"Światło minionych dni" - читать интересную книгу автора (Clarke Arthur C., Baxter Stephen)

1. Maszyna Casimira

Krótko przed wschodem słońca Witalij Keldysz wsiadł niezgrabnie do swego samochodu, uruchomił autoszofera i pozwolił, by wóz odjechał spod zaniedbanego hotelu.

Ulice Leninska były puste, powierzchnia drogi popękana, wiele okien zabito deskami. Pamiętał to miejsce w szczycie rozwoju, gdzieś w latach siedemdziesiątych: gwarne miasto naukowców, z dziesiątkami tysięcy mieszkańców. Miało swoje szkoły, kina, basen, stadion sportowy, kawiarnie, restauracje, hotele, a nawet własną stacją telewizyjną.

A jednak, gdy mijał główną bramę na północy miasta, wciąż tkwił tam stary niebieski znak z białą strzałką wskazującą: DO BAJKONURU, nadal głoszący tę dawną, mylącą nazwę. I wciąż tutaj, w sercu Azji, rosyjscy inżynierowie budowali statki kosmiczne i wystrzeliwali je w niebo.

Chociaż, pomyślał ze smutkiem, pewnie już niedługo.

Słońce wzeszło wreszcie i przyćmiło gwiazdy — wszystkie prócz jednej, jak się przekonał, najjaśniejszej ze wszystkich. Swobodnie, z nienaturalną prędkością poruszała się przez południowe niebo. Były to ruiny Międzynarodowej Stacji Kosmicznej, nigdy nie ukończonej, porzuconej w 2010 roku po katastrofie wiekowego promu kosmicznego. Ale stacja wciąż dryfowała wokół Ziemi jak nieproszony gość na dawno zakończonym przyjęciu.

Pejzaż za miastem był monotonny. Samochód minął stojącego cierpliwie przy drodze wielbłąda i pomarszczoną kobietę w łachmanach. Pomyślał, że taką scenę mógł pewnie zobaczyć w każdej chwili ostatniego tysiąca lat, jak gdyby nie liczyły się te wszystkie zmiany polityczne, techniczne i społeczne, które przemknęły nad tą krainą. Być może tak właśnie było.

Lecz w coraz jaśniejszym wiosennym słońcu zieleniał step nakrapiany żółtymi kwiatami. Witalij odsunął okno i próbował wyczuć zapach łąk, który tak dobrze pamiętał. Jednak nos, zniszczony przez wiele lat palenia tytoniu, zawiódł go po raz kolejny. Witalij poczuł ukłucie smutku, jak zawsze o tej porze roku. Trawa i kwiaty wkrótce znikną: wiosna na stepach trwa tragicznie krótko, jak samo życie.

Dotarł do celu.

Był to łańcuch stalowych wież wycelowanych w niebo i gigantycznych, betonowych wzgórz. Kosmodrom — o wiele większy od jego zachodnich konkurentów — pokrywał tysiące kilometrów kwadratowych pustego terenu. Oczywiście większa jego część była obecnie porzucona, a ogromne wysięgniki rdzewiały powoli w suchym powietrzu lub zostały rozebrane na złom — za zgodą władz albo i bez niej.

Lecz dziś rano przy jednej z platform panował spory ruch. Witalij widział techników w ochronnych kombinezonach i pomarańczowych hełmach, biegających wokół wielkiej wieży — niczym wierni u stóp potężnego boga.

Z megafonów nad stepem popłynęły słowa: Gotowost’ diesjat’ minut. Dziesięć minut i odliczanie trwa.

Spacer z samochodu na stanowisko obserwacyjne, choć krótki, bardzo go zmęczył. Witalij starał się ignorować bicie krnąbrnego serca, krople potu na szyi i czole, brak tchu, uczucie bólu nękające ramię i kark.

Powitali go ci, którzy przybyli tu wcześniej. Byli to korpulentni, zadowoleni z siebie mężczyźni i kobiety, którzy w tej nowej Rosji poruszali się płynnie między prawem a mętnym światem podziemia. Byli też bardzo młodzi technicy o twarzach podobnych do szczurów, niczym symbole głodu dręczącego ten kraj od upadku Związku Radzieckiego.

Przyjął powitanie, ale z zadowoleniem pogrążył się w odosobnieniu i anonimowości. Kobiety i mężczyźni w tych ciężkich czasach nie dbali ani o niego, ani o jego wspomnienia lepszej przeszłości.

Nie obchodziło ich też szczególnie to, co miało nastąpić. Wszystkie rozmowy dotyczyły wydarzeń rozgrywających się daleko stąd: Hirama Pattersona i jego tuneli podprzestrzennych, jego obietnicy, że samą Ziemię uczyni przezroczystą jak szkło.

Było jasne, że Witalij jest tu najstarszym z obecnych, być może ostatnim okazem z dawnych dni. Ta myśl dawała mu pewną gorzką satysfakcję.

Dziś była niemal siedemdziesiąta rocznica wystrzelenia pierwszej Mołni — „błyskawicy” — w 1965 roku. Równie dobrze mogło to być siedemdziesiąt dni, tak wyraźnie wszystko pamiętał. Armia młodych naukowców, techników rakietowych, mechaników, robotników, kucharzy, cieśli i murarzy pojawiła się na tym pustym stepie i mieszkając w chatach i namiotach, na przemian marznąc i gotując się w upale, uzbrojona w niewiele więcej niż swoje oddanie sprawie i geniusz Koralowa, wybudowała i wystrzeliła pierwsze statki kosmiczne ludzkości.

Projekt satelitów Mołnia był rzeczywiście genialny. Wielkie silniki Korolewa nie potrafiły wynieść satelity na orbitę geosynchroniczną, na wysokość, gdzie by zawisła nad stałym punktem powierzchni Ziemi. Dlatego Korolew umieszczał swe satelity na eliptycznych ośmiogodzinnych trajektoriach. Na takich starannie dobranych orbitach trzy Mołnie mogły objąć swym zasięgiem większą część Związku Radzieckiego. Przez całe dziesięciolecia ZSRR, a potem Rosja utrzymywały konstelację Mołni na ich eliptycznych torach, gwarantując wielkiemu, rozległemu krajowi tak ważną społeczną i gospodarczą jedność.

Witalij uważał satelity komunikacyjne Mołnia za największe osiągnięcie Korolewa, przewyższające nawet inne dokonania Konstruktora — wystrzeliwanie w kosmos ludzi i robotów, lądowanie na Marsie i Wenus, a nawet przegrany o włos z Amerykanami wyścig do Księżyca.

Lecz dziś, prawdopodobnie, zapotrzebowanie na te cudowne ptaki wygasło.

Wielka wieża startowa odsunęła się, a ostatnie kable energetyczne opadły, wijąc się jak grube czarne węże. Pojawiła się smukła sylwetka samej rakiety: igła z ozdobnym ożebrowaniem, typowym dla antycznych, cudownych, absolutnie niezawodnych konstrukcji Korolewa. Chociaż słońce wzeszło już wysoko, rakieta była skąpana w jaskrawym sztucznym świetle i w oparach kriogenicznego paliwa zbiorników.

Tri. Dwa. Odin. Zaziganije!

Zapłon…


Kiedy Kate Manzoni wjeżdżała do kampusu OurWorldu, jaskrawy pokaz świetlny Hirama Pattersona malował już niebo nad stanem Waszyngton. Zaczęła się zastanawiać, czy przypadkiem nie spóźni się na tę niezwykłą konferencję bardziej, niż to wypada.

Małe samoloty krążyły po niebie, rozpylając warstwę (z pewnością ekologicznie bezpiecznego) pyłu, na której lasery kreśliły obrazy obracającej sią Ziemi. Co kilka sekund glob stawał się przezroczysty i odsłaniał znajomy symbol OurWorldu, wyrysowany w samym jądrze. Wszystko to było dość tandetne i tylko przesłaniało prawdziwe piękno czystego nocnego nieba.

Zaciemniła dach auta i powidoki popłynęły jej przed oczami.

Mały robot zawisł przed samochodem. Wyglądał jak jeszcze jeden wirujący powoli ziemski glob, a kiedy przemówił, głos miał gładki, syntetyczny, pozbawiony wszelkich emocji.

— Tędy, pani Manzoni.

— Chwileczkę — rzuciła i szepnęła: — Wyszukiwarka. Lustro. Jej własny obraz wykrystalizował się pośrodku pola widzenia, niepokojąco przesłaniając wirującego robota. Sprawdziła przód i tył sukni, włączyła programowalne tatuaże na ramionach i odgarnęła niesforne kosmyki włosów. Obraz, syntezowany z danych kamer samochodu i przekazywany do wszczepów na siatkówce, był trochę ziarnisty, a przy zbyt szybkich ruchach rozpadał się na kwadratowe piksele, ale takie były ograniczenia staromodnej techniki wszczepów zmysłowych. Godziła się z nimi. Lepiej znosić niewyraźne obrazy, niż pozwolić, żeby jakiś chirurg od poprawiania CUN pchał się z łapami do jej czaszki.

Gotowa, usunęła obraz i wysiadła z wozu z taką gracją, na jaką tylko było ją stać w tej bezsensownie obcisłej i niepraktycznej sukience.

Kampus OurWorldu okazał się dywanem prostokątów trawy, oddzielających dwupiętrowe budynki biur — szerokie, niezgrabne skrzynie błękitnego szkła, podtrzymywane przez wąskie wsporniki zbrojonego betonu. Był brzydki i staromodny — szczyt korporacyjnej mody lat dziewięćdziesiątych. Na parterze każdego z budynków był otwarty parking, na jednym z nich zatrzymał się jej samochód.

Włączyła się w rzekę ludzi, płynącą w stronę bufetu. Roboty podskakiwały im nad głowami.

Bufet był zrobiony najwyraźniej na pokaz: spektakularny, wielopoziomowy szklany walec obudowany wokół autentycznego, zamalowanego graffiti kawałka berlińskiego muru. Co niezwykłe, przez sam środek sali przepływał strumień, a nad nim przerzucono niewielkie kamienne mostki. Dziś wieczór pewnie z tysiąc gości krążyło po tej szklistej podłodze, grupy zbierały się i rozpraszały, strzępy rozmów niosły się na wszystkie strony.

Wiele głów zwróciło się w jej stronę. Niektórzy pewnie ją poznali, inni — zarówno mężczyźni, jak i kobiety — patrzyli z wykalkulowaną żądzą.

Spoglądała na jedną twarz po drugiej i rozpoznawała je ze zdumieniem. Byli tu prezydenci, dyktatorzy, członkowie królewskich rodów, wielcy świata przemysłu i finansjery oraz zwykła mieszanka sław muzycznych, filmowych i z innych dziedzin sztuki. Nie zauważyła prezydent Juarez, ale było kilka osób z jej gabinetu. Musiała przyznać, że na swój najnowszy spektakl Hiram ściągnął niezłą publiczność.

Kate wiedziała oczywiście, że nie znalazła się tutaj wyłącznie z powodu swego dziennikarskiego talentu czy umiejętności prowadzenia konwersacji, lecz dzięki połączeniu urody i pewnej sławy, jaką zyskała, rozgłaszając odkrycie Wormwoodu. Cóż, sama z przyjemnością korzystała z tych atutów, zwłaszcza od czasu swego wielkiego zerwania.

Roboty pływały nad głowami, roznosząc kanapki i drinki. Wzięła jakiś koktajl. Niektóre przekazywały obrazy ze stacji Hirama. W tym podnieceniu nikt nie zwracał na nie uwagi, nawet na te najbardziej widowiskowe: jeden z robotów na przykład pokazywał rakietę kosmiczną tuż przed startem, najwyraźniej z jakiegoś suchego stepu w Azji. Nie mogła jednak zaprzeczyć, że cała ta technika robiła wrażenie, wzmacniając jakby słynne przechwałki Hirama, że misją OurWorldu jest informowanie planety.

Z wolna dryfowała w stronę jednej z większych grup ludzi w pobliżu. Próbowała dostrzec, kto, czy też co, znalazł się w centrum ich uwagi. Zauważyła szczupłego młodego człowieka o ciemnych włosach, z wąsem jak mors i w okrągłych okularach; miał na sobie jakiś absurdalny teatralny mundur wojskowy — jasnozielony ze szkarłatnymi lampasami. Miała wrażenie, że trzyma jakiś mosiężny instrument muzyczny, jakby małą trąbkę. Rozpoznała go oczywiście i zaraz straciła zainteresowanie. Zwykły wirtual. Przyjrzała się stojącym wokół gościom, zaskoczona ich dziecięcym zafascynowaniem tą symulacją dawno już martwej sławy.

Jeden ze starszych mężczyzn przyglądał sięjej nieco zbyt uważnie; oczy miał dziwne, nienaturalnie jasne. Zastanawiała się, czy używa nowej generacji implantów siatkówki — podobno operowały na falach długości milimetra, przy których tkaniny stają się przezroczyste; w połączeniu z lekkim wzmocnieniem obrazu pozwalały użytkownikowi widzieć przez ubrania. Mężczyzna zrobił niepewny krok w jej stronę; jego protezy, niewidoczne maszyny chodzące, zawarczały lekko.

Kate odwróciła się.

— …Obawiam się, że to tylko wirtual. To znaczy ten nasz młody sierżant. Podobnie jak jego trzech towarzyszy, rozstawionych na sali. Nawet władza mojego ojca nie pozwala jeszcze na wskrzeszanie zmarłych. Ale, oczywiście, wie pani o tym wszystkim.

Aż podskoczyła, słysząc głos przy uchu. Odwróciła się i spojrzała w twarz młodego człowieka: miał może dwadzieścia pięć lat, czarne włosy, dumny rzymski nos, a w brodzie dołek, za którym kobiety pewnie szalały. Mieszane pochodzenie uwidaczniała smagła skóra i grube czarne brwi nad oszałamiającymi, przymglonymi błękitnymi oczami. Lecz jego wzrok wędrował niespokojnie, nawet w ciągu tych kilku pierwszych sekund spotkania — jakby miał kłopoty z utrzymaniem kontaktu wzrokowego.

— Pani się na mnie gapi — powiedział. Próbowała się bronić.

— Zaskoczył mnie pan. Wiem zresztą, kim pan jest.

Młody człowiek nazywał się Bobby Patterson; był jedynym synem i dziedzicem Hirama, a także słynnym uwodzicielem. Zastanowiła się, ile jeszcze samotnych kobiet wziął dzisiaj na cel.

— A ja znam panią, pani Manzoni. Czy może mam do pani mówić Kate?

— Proszę bardzo. Pana ojca nazywam Hiramem, tak jak wszyscy, chociaż nigdy go nie spotkałam.

— A chcesz? Mogę to załatwić.

— Tego jestem pewna.

Przyjrzał się jej uważnie. Najwyraźniej bawił go ten subtelny słowny pojedynek.

— Wiesz, można zgadnąć, że jesteś dziennikarką, a przynajmniej, że piszesz. Po tym, jak obserwujesz raczej ludzi, reagujących na wirtuala, niż samego wirtuala… Czytałem twoje teksty na temat Wormwoodu. Narobiłaś szumu.

— Nie takiego jak sam Wormwood, kiedy trafi w Pacyfik dwudziestego siódmego maja 2534 roku.

Uśmiechnął się. Zęby miał jak rzędy pereł.

— Intrygujesz mnie, Kate Manzoni — oświadczył. — W tej chwili sięgasz do wyszukiwarki, prawda? Pytasz o mnie.

— Nie. — Zirytowała ją ta sugestia. — Jestem dziennikarką, nie potrzebuję protezy pamięci.

— A ja najwyraźniej tak. Pamiętałem twoją twarz i teksty, lecz nie twoje imię. Czujesz się urażona?

Zjeżyła się.

— A niby dlaczego? Szczerze mówiąc…

— Szczerze mówiąc, wyczuwam w powietrzu odrobinę chemii seksu. Mam rację?

Ciężka ręka opadła na jej ramię i otoczył ją silny zapach taniej wody kolońskiej. Zjawił się osobiście Hiram Patterson: jeden z najsławniejszych ludzi na planecie.

Bobby uśmiechnął się i delikatnie odepchnął ramię ojca.

— Tato, znowu wprawiasz mnie w zakłopotanie.

— Och, co tam. Życie jest takie krótkie, prawda?

Akcent Hirama zdradzał jego pochodzenie — te przeciągane nosowe samogłoski, typowe dla Norfolk w Anglii. Był bardzo podobny do syna, lecz ciemniejszy, łysawy, z pasmem sztywnych czarnych włosów wokół głowy. Oczy jarzyły się błękitem nad rodowym długim nosem. Uśmiechał się lekko, pokazując pożółkłe od nikotyny zęby. Wydawał się energiczny i nie wyglądał na swoje sześćdziesiąt kilka lat.

— Pani Manzoni, podziwiam pani teksty, a jeżeli wolno mi dodać, wygląda pani cudownie.

— I zapewne dlatego się tutaj znalazłam. Roześmiał się zadowolony.

To także. Ale chciałem mieć pewność, że przynajmniej jedna inteligentna osoba znajdzie się wśród tych pustogłowych politykierów i ślicznotek, którzy zawsze przychodzą na takie imprezy. Ktoś, kto potrafi zapisać tę chwilę dla historii.

— Jestem zaszczycona.

— Ależ skądże — odparł bez ogródek. — Jest pani ironiczna. Słyszała pani plotki o tym, co chcę zrobić dziś wieczorem. Prawdopodobnie niektóre sama pani wymyśliła. Uważa mnie pani za stukniętego megalomana…

Tego bym raczej nie powiedziała. Widzę przed sobą człowieka z nową zabawką. Hiramie, czy naprawdę wierzysz, że zabawka może zmienić świat?

— Ale zabawki to robią, wie pani o tym! Kiedyś było to koło, pług, wytop żelaza… Wynalazki, które potrzebowały tysiąca lat, żeby rozprzestrzenić się na całej planecie. Teraz wystarczy jedno pokolenie albo mniej. Proszę pomyśleć o samochodzie czy telewizji. Gdy byłem mały, komputery przypominały gigantyczne szafy, które obsługiwali kapłani z perforowanymi kartami. A dzisiaj spędzamy połowę życia podłączeni do ekranu SoftScreenu. Ale moja zabawka przebije wszystkie… No cóż, musi pani sama to ocenić. — Przyjrzał się Kate. — Życzę dobrej zabawy. Jeśli ten młody darmozjad jeszcze pani nie zaprosił, to proszę przyjść na kolację, pokażemy pani więcej: tyle, ile pani zechce. Mówię poważnie. Wystarczy, że powie pani któremuś z robotów. A teraz przepraszam… — Lekko ścisnął ją za ramię, a potem ruszył przez tłum. Idąc, uśmiechał się, machał ręką, ściskał dłonie. Kate nabrała tchu.

— Czuję się, jakby właśnie wybuchła bomba.

— On tak działa — roześmiał się Bobby. — A przy okazji…

— Tak?

— I tak chciałem to zrobić, zanim ten stary dureń się wtrącił. Przyjdź na kolację. Może potem trochę się zabawimy, poznamy lepiej…

Paplał dalej, lecz Kate przestała go słuchać i skupiła się na rym, co wiedziała o Hiramie Pattersonie i OurWorldzie.

Hiram Patterson, urodzony jako Hirdamani Patel, pochodził z ubogiej rodziny osiadłej w błotnistych okolicach wschodniej Anglii, z terenów, które zniknęły już pod Morzem Północnym. Pierwsze wielkie pieniądze zdobył, wykorzystując japońskie techniki klonowania do wytwarzania składników dla tradycyjnej medycyny — kiedyś niezbędne do tego były tygrysie wąsy, łapy, pazury, a nawet kości — i sprzedawał to chińskim społecznościom na całym świecie. Tak zyskał sławę: krytykę za wykorzystanie tak zaawansowanej techniki dla zaspokajania tak prymitywnych celów i podziw za pomoc w ochronie żyjących jeszcze tygrysów w Indiach, Chinach, Rosji i Indonezji… Teraz zresztą nie został ani jeden.

Potem Hiram rozszerzył krąg swych zainteresowań. Skonstruował pierwszy na świecie udany ekran typu SoftScreen, elastyczny system generowania obrazu, oparty na polimerowych pikselach, zdolnych do emisji wielobarwnego światła. Po tym sukcesie Hiram zdobył prawdziwy majątek. Wkrótce jego korporacja OurWorld stała się potęgą w zaawansowanej technologii przekazu wiadomości, sportu i rozrywki.

Lecz Wielka Brytania upadała. Jako część Zjednoczonej Europy pozbawiona została ważnych makroekonomicznych narzędzi, takich jak kontrola nad kursami walut i stopami procentowymi, a przy tym nie była chroniona przed słabą gospodarką większego organizmu. Rząd brytyjski nie potrafił powstrzymać ostrego kryzysu. I w końcu, w roku 2010, niepokoje społeczne i zmiany klimatyczne zmusiły Wielką Brytanię do opuszczenia Unii Europejskiej. Zjednoczone Królestwo się rozpadło, a Szkocja podążyła własną drogą. Przez cały ten czas Hiram walczył, by utrzymać fortunę OurWorldu.

Potem, w 2019, Anglia z Walią oddały Irlandię Pomocną Eire, a rodzinę królewską odesłały do Australii, gdzie wciąż witano jaz radością. Po czym stała się pięćdziesiątym drugim stanem Ameryki. Dzięki większej mobilności siły roboczej, międzyregionalnym transferom finansowym i innym cechom realnie zunifikowanej amerykańskiej gospodarki Anglia rozkwitła.

Rozkwitła jednak bez Hirama.

Jako obywatel USA Hiram szybko wykorzystał okazję i przeniósł się na przedmieścia Seattle, w stanie Waszyngton. Zapewne dla czystej satysfakcji umieścił sztab swej korporacji w miejscu, gdzie kiedyś znajdował się kampus Microsoftu. Hiram lubił się przechwalać, że będzie Billem Gatesem dwudziestego pierwszego wieku. Istotnie, majątek korporacji i jego osobiste wpływy na żyznej glebie amerykańskiej gospodarki wzrastały wykładniczo.

Wciąż jednak, o czym Kate dobrze wiedziała, był tylko jednym z licznych, choć potężnych graczy na małym i konkurencyjnym rynku. Znalazła się tu dzisiaj, ponieważ — tak głosiły plotki i sam przed chwilą to sugerował — Hiram miał ujawnić coś nowego, coś, co całkowicie zmieni sytuację.

W przeciwieństwie do ojca Bobby Patterson dorastał pod osłoną potęgi Hirama.

Kształcony w Eton, Cambridge i Harvardzie zajmował rozmaite stanowiska w firmach ojca i prowadził dość spektakularny styl życia międzynarodowego playboya i najlepszej partii na świecie. O ile Kate wiedziała, ani razu nie wykazał się żadną inicjatywą, nie przejawił śladu chęci, by wyrwać się z objęć ojca albo nawet go zastąpić.

Spoglądała na jego perfekcyjną twarz. Oto ptak, który jest szczęśliwy w pozłacanej klatce, myślała. Zepsuty, bogaty dzieciak.

Czuła jednak, że rumieni się pod jego wzrokiem, i przeklinała własną biologię.

Nie odzywała się przez kilka sekund, a Bobby wciąż czekał, czy przyjmie zaproszenie na kolację.

— Pomyślę o tym, Bobby.

Wydawał się zdziwiony, jakby nigdy dotąd nie otrzymał takiej pełnej wahania odpowiedzi.

— Jest jakiś problem? Jeśli chcesz, mógłbym…

— Panie i panowie.

Wszystkie głowy zwróciły się. w stronę, mówcy; Kate odetchnęła z ulgą.

Hiram wszedł na podwyższenie na końcu sali. Za nim olbrzymi ekran ukazywał powiększony obraz jego głowy i ramion. Niczym łaskawy bożek uśmiechał się do wszystkich, a roboty krążyły wokół jego głowy jak klejnoty, połyskując obrazami z licznych kanałów OurWorldu.

— Chciałbym przede wszystkim podziękować wam za przybycie tutaj, gdzie będziecie świadkami historycznej chwili, a także za waszą cierpliwość. Przedstawienie zaraz się zacznie.

Wymuskany wirtual w zielonkawym mundurze zmaterializował się na scenie obok Hirama; staroświeckie okulary połyskiwały w świetle lamp. Przyłączyło się jeszcze trzech innych: w różu, błękicie i szkarłacie. Każdy z nich trzymał instrument muzyczny — obój, trąbkę i flet. Zabrzmiały oklaski. Cała czwórka skłoniła się swobodnie i cofnęła w tylną część sceny, gdzie czekała perkusja i trzy elektryczne gitary.

Hiram podjął przemowę.

— Te obrazy docierajądo nas, do Seattle, ze stacji Brisbane w Australii. Są przekazywane między satelitami komunikacyjnymi. Opóźnienie wynosi kilka sekund. Można powiedzieć, że ci chłopcy przez ostatnie kilka lat zarobili furę pieniędzy, a ich nowa piosenka Let Me Love You przez cztery tygodnie od Bożego Narodzenia była pierwsza na listach przebojów na całym świecie. Wszystkie zyski poszły na cele dobroczynne.

— Nowa piosenka — mruknęła cynicznie Kate. Bobby pochylił się do niej.

— Nie lubisz V-Fabów?

— Daj spokój — odparła. — Oryginalny zespół rozpadł się sześćdziesiąt pięć lat temu. Dwóch z nich umarło, zanim się urodziłam. Ich gitary i bębny były tak straszliwie staromodne w porównaniu z nowym sprzętem powietrznym, gdzie muzyka jest generowana przez taniec wykonawców… Zresztą wszystkie te nowe piosenki to tylko ekstrapolowane śmieci.

— A wszystko to jest częścią naszej… Jak to nazywasz w swoich polemikach? Kulturowej zgnilizny — dokończył uprzejmie.

— Tak jest, do licha — odparła, lecz jego gracja sprawiała, że własna surowość wprawiała ją w lekkie zakłopotanie.

Hiram mówił dalej:

— …nie tylko na pokaz. Urodziłem się w roku 1967, podczas Lata Miłości. Oczywiście niektórzy twierdzą, że lata sześćdziesiąte były rewolucją kulturalną, która prowadziła donikąd. Może to prawda, przynajmniej bezpośrednio. Ale te lata i ich muzyka o miłości i nadziei odegrały wielką rolę w kształtowaniu mnie i innych z tamtego pokolenia.

Bobby pochwycił wzrok Kate. Rozczapierzywszy palce, udawał, że wymiotuje; musiała osłonić usta, żeby się nie roześmiać.

— …, W samym środku tego lata, dwudziestego piątego czerwca 1967 roku, odbył się globalny koncert telewizyjny, który miał pokazać potęgę rodzącej się sieci komunikacyjnej. — Za plecami Hirama perkusista V-Fab podał rytm i cały zespół zaczął grać żałobną parodię Marsylianki, która ustąpiła pięknie zaśpiewanej trzyczęściowej melodii.

— To był wkład Wielkiej Brytanii — zawołał Hiram, przekrzykując muzykę. — Pieśń o miłości, zaśpiewana dwustu milionom ludzi na całym świecie. Ten koncert nazywał się Nasz Świat, Our World. Tak, to prawda. Stąd wziąłem nazwę. Wiem, że to trochę staroświeckie. Ale gdy tylko zobaczyłem nagranie tego koncertu, a miałem wtedy dziesięć lat, wiedziałem, co chcę robić w życiu.

Staroświeckie tak, pomyślała Kate, lecz z pewnością skuteczne. Publiczność jak zaczarowana wpatrywała się w ogromny obraz Hirama, a muzyka lata sprzed siedmiu dekad rozlegała się w całej sali.

— A dzisiaj — rzekł Hiram z szerokim gestem — wydaje mi się, że osiągnąłem cel mojego życia. Radzę, żebyście się czegoś złapali, choćby czyjejś ręki…

Podłoga stała się przezroczysta.


Zawieszona nagle w pustej przestrzeni Kate poczuła, że się zatacza. Oczy oszukiwały ją mimo twardej podłogi pod stopami. Rozległy się nerwowe śmiechy i kilka krzyków, cichy brzęk tłuczonego szkła.

Kate ze zdumieniem odkryła, że chwyciła Bobby’ego za ramię. Wyczuwała tam węzły mięśni. Ujął jej dłoń, pozornie bez żadnego wyrachowania.

Zostawiła rękę tam, gdzie była. Na razie.

Miała wrażenie, że unosi się wśród gwiaździstego nieba, jakby cała sala przeniosła się w kosmos. Lecz te „gwiazdy” rozmieszczone na czarnym tle układały się w sześcienną sieć połączoną delikatnymi promieniami kolorowego światła. Spoglądając w głąb tej siatki, widząc malejące w oddali obrazy, Kate miała wrażenie, że zagląda do nieskończenie długiego tunelu.

Na tle muzyki, która wciąż brzmiała dookoła, subtelnie różna stylem od oryginalnego nagrania, Hiram powiedział:

— Nie patrzycie w niebo, w przestrzeń. Patrzycie w dół, w najgęstsze struktury materii. Widzicie kryształ diamentu. Te białe punkty to atomy węgla. Połączenia między nimi to siły walencyjne, które je wiążą. Chcę zaznaczyć, że to, co zobaczycie, choć udoskonalone, nie jest symulacją. Za pomocą współczesnej techniki, na przykład tunelowego mikroskopu skanującego, możemy uzyskać obraz materii nawet na najbardziej podstawowym poziomie. Wszystko, co widzicie, jest prawdziwe. A teraz chodźmy dalej.

Holograficzne obrazy uniosły się i wypełniły całą salę, jakby bufet i obecni w nim ludzie zapadali się w siatkę diamentów i maleli równocześnie. Atomy węgla pęczniały nad głową Kate jak jasnoszare balony; dostrzegała niezwykłe obrazy struktury ich wnętrza. Przestrzeń wokół iskrzyła. Świetlne punkty rozbłyskiwały i natychmiast gasły. Wszystko to było niezwykle piękne, jakby płynęła przez obłok świetlików.

— Patrzycie na przestrzeń — powiedział Hiram. — Pustą przestrzeń. To coś, co wypełnia cały wszechświat. Lecz widzicie tę przestrzeń z rozdzielczością daleko przekraczającą możliwości ludzkiego oka, na poziomie, kiedy widzialne są pojedyncze elektrony. A na tym poziomie ważne stają się efekty kwantowe. Pusta przestrzeń jest w rzeczywistości pełna, pełna zmiennych pól energii. A te pola manifestują się jako cząstki, fotony, pary elektronowo-pozytronowe, kwarki… Rozbłyskuj ą na krótko, związane pożyczoną masą i energią, a potem znikają, kiedy prawo zachowania energii zaczyna działać ponownie. My, ludzie, widzimy przestrzeń, energię i materię z wysoka, jak astronauta lecący nad oceanem. Jesteśmy zbyt wysoko, żeby widzieć fale i grzywacze piany. Ale one tam są.

— Nie dotarliśmy jeszcze do końca naszej podróży. Trzymajcie mocno wasze drinki.

Obraz znów eksplodował. Kate miała uczucie, że leci prosto w szkliste, wielowarstwowe wnętrze jednego z atomów węgla. W samym środku była twarda, lśniąca bryła, złożona ze zniekształconych kuł. Czyżby to jądro? I czy te mniejsze kule to protony i neutrony?

Gdy jądro pomknęło w jej stronę, usłyszała krzyki gości. Ściskając ramię Bobby’ego, starała się nie dygotać, gdy mknęła do jednego z nukleonów.

A wtedy…

Nie było już kształtu. Żadnej formy, żadnego światła, żadnej barwy prócz krwistoczerwonego karmazynu. A jednak był ruch: powolny, falisty, nieskończenie wijący, akcentowany bąblami, które unosiły się i pękały. Przypominało to gotującą się wolno gęstą, brudną ciecz.

— Osiągnęliśmy to, co fizycy nazywają poziomem Plancka — wyjaśnił Hiram. — Jesteśmy o dwadzieścia rzędów wielkości głębiej od poziomu cząstek wirtualnych, które widzieliśmy poprzednio. Na tym poziomie nie możemy być nawet pewni struktury samej przestrzeni: topologia i geometria się rozpadają, przestrzeń i czas rozplątują.

— Na rym najbardziej podstawowym poziomie nie istniała już sekwencja czasu czy porządek przestrzeni. Unifikacja czasoprzestrzeni została rozerwana przez siły grawitacji kwantowej, przestrzeń stała się wrzącą, probabilistyczną pianą, przecinaną wormholami.

— Tak, wormhole — rzekł Hiram. — To, co widzimy, to ujścia tuneli, formujących się spontanicznie, przebijanych polami elektrycznymi. Przestrzeń to coś, co powstrzymuje wszystko przed znalezieniem siew tym samym miejscu. Tak? Ale na tym poziomie przestrzeń jest ziarnista i trudno uwierzyć, że poradzi sobie z tym zadaniem. A zatem otwór tunelu może połączyć dowolny punkt w tym małym regionie czasoprzestrzeni z dowolnym innym punktem. Naprawdę dowolnym: może to być przedmieście Seattle albo Brisbane w Australii, albo planeta Alfa Centauri. To tak, jakby czasoprzestrzenne mosty spontanicznie pojawiały się i znikały.

Jego ogromna twarz uspokajająco uśmiechnęła się z góry. Nie rozumiem tego tak samo jak wy, zdawał się mówić obraz. Musicie mi zaufać.

— Moi specjaliści będą na miejscu i wyjaśnią wam wszystko tak dokładnie, jak tylko potraficie zrozumieć.

— Najważniejsze jednak jest, co z tym zrobimy. Najkrócej mówiąc, chcemy sięgnąć w tę kwantową pianę i wybrać taki tunel, który połączy nasze laboratorium tutaj, w Seattle, z identycznym w Brisbane, w Australii. A kiedy go ustabilizujemy, tunel utworzy połączenie, przez które będziemy mogli wysyłać sygnały szybciej niż samo światło. To właśnie, panie i panowie, jest podstawą nowej rewolucji komunikacyjnej. Nie będzie więcej kosztownych satelitów, bombardowanych mikrometeorytami i spadających z nieba, nie będzie irytujących opóźnień, nie będzie gigantycznych opłat. Świat, nasz świat, zostanie wreszcie połączony.

Wirtuale ciągle grali, rozległ się gwar rozmów, a nawet pytania.

„Niemożliwe!”. „Tunele są niestabilne, wszyscy o tym wiedzą”. „Padające promieniowanie powoduje, że tunele natychmiast się zapadają”. „Nie można przecież…”.

Ogromna twarz Hirama unosiła się nad wrzącą pianą kwantową. Pstryknął palcami i piana zniknęła, zastąpiona przez pojedynczy twór zawieszony w ciemności pod stopami.

Rozległo się chóralne westchnienie.

Kate zobaczyła zbiór lśniących punktów światła — atomy. Światełka tworzyły sferę geodezyjną, zamknęły się w sobie i obracały powoli. Wewnątrz zobaczyła kolejną sferę, obracającą się w drugą stronę, a wewnątrz jeszcze jedną i dalej, aż po granice zasięgu wzroku. Przypominało to jakiś mechanizm, atomowy zegar. Jednak cała struktura pulsowała jasnobłękitnym światłem i Kate czuła, że gromadzą się tam wielkie energie.

Obraz, musiała to przyznać, był rzeczywiście piękny.

— Nazywa się to maszyną Casimira — powiedział Hiram. — Jest to, być może, najdoskonalszy mechanizm, skonstruowany przez człowieka. Maszyna, nad którą pracowaliśmy przez lata. A jednak jej rozmiar nie przekracza kilku średnic atomu.

— Widzicie powierzchnie skonstruowane z atomów… atomów węgla. Struktura ma związek ze zwykłymi stabilnymi strukturami, zwanymi fulerenami, MC. Taka powierzchnia powstaje, kiedy w grafit uderzy się promieniem lasera. Zgromadziliśmy w maszynie ładunek elektryczny, używając klatek zwanych pułapkami Penninga: klatek z pól elektromagnetycznych. Całą strukturę utrzymują razem potężne pola magnetyczne. Kolejne powierzchnie utrzymywane są w najbliższym punkcie, o kilka średnic elektronów od siebie. I w tych najwęższych szczelinach zdarza się cud…

Znużona długą przemową Hirama Kate szybko skorzystała z wyszukiwarki. Dowiedziała się, że efekt Casimira związany jest z cząsteczkami wirtualnymi, które widziała rozbłyskujące i znikające w pustce. W wąskiej szczelinie pomiędzy powierzchniami atomów, ze względu na efekt rezonansu, mogły istnieć tylko pewne typy cząstek. Więc te szczeliny były bardziej puste niż pusta przestrzeń, a zatem zawierały mniej energii.

Ten efekt ujemnej energii mógł, obok innych zjawisk, wywołać także antygrawitację.

Tymczasem kolejne poziomy konstrukcji zaczęły szybciej wirować. Wokół obrazu maszyny pojawiły się małe zegary, odliczające cierpliwie od dziesięciu do dziewięciu, ośmiu, siedmiu… Wrażenie narastania energii było niemal dotykalne.

— Koncentracja energii w szczelinach Casimira wzrasta — wyjaśnił Hiram. — Za chwilę wprowadzimy ujemną energię, uzyskaną z efektu Casimira, do tuneli w pianie kwantowej. Efekt antygrawitacyjny ustabilizuje i powiększy tunele. Według naszych obliczeń, prawdopodobieństwo znalezienia tunelu łączącego Seattle i Brisbane z akceptowalną dokładnością jest jak jeden do dziesięciu milionów. Zatem potrzebnych jest około dziesięciu milionów prób, żeby zlokalizować tunel podprzestrzenny, jakiego szukamy. Ale to maszyna atomowa i pracuje piekielnie szybko; nawet sto milionów prób zajmie mniej niż sekundę… Całe piękno polega na tym, że na poziomie kwantowym połączenie z dowolnym miejscem, jakie możemy sobie wymyślić, już istnieje. Musimy tylko je odszukać.

Muzyka wirtuali narastała aż do finałowego chóru. Kate wpatrywała się we frankensteinowską maszynerię pod stopami, wirującą szaleńczo i lśniącą od nagromadzonej energii.

Zegary zakończyły odliczanie.

Błysnęło oślepiająco. Niektórzy ludzie krzyknęli.

Kiedy Kate odzyskała wzrok, atomowa maszyna, wciąż wirując, nie była już samotna w przestrzeni. Tuż obok zawisł idealnie kulisty srebrzysty koralik — wylot tunelu podprzestrzennego?

Muzyka się zmieniła. V-Fab śpiewali teraz chórem, lecz melodię zniekształcał bardziej szorstki śpiew, o kilka sekund wyprzedzający słyszalny dźwięk wysokiej jakości.

Poza muzyką w sali panowała absolutna cisza.

Hiram odsapnął, jakby do tej pory wstrzymywał oddech.

— Już — powiedział. — Nowy sygnał, który słyszycie, to ten sam występ, ale teraz przesyłany przez tunel podprzestrzenny, bez żadnego opóźnienia. Udało nam się. Dziś wieczorem po raz pierwszy w historii ludzkość przesyła sygnał przez stabilny tunel podprzestrzenny…

Bobby pochylił się do Kate.

— Po raz pierwszy, jeśli nie liczyć próbnych połączeń — rzucił ironicznie.

— Naprawdę?

— Oczywiście. Chyba nie sądzisz, że chciałby ryzykować? Mój ojciec jest showmanem. Lecz nie można mieć mu za złe tej chwili chwały.

Ogromny ekran pokazywał, że Hiram się uśmiecha.

— Panie i panowie, nie zapomnijcie tego, co dzisiaj zobaczyliście. To początek prawdziwej rewolucji komunikacyjnej.

Oklaski rozległy się tu i tam, z początku ciche, ale szybko przerodziły się w prawdziwą burzę.

Kate odkryła, że nie potrafi zachować spokoju. Ciekawe, do czego to doprowadzi, myślała. Z pewnością możliwości tej nowej techniki, opartej w końcu na manipulacji samym czasem i przestrzenią, nie będą ograniczone do zwykłego przesyłania danych. Wyczuwała, że nic już nie będzie takie samo.

Jej uwagę przyciągnął błysk światła gdzieś wysoko: jeden z robotów przekazywał obraz rakiety, którą oglądała wcześniej. Wznosiła się w absolutnej ciszy w kierunku niebiesko-szarego nieba nad środkową Azją. Wydawała się dziwnie przestarzała, jakby obraz napływał raczej z przeszłości niż z przyszłości.

Nikt inny nie zwrócił na to uwagi. Kate też przestała się tym interesować. Odwróciła wzrok.


Zielono-czerwony płomień przemknął przez zakrzywione tunele ze stali i betonu. Światło pulsowało na stepie i zbliżało się do Witalija. Było jasne, niemal oślepiające; przyćmiło reflektory oświetlające stanowisko startowe, a nawet czyste słońce nad stepem. A zanim jeszcze statek oderwał się od ziemi, do Witalija dotarł huk gromu, który wstrząsnął jego piersią.

Nie zwracając uwagi na ból w ramieniu i piersi, na odrętwienie dłoni i stóp, Witalij rozchylił spękane wargi i dołączył swój głos do tego boskiego gromu. W takich chwilach zawsze zachowywał się jak sentymentalny dureń.

Wokół niego panowało podniecenie. Zebrani ludzie: wygłodniali jak szczury i źle wyszkoleni technicy oraz tłuści, skorumpowani dyrektorzy, odwracali się od rakiety i pochylali nad radioodbiornikami i ręcznymi telewizorami. Lśniące jak klejnoty ekrany ukazywały zadziwiające obrazy z Ameryki. Witalij nie znał szczegółów i nie obchodziły go; jednak jasne było, że Hiram Patterson spełnił swą obietnicę… albo groźbę.

Już odrywając się od Ziemi, jego piękny ptak, ostatnia Mołnia, była przestarzała.

Witalij wyprostował się, postanawiając patrzeć tak długo, jak tylko będzie potrafił, dopóki ten punkt światła na szczycie wielkiego filaru dymu nie rozpłynie się w przestrzeni.

…Lecz ból w ramieniu i piersi wzrósł nagle, jakby jakaś koścista dłoń zaciskała mu się na sercu. Z trudem łapał oddech, próbował utrzymać się na nogach. Wokół niego rozbłysło światło, jaśniejsze nawet niż blask rakiety, który zalewał step Kazachstanu. A potem nie mógł już dłużej ustać.