupując go sobie murami i wielką bramą wzniesioną praktycznie i tak przez mykeńskich niewolników. Teraz statki tego królika pływają już prawie wszędzie. — Ale nie pokazują się na wodach Atlantydy? — Oczywiście, że nie. Nie twierdziłem, że to głupiec. Ale skutkiem takiego stanu rzeczy dzieło, którego dokonałeś w Mykenach, nijak mnie nie niepokoi. Mam tylko nadzieję, że zdążyłeś się porządnie wykąpać po odwiedzeniu tej kloaki… — I namaściłem się jeszcze wonnymi olejkami, a także spaliłem stare ubranie. Inaczej nie przybyłbym na dwór Atlantydy. Obaj wybuchnęli śmiechem i Inteb poczuł ulgę, ale zachował czujność. Pod ohydną postacią drzemał ciągle dawny, młody Atlas, dzielny żeglarz i wojownik. Jego obecność zdradzały jedynie zimne błyski oczu, ale Inteb wyczuwał już teraz coś więcej. Ten człowiek nie rządził jedynie dzięki prymitywnej sile: na dworze Atlasa unosił się delikatny, ale wyraźnie wyczuwalny odór intrygi. Na wyściełanych ławach pod ścianami spoczywali bogaci kupcy i armatorzy. Popijali, pogryzali to i owo, śmiali się głośno i rozmawiali pod freskami z wesołymi delfinami, ale nieustannie zachowywali czujność. Zupełnie jak lwy odpoczywające po udanym polowaniu, gotowe jednak zerwać się w każdej chwili i walczyć od nowa. Plotąc trzy po trzy, spoglądali jednak czujnie wkoło, by niczego nie przeoczyć, zaś w centrum ich zainteresowania był stojący pod ścianą tron Atlasa. Przełożony kancelarii odczytywał królowi listę otrzymanych właśnie darów. Mówił głośno, by wszyscy mogli go słyszeć. Na bogatej Atlantydzie nie poeci bawili władców, ale zarządcy prawiący o stanie spiżarni. — …i trzy dzbany, trzy kociołki na trójnogach, trzy dzbany do wina, oliwa, jęczmień, oliwki, figi, pszenica, żywy inwentarz, wino i miód, wszystko to są dary kupca, sumiennego Mattisa, który właśnie powrócił z długiej podróży. Sumienny ów kupiec Mattis musiał mieć przede wszystkim apetyt, krągły był bowiem niczym melon. Wstał, skłonił się królowi, a ten odpowiedział mu toastem. Lista jednak miała ciąg dalszy. — Dalej sześć kraterów do mieszania wina, trzy rondle do gotowania, jedna chochla, szczypce do węgla, jedenaście stolików, pięć krzeseł, piętnaście podnóżków… I tak dalej, i tak dalej, aż Inteb przestał słuchać, chyba jako jedyny. Reszta nastawiała uszu, kiwając głowami, gdy wymieniano coś nadzwyczajnego. Wniesiono kolejne dania, głównie drób. Najpierw ptaszki tak małe, że jeden starczał akurat na kęs, potem większe sztuki i dziczyznę. Następnie przyszła pora na dary oceanu: błękitno-czarne małże w skorupach, głowonogi w sosie z własnego atramentu, drobniutkie pieczone rybki, wielkie gotowane dzwonka. W tym kraju ryby były uznawane za szczególny przysmak i poświęcano im niemal tyle samo uwagi co kobietom, które również były tu obecne. Widząc owoce morza, biesiadnicy popadli w niejaką rozterkę, rozstrzygając ostatecznie kwestię na rzecz nowych półmisków i zostawiając świecące gołymi biustami damy same, co najwyżej ze śladami brudnych od sosu i tłuszczu paluchów na piersiach. Przyglądając się tak wszystkim, Inteb poczuł nagle, że też jest obserwowany. Spojrzał na siedzącego po prawej strome młodzieńca: był to Themis, trzeci syn Atlasa. Inteb uniósł puchar z winem i uśmiechnął się do młodzieńca. Jednocześnie poczuł, że chyba wpada w sam środek jakiejś tutejszej intrygi. Themis był przystojny i niewątpliwie dobrze o tym wiedział. Wąski w biodrach, z szerokimi barkami, jak na Atlantyda przystało, w dopasowanej, krótkiej szacie zasłaniającej tylko to co trzeba i odsłaniającej wspaniale umięśnione nogi. Pierś miał pozbawioną włosów, gładką i również dobrze umięśnioną. Mimo solidnej postury, z oblicza wyglądał na osobę wrażliwą, ze smukłym nosem i pełnymi wargami. Zdradzał wyraźne podobieństwo do ojca. Ciemne włosy otaczała kuta złota obręcz ponad wysokim czołem. Zauważywszy spojrzenie Inteba, też uniósł swój kielich. — Zdajesz się mierzyć nasz dwór krytycznym okiem, panie. Wyobrażam sobie, że daleko mu do znakomitości i bogactwa Egiptu, do których pewnie przywykłeś? — Ostatnimi czasy i tak musiałem się zadowalać głównie zatęchłą oliwą, ale nie o to chodzi. Podziwiam was. Nie umniejszając nijak znamienitości Egiptu, mogę przyznać, że wasze miasto i ten pałac to prawdziwe cuda. Wasze malowidła wręcz przyciągają oczy. Owszem, podoba nam się wasza sztuka, jej maniera i technika, ale teraz dopiero poznałem, jak malarz może przenieść widza na otwarte morze lub do krainy kwiatów i zwierząt. Nieskończona różnorodność. A ci ludzie walczący z bykami! Wydaje mi się, że zaraz zeskoczą na podłogę, prosto pod moje stopy. A tamten wielki byk lada chwila weźmie mnie na rogi. — Zatem widziałeś kiedyś, jak tańcuje się z bykami? — Nie, ale mam nadzieję ujrzeć to pewnego dnia. Czy ty też to potrafisz? — Poznałeś? — Themis roześmiał się i wzruszył ramionami. Węzły mięśni zagrały pod skórą. Młodzieniec świetnie wiedział, jaki efekt może to wywrzeć na gościu. — Jestem kimś więcej. Jestem pierwszym pięściarzem tego miasta. — Tego nie wiedziałem. Co oznacza to dziwne słowo? — Jeśli tak, to musisz przed odpłynięciem zobaczyć, na czym polega ten szlachetny sport. Wyobraź sobie dwóch nagich mężów, których ciała natarte zostały oliwą. Stają naprzeciwko siebie z dłońmi owiniętymi skórą. Zadają sobie ciosy, bronią się przed uderzeniami. Zwykły człowiek umarłby od tego. — Themis upił nieco wina i sięgnął po stojący na blacie puchar. — Znacie tę grę? — spytał, potrząsając pucharem, który dziwnie zagrzechotał. — Mamy w Egipcie coś podobnego, ale chyba reguły są nieco inne. Themis obrócił puchar i ukazał trzy kości do gry. — Sześć, trzy i dwa, nie tak źle. Reguły są całkiem proste. Wyższy numer wygrywa. Najwyższa wygrana to Afrodyta, trzy szóstki, najgorszy wynik to same jedynki. Zagramy? Zanim Inteb zdołał odpowiedzieć, dosłyszał kierowane doń wezwanie. To był Atlas. Egipcjanin obrócił się czym prędzej. — Spójrz no, Intebie, czy widziałeś kiedyś coś bardziej żałosnego niż to tutaj? Inteb zerknął na stojącego przed królem więźnia. Poobijany, brudny, nagi, w drewnianych kajdanach na rękach i nogach. Ason, syn Perimedesa, w towarzystwie dwóch strażników. Inteb myślał o więźniu przez cały wieczór. Wcześniejszy widok Asona zapowiadał tę chwilę. Inteb wiedział, że Atlas nie zrezygnuje ze sposobności, by zaprezentować Asona, osobę bez wątpienia mu znaną. Inteb zatem był przygotowany i zareagował tym razem spokojnie, nie dał się zaskoczyć. Zmierzył Asona spojrzeniem od stóp do głów, nie zmieniając przy tym wyrazu twarzy. — Wygląda na Asona, syna Perimedesa. Z jakiego to powodu traktujesz tak szlachetnie urodzonego męża, królu Atlasie? Cisza zapadła przy stołach, uśmiechy zniknęły. Atlas zacisnął usta, spojrzał na Inteba wzrokiem jadowitego węża. Gość wytrzymał, a nawet odwzajemnił spojrzenie. Atlas był władcą absolutnym, wszelako Inteb pochodził z Egiptu, przybył w przyjacielskiej misji jako wysłannik faraona. Należało o tym przypomnieć. Egipt pragnął pokoju zarówno z Atlantydą, jak i Mykenami, i to akurat było ważniejsze niż wszelkie różnice poglądów. Atlas chyba to rozumiał, powstrzymał się bowiem od odpowiedzi, tylko uśmiechnął się lekko. Oczy jednak wciąż miał lodowate. — Szlachetnie urodzony? Może ktoś gdzieś uznaje szlachetność tego kutasa, ale na Atlantydzie nic to nie znaczy, mój mały egipski przyjacielu. Tak, on rzeczywiście pochodzi z tego kłótliwego szczepu, o którym wcześniej rozmawialiśmy. — Ty tutaj! — zakrakał Ason, rozpoznając wreszcie Inteba. — Zdrajca… — Spróbował się wyrwać, ale strażnicy powalili go na kolana. Atlas aż zatrząsł się od gromkiego śmiechu. — Widzisz, Intebie? Ta istota nie pojęła nawet twoich słów, chociaż pragnąłeś stanąć w jej obronie. Dzielny to postępek, Intebie, ale bezcelowy. Szkoda strzępić język, to tylko brudny barbarzyńca. — Pasuję zatem akurat do tego chlewa! — krzyknął wywijający się strażnikom, kaszlący Ason. Goście ryknęli śmiechem. Nawet Inteb pozwolił sobie na uśmiech, by okazać, że jest człowiekiem cywilizowanym i dostrzega komizm tych słów. Atlantyda i Egipt były krajami cywilizowanymi, posiadającymi własną sztukę i kulturę, i tym właśnie różniły się od ludzkiego bydła wkoło, prostactwa grzebiącego zaostrzonymi kijkami w ziemi w poszukiwaniu żeru. Może na tej kupie kamieni, które zwały się Mykenami, ten osobnik był kimś, ale tutaj nie miał żadnej rangi ni znaczenia. Każdym gniewnym słowem Ason tylko utwierdzał słuchaczy w tym mniemaniu i podsycał śmiech. — Zabiję… — warknął Ason. — Chyba zębami, bo oni nie znają oręża — krzyknął Themis i goście znów zachichotali. — Zupełnie jak pies na śmietniku — krzyknął ktoś inny. Ason poszukał nowego adwersarza wzrokiem i wyszczerzył zęby. — Ty… wszyscy jesteście… skurwysynami! Mieczem bym was pozabijał! — Mieczem? — Themis uniósł brwi w komicznej parodii zdumienia. — Dalibyśmy ci miecz, ale czy potrafisz utrzymać coś takiego swoimi łapami? Przez salę przetoczyła się kolejna fala śmiechu. Ason krzyczał coś, ale jego głos ginął we wrzawie, a wykrzywiona wściekle twarz więźnia tylko pobudzała wszystkich do coraz większej wesołości. Wszystko to stało się nagle. Niewolnik niosący gorący kociołek nalewki rybnej mijał właśnie Asona, który pociągając eskortę za sobą, zdołał podciąć usługującemu nogi. Niewolnik upadł, upuszczony kociołek pękł i parząca zawartość dosięgła Themisa. Niewolnik i strażnicy utworzyli na podłodze jeden kłąb, Ason zaś runął na stół, zmiażdżył go i dosięgną! dłońmi gardła Themisa. Przez chwilę panowała cisza, potem zaskoczenie minęło i wybuchła wrzawa. Strażnicy odkopnęli niewolnika na bok i złapali Asona, okładając go pałkami i próbując oderwać jego palce od gardła królewskiego syna. Tymczasem Ason zacisnął jeszcze silniej dłonie. W końcu dostał w ciemię rękojeścią miecza, zadrżał i obwisł bezwładnie. Odciągnięto go za nogi, twarzą do posadzki. Jeden ze strażników dobył krótkiego miecza i szykował się, by wbić go w pierś więźnia. — Stójcie! — rozległ się zachrypnięty głos i miecz zamarł w powietrzu. Themis wstał, potarł gardło. Szatę miał brudną, spadały z niej kawałki ryby. — Nie umrze tak łatwo. Zaatakował mnie, zatem jest mój. Ja go zabiję, dobrze, ojcze? Atlas upił wina i zbył całą sprawę machnięciem ręki. Zabawa dobiegła końca, barbarzyńca odegrał swą rolę. Trzęsąc się wciąż ze złości, Themis spojrzał na Inteba. — Pytałeś panie o walkę na pięści. Jutro pokażę ci, na czym to polega. Ujrzysz, jak na otwartej arenie, w równej walce, zatłukę tego młokosa na śmierć. |
||
|