"Kantyk dla Leibowitza" - читать интересную книгу автора (Miller Walter M.)

7

Brat Franciszek spędził siedem lat w nowicjacie, odbył siedem wielkopostnych czuwań na pustyni i nauczył się bardzo skutecznie naśladować wycie wilków. Dla uciechy swoich braci wzywał całe stado w okolice opactwa, wyjąc z murów po zapadnięciu ciemności. W ciągu dnia usługiwał w kuchni, szorował kamienne posadzki i kontynuował studia nad starożytnością.

Pewnego dnia przybył do opactwa na osiołku posłaniec z seminarium w Nowym Rzymie. Po długiej naradzie z opatem posłaniec poszedł szukać brata Franciszka. Wyglądał na zaskoczonego, kiedy ujrzał, że młodzieniec, a teraz już mężczyzna, nadal nosi habit nowicjusza i szoruje w kuchni posadzkę.

— Zbadaliśmy dokumenty, które odkryłeś kilka lat temu — oznajmił nowicjuszowi. — Kilku z nas jest przekonanych, że są autentyczne.

Franciszek pochylił głowę.

— Nie wolno mi rozmawiać o tej sprawie, ojcze — odparł.

— Ach, o to chodzi — Posłaniec uśmiechnął się i podał mu skrawek papieru opatrzony pieczęcią opata i napisany ręką zwierzchnika: Ecce inquisitor. Ausculta et obseąuere. Arkos, AOL, Abbas[20]. — Wszystko w porządku — dodał czym prędzej, widząc nagłe napięcie na twarzy nowicjusza. — Nie rozmawiam z tobą oficjalnie. Ktoś inny z kurii przyjmie później twoje oświadczenie. Wiesz chyba, że twoje papiery znajdują się od jakiegoś czasu w Nowym Rzymie? Właśnie przywiozłem niektóre z nich z powrotem.

Brat Franciszek potrząsnął głową. Być może mniej niż inni zdawał sobie sprawę z tego, jak zareagowano na najwyższym szczeblu na jego odkrycie. Zobaczył, że posłaniec nosi biały habit dominikanów i poczuł się nieswojo, rozmyślając o naturze sądu, w jakim ów zakonnik zabierał głos. Na wybrzeżu Pacyfiku nie było inkwizycji przeciwko katarom, ale nie mógł sobie wyobrazić, dlaczego ten właśnie sąd mógł zainteresować się relikwiami Błogosławionego. Ecce inquisitor curiae — mówiła notatka. Prawdopodobnie opat miał na myśli prowadzącego śledztwo. Dominikanin robił wrażenie człowieka o raczej pogodnym charakterze i nie miał przy sobie żadnego dostrzegalnego narzędzia tortur.

— Spodziewamy się, że sprawa kanonizacji waszego założyciela wkrótce zostanie na nowo otwarta — wyjaśnił posłaniec. — Opat Arkos jest bardzo mądrym i ostrożnym człowiekiem. — Zachichotał. — Odsyłając wykopaliska innemu zakonowi do zbadania i plombując schron, zanim został do końca zbadany… No, chyba rozumiesz, co mam na myśli?

— Nie, ojcze. Przypuszczałem, że uznał całą rzecz za zbyt banalną, żeby tracić na nią czas.

Predykant roześmiał się.

— Banalną? Nie sądzę. Ale jeśli wasz zakon wydobywa skądś dowody, relikwie, cuda i co tam jeszcze, trybunał musi zastanowić się nad źródłem. Każda wspólnota zakonna chętnie przyjęłaby kanonizację swojego założyciela. Tak więc opat bardzo mądrze powiedział wam: „Ręce precz od schronu”. Jestem pewny, że wszyscy poczuliście się zawiedzeni, ale dla sprawy waszego założyciela lepiej będzie, jeśli schron zostanie zbadany w obecności innych świadków.

— Czy otworzysz go znowu? — spytał z zapałem Franciszek.

— Nie, nie ja. Ale kiedy trybunał będzie już gotowy, przyśle obserwatorów. Wówczas wszystko, co zostanie znalezione w schronie i co mogłoby wpłynąć na sprawę, zostanie zabezpieczone, na wypadek gdyby opozycja próbowała podważyć autentyczność wykopalisk. Oczywiście jedynym powodem podejrzeń, że zawartość schronu może wpłynąć na sprawę jest… cóż, są rzeczy, które znalazłeś.

— Czy mogę spytać, ojcze, w czym rzecz?

— Sedno sprawy tkwi w tym, że w czasach beatyfikacji wystąpiły kłopoty z młodością błogosławionego Leibowitza, zanim został mnichem i kapłanem. Adwokat strony przeciwnej próbował sączyć zwątpienie, jeśli chodzi o ten wczesny okres, sprzed Potopu. Stara się dowieść, że Leibowitz nigdy nie przeprowadził należytych poszukiwań, że jego żona mogła żyć w czasie, kiedy był wyświęcany. Oczywiście nie byłoby to po raz pierwszy, czasem udziela się dyspensy, ale to nie ma nic do rzeczy. Advocatus diaboli[21] po prostu próbował rzucić cień na charakter waszego założyciela. Sugerował, że błogosławiony Leibowitz przyjął święcenia i złożył śluby, zanim upewnił się, czy nie ma już zobowiązań wobec rodziny. To się nie udało, ale mogą próbować znowu. A jeśli te ludzkie szczątki, które znalazłeś, rzeczywiście są… — Wzruszył ramionami i uśmiechnął się.

Franciszek skinął głową.

— To pozwoliłoby ustalić datę jej śmierci.

— …Na sam początek wojny, która zniszczyła prawie wszystko. I moim zdaniem… no tak, to pismo na skrzynce albo jest pismem błogosławionego, albo zostało bardzo umiejętnie podrobione.

Franciszek zarumienił się.

— Nie sugeruję, że byłeś w jakikolwiek sposób zamieszany w plany podrobienia pisma — dodał czym prędzej dominikanin, kiedy dostrzegł rumieniec.

Chodziło jednak o to, że nowicjusz przypomniał tylko sobie własny pogląd na temat bazgrołów.

— Powiedz mi, jak to się stało? To znaczy, skąd wiedziałeś, gdzie szukać? Potrzebny mi będzie kompletny opis wydarzenia.

— Wszystko zaczęło się od wilków. Dominikanin zaczął notować.

Kilka dni po wyjeździe posłańca opat Arkos wezwał brata Franciszka.

— Czy nadal czujesz, że masz powołanie do naszego zakonu? — spytał życzliwie.

— Jeśli, panie mój, wybaczysz mi moją ohydną próżność…

— Och, zostawmy na moment twoją ohydną próżność. Tak czy nie?

— Tak, magister meus.

Opat rozpromienił się.

— Otóż teraz, mój synu, my też doszliśmy do tego przekonania. Jeśli jesteś gotowy poświęcić się na resztę życia, myślę, że dojrzał czas, byś złożył uroczyste śluby. — Przerwał na moment, przyglądając się nowicjuszowi, i robił wrażenie zdziwionego, że nie dostrzegł na jego twarzy żadnej zmiany wyrazu. — O co chodzi? Czy nie ucieszyłeś się, żeś to usłyszał? Czy nie jesteś…? Hejże! O co chodzi?

Twarz Franciszka była przez cały czas maską wyrażającą uprzejme skupienie, ale ta maska stopniowo zaczęła tracić kolor. Nagle kolana ugięły się pod młodzieńcem.

Franciszek zemdlał.


Dwa tygodnie później, po ustanowieniu zapewne rekordu świata w głodowaniu na pustyni, opuścił szeregi nowicjatu i złożywszy śluby wiecznego ubóstwa, czystości, posłuszeństwa, wraz z pewnymi szczególnymi przyrzeczeniami właściwymi tej wspólnocie, otrzymał błogosławieństwo oraz tobołek i na zawsze został mnichem albertyńskiego zakonu Leibowitza, przykutym łańcuchami, które sam wykuł, do stóp krzyża i reguły zakonnej. Trzykroć zadano mu zgodnie z rytuałem pytanie:

— Jeśli Bóg powoła cię, byś został Jego tropicielem ksiąg, czy gotów będziesz umrzeć raczej, niźli zdradzić swoich braci? I trzykroć Franciszek odpowiedział:

— Zawsze!

— Wstań więc, bracie tropicielu ksiąg i bracie memorysto, i przyjmij pocałunek braterstwa. Ecce quam bonum, et quam jucundum,…[22]

Brat Franciszek został zwolniony z kuchni i przeniesiony do bardziej umysłowych zajęć. Zaczął terminować u kopisty, starego mnicha imieniem Horner, i jeśli wszystko się dla niego ułoży pomyślnie, miał spore szansę spędzić życie w skryptorium, gdzie będzie mógł resztę swoich dni poświęcić takim trudom, jak ręczne kopiowanie tekstów algebraicznych i iluminowanie ich stronic liśćmi oliwnymi, a także malować roześmiane cherubiny na marginesach tablic logarytmicznych.

Brat Horner był łagodnym starcem i brat Franciszek polubi) go od samego początku.

— Większości z nas lepiej idzie praca nad wyznaczoną kopią — oznajmił Horner — jeśli ma także własny zamysł. Kopistów przeważnie pochłania jakaś szczególna praca przy memorabiliach i lubią spędzać trochę czasu przy tym zajęciu. Na przykład brat Sari, o tamten… guzdrał się ze swoją robotą i popełniał błędy. Tak więc pozwoliliśmy mu spędzać godzinę dziennie nad zadaniem, które sam sobie wybrał. Kiedy praca staje się już tak nudna, że zaczyna popełniać błędy w kopiowaniu, może ją na chwilę odłożyć i zająć się urzeczywistnianiem swojego zamysłu. Wszystkim pozwalam na to samo. Jeśli skończysz wyznaczoną ci pracę, zanim zapadnie zmierzch, a nie będziesz miał własnego zamysłu, dodatkowy czas spędzisz przy naszych bylinach.

— Przy bylinach?

— Tak, i wcale nie mam na myśli roślin. Istnieje trwały popyt całego duchowieństwa na rozmaite książki, mszały, Pismo Święte, brewiarze, Summę, encyklopedie i temu podobne. Całkiem sporo ich sprzedajemy. Tak więc jeśli nie masz jakiegoś umiłowanego zajęcia, będziemy zasadzać cię do bylin, kiedy tylko wcześniej skończysz swoją pracę. Masz mnóstwo czasu, żeby podjąć decyzję.

— Jaki zamysł wybrał sobie brat Sari?

Wiekowy nadzorca przez chwilę milczał.

— Rzecz w tym, że nawet ja nie wiem, czy to pojmiesz. Ja w każdym razie nie pojmuję. Zdaje się, że on znalazł metodę odtwarzania brakujących słów i zdań w przypadku niektórych fragmentów tekstów przechowywanych w memorabiliach. Przypuśćmy, że lewa strona na pół spalonej księgi jest czytelna, ale spłonął prawy brzeg każdej karty i na końcu każdej linijki brakuje paru słów. Opracował matematyczną metodę znajdywania brakujących słów. Nie jest całkowicie niezawodna, lecz do pewnego stopnia sprawdza się. Udało mu się odtworzyć cztery pełne stronice, odkąd się do tego zabrał.

Franciszek obrzucił spojrzeniem brata Sarla, który był prawie ślepym osiemdziesięciolatkiem.

— Ile czasu mu to zajęło? — spytał.

— Jakieś czterdzieści lat — oznajmił brat Horner. — Oczywiście spędzał nad tym zaledwie pięć godzin na tydzień, a ta praca wymaga żmudnych obliczeń.

Franciszek pokiwał w zamyśleniu głową.

— Jeśli można odtworzyć jedną stronę na dziesięć lat, może po paru wiekach…

— Nawet szybciej — zarechotał brat Sari, nie odrywając wzroku od swojej pracy. — Im więcej miejsc wypełnisz, tym szybciej idzie reszta. Następną stronicę zrobię za jakieś dwa lata. Potem, jeśli Bóg zechce, być może… — Jego głos ścichł, przechodząc w mamrotanie. Franciszek zauważył, że brat Sari często przy pracy mówi sam do siebie.

— Zrobisz, jak zechcesz — oznajmił brat Horner. — Zawsze możemy wykorzystać cię do pracy przy bylinach, ale jeśli tylko zechcesz, zajmiesz się jakimś własnym zamysłem.

Niespodziewanie w umyśle brata Franciszka zabłysła pewna myśl.

— Czy mógłbym swój czas spożytkować — wyskoczył z pomysłem — na skopiowanie odbitki Leibowitza, którą znalazłem? Brat Horner zrobił minę, jakby nagle się przestraszył.

— No cóż, nie wiem, mój synu. Nasz pan opat jest hmm… odrobinę wyczulony na tę sprawę. I być może tego dokumentu nie ma w memorabiliach. Znajduje się obecnie w dokumentacji bieżącej.

— Ale wiesz, bracie, że odbitki płowieją. A była bardzo narażona na działanie światła. Dominikanie tak długo przetrzymywali ją w Nowym Rzymie…

— No cóż, przypuszczam, że ten zamysł nie zająłby ci zbyt wiele czasu. Jeśli tylko ojciec Arkos nie będzie miał zastrzeżeń, aczkolwiek… — Potrząsnął z powątpiewaniem głową.

— Może powinienem włączyć go do większej całości — zaproponował czym prędzej Franciszek. — Mamy bardzo mato kopii odbitek, a są one już tak stare, że się rozsypują. Jeśli wykonałbym kilka duplikatów… to znaczy z tamtych…

Horner uśmiechnął się krzywo.

— Chcesz powiedzieć, że gdyby włączyło się odbitkę Leibowitza do całego zestawu, mógłbyś uniknąć wykrycia.

Franciszek zarumienił się.

— Ojciec Arkos nie zwróciłby nawet uwagi, co?, jeśliby je przeglądał.

Franciszek najchętniej zapadłby się pod ziemię.

— No dobrze — rzekł Horner, mrugając lekko oczyma. — Możesz wykorzystać wolny czas na kopiowanie kopii odbitek, które są w bardzo złym stanie. Jeśli coś się między nie zapłacze, spróbuję tego nie zauważyć.


Brat Franciszek wiele miesięcy swojego wolnego czasu spędził na przerysowywaniu kilku spośród najstarszych odbitek i memorabiliów, zanim ważył się dotknąć odbitki Leibowitza. Jeśli w ogóle stare rysunki warte są ratowania, trzeba je co wiek albo dwa wieki kopiować na nowo. Nie tylko oryginalne kopie blakły, ale również przerysowane wersje stawały się po jakimś czasie prawie nieczytelne wskutek nietrwałości inkaustów. Nie miał zielonego pojęcia, dlaczego starożytni używali białych linii i liter na czarnym tle, nie zaś odwrotnie. Kiedy z grubsza naszkicował rysunek węglem, odwracając tym samym barwy, surowy szkic wydał mu się bardziej realistyczny niż biały na czarnym, a przecież starożytni byli bez żadnego porównania mądrzejsi niż Franciszek. Jeśli zadawali sobie trud, żeby położyć inkaust tam, gdzie zwykle byłby czysty papier, a pozostawiali pasemka bieli tam, gdzie w zwykłym rysunku powinna ukazać się kreska wykonana inkaustem, musieli mieć jakieś swoje powody. Franciszek skopiował dokumenty tak, by jak najmniej odbiegały od oryginału… nawet jeśli praca pokrywania niebieskim inkaustem miejsc wokół cienkich białych liter była szczególnie nudna i powodowała wielkie marnotrawstwo inkaustu, co wywoływało pomruki brata Homera.

Skopiował starą odbitkę z planami architektonicznymi, następnie projekt części jakiejś maszyny, której geometria była widoczna, ale zastosowanie trudne do określenia. Przerysował magiczną abstrakcję zatytułowaną STOJAN WNDG MÓD 73-A3-PH 6-P 1800-RPM 5-HP CL-A KLATKA WIEWIÓRKI-WIRNIKA, chociaż było to całkowicie niezrozumiałe i bynajmniej nie nadawało się do uwięzienia wiewiórki. Starożytni byli często bardzo subtelni; może potrzebny był specjalny zestaw zwierciadeł, żeby zobaczyć wiewiórkę. Ale przerysował wszystko sumiennie.

Dopiero kiedy opat, który czasami wpadał do skryptorium, zobaczył go co najmniej trzykrotnie przy pracy nad inną odbitką (dwukrotnie przystanął, żeby rzucić okiem na pracę Franciszka), zebrał się na odwagę i zapuścił między memorabilia w poszukiwaniu odbitki Leibowitza, a było to prawie rok po tym, jak przystąpił w wolnym czasie do pracy nad swoim zamysłem.

Oryginalny dokument poddano już pewnej liczbie rekonstrukcyjnych zabiegów. Jeśli pominąć to, że znajdowało się na nim nazwisko błogosławionego, był ku rozczarowaniu Franciszka podobny do większości tych, które przerysowywał.

Odbitka Leibowitza była kolejną abstrakcją, nie przypominała niczego, a już najmniej dzieło rozumu. Przyglądał się jej tak długo, że nawet kiedy zamknął oczy, widział całą tę zdumiewającą gmatwaninę, ale nie rozumiał ani trochę więcej niż poprzednio. Robiło to po prostu wrażenie siatki kresek łączących układankę jakichś pryszczy, zwojów, talarków, płytek i niepojętych dziwolągów. Linie były przeważnie pionowe albo poziome i krzyżowały się albo ze znaczkiem wskazującym na przeskakiwanie, albo z kropką. Zakręcały pod kątem prostym, żeby ominąć jakiś pryszcz, i nigdy nie urywały się w pustej przestrzeni, ale zawsze kończyły się na zwoju, talarku, płytce lub niepojętym dziwolągu. Było w tym tak mało sensu, że jeśli człowiek długo wpatrywał się w rysunek, popadał jakby w odrętwienie. Franciszek przystąpi) jednak do kopiowania każdego szczegółu, w tym nawet położonej pośrodku brunatnej plamy, która — myślał sobie — jest być może z krwi błogosławionego męczennika, ale która zdaniem brata Jerisa, była zapewne plamą pozostawioną przez gnijącą pestkę jabłka.

Brat Jeris, który znalazł się w skryptorium dla terminatorów równocześnie z bratem Franciszkiem, lubił przekomarzać się z nim na temat tego, co Franciszek robił.

— Co, proszę ciebie — zapytał, zerkając Franciszkowi przez ramię — oznacza „kontrolny układ sterujący zespołu sześć-B”, mój uczony bracie?

— Jest to oczywiście tytuł dokumentu — odpowiedział brat Franciszek i poczuł się odrobinę rozdrażniony.

— Jasne. Ale co to znaczy?

— Jest to nazwa wykresu, który masz przed oczyma, braciszku Prostaczku. Co znaczy „Jeris”?

— Z pewnością bardzo mało — odparł brat Jeris, robiąc drwiąco skromną minę. — Wybacz, proszę, moją tępotę. Trafnie wyjaśniłeś nazwę, wskazując na nazwany przedmiot, a to jest w samej rzeczy znaczenie nazwy. Ale przecież twór-wykres coś przedstawia, prawda? Co zatem ten wykres przedstawia?

— Oczywiście układ sterujący zespołu sześć-B.

Jeris wybuchnął śmiechem.

— To całkowicie jasne! Jakże przekonywające! Skoro twór jest nazwą, to nazwa jest tworem. „To samo można zastąpić przez to samo” albo „Porządek w równości jest odwracalny”, ale czy możemy przejść do następnego aksjomatu? Skoro „Wielkości równe innej wielkości są między sobą wymienialne”, czyż nie jest prawdą, że istnieje wielkość osobna, reprezentowana zarówno przez nazwę, jak i przez wykres? Czy też cały system jest zamknięty? Franciszek zarumienił się.

— Można sobie wyobrazić — zaczął powoli po chwili przerwy poświęconej na stłumienie uczucia irytacji — że wykres przedstawia raczej pojęcie oderwane niźli rzecz konkretną. Być może starożytni mieli systematyczną metodę opisywania czystej myśli. Bez wątpienia nie jest to rozpoznawalny wizerunek żadnego przedmiotu.

— Ależ tak, jest najwyraźniej nierozpoznawalny! — zgodził się brat Jeris i zachichotał.

— Z drugiej jednak strony być może opisuje on jakiś przedmiot, ale jedynie w sposób bardzo formalny, wystylizowany, tak że potrzebne jest specjalne szkolenie albo…

— Specjalny sposób patrzenia?

— Moim zdaniem chodzi tutaj o jakiś wzniosły i abstrakcyjny przedmiot, być może o wartości transcendentalnej, wyrażający myśl błogosławionego Leibowitza.

— Brawo! Cóż więc takiego błogosławiony miał na myśli?

— Jak to? Projekt obwodu — odparł Franciszek, sięgając po termin użyty w prawym dolnym rogu arkusza.

— Hmm… a do jakiej dyscypliny ta sztuka należy, bracie? Do jakiej kategorii, jakiego rodzaju, jakie ma cechy i co ją wyróżnia? Czy też chodzi tutaj tylko o rzecz przygodną?

Jeris już zbyt daleko posunął się w swoim szyderstwie — pomyślał Franciszek i postanowił odpowiedzieć na to łagodnością.

— Otóż zwróć uwagę na tę kolumnę cyfr i jej nagłówek: „Numery części elektronicznych”. Istniała niegdyś sztuka albo nauka zwana elektroniczną, która mogła należeć zarówno do sztuki, jak i do nauki.

— No, no! To załatwia sprawę kategorii i rodzaju. Co jednak z kwestią wyróżnialności, jeśli mogę postępować tym tropem? Co stanowiło przedmiot nauki elektronicznej?

— To także zostało zapisane — oznajmił Franciszek, który przeszukał od góry do dołu memorabilia, żeby znaleźć jakieś wskazówki pozwalające lepiej zrozumieć odbitkę, ale wynik jego szperania był mizerny. — Przedmiotem nauki elektronicznej byt elektron — wyjaśnił.

— Istotnie, tak zostało zapisane. Zaimponowałeś mi. Ale tak mało wiem o tych sprawach. Czy zechciałbyś wyjawić mi, co to jest elektron?

— Otóż znamy fragmentaryczne źródło, które daje do zrozumienia, że jest to „negacja wybrzuszenia nicości”.

— Co! Jak oni negowali nicość? Czy nie prowadziło to do wytworzenia „cości”?

— Może negacja odnosi się do wybrzuszenia?

— Aha. Wówczas mielibyśmy nie wybrzuszoną nicość, co? Czy odkryłeś, jak można odbrzuszyć nicość?

— Jeszcze nie — przyznał Franciszek.

— No cóż, wytrwałości, bracie! Jakże mądrzy musieli być starożytni, skoro wiedzieli, jak odbrzuszyć nicość! Wytrwaj, a zapewne się tego dowiesz. Wtedy pojawi się wśród nas elektron, prawda? Cóż z nim jednak poczniemy? Umieścimy na ołtarzu w kaplicy?

— No dobrze — westchnął Franciszek — nie wiem. Ale w pewien sposób wierzę, że elektron kiedyś istniał, aczkolwiek nie pojmuję, jak był zbudowany i do czego można go było używać.

— Jakie to wzruszające! — zachichotał obrazoburca i wrócił do swojej pracy.

Sporadyczne zaczepki ze strony brata Jerisa zasmucały Franciszka, ale bynajmniej nie zmniejszyły jego zapału do pracy nad swoim zamysłem.

Dokładne skopiowanie każdego znaku, krostki i plamki okazało się niemożliwe, ale akuratność jego faksymile okazała się wystarczająca, żeby zmylić oko z odległości dwóch kroków, a więc kopia nadawała się do pokazania, tak że oryginał można było zapieczętować i schować. Po ukończeniu pracy brat Franciszek poczuł się rozczarowany. Rysunek był zbyt wierny. Na pierwszy rzut oka nie dostrzegało się niczego, co świadczyłoby, że stanowi świętą relikwię. Styl zwięzły i bezpretensjonalny, pasujący, być może, do błogosławionego, a jednak…

Skopiowanie relikwii to za mało. Święci byli pokorni i głosili chwałę nie swoją, lecz Boga, do innych więc należy przedstawianie poprzez widome znaki duchowej chwały świętości. Wierna kopia nie wystarczy. Jest zimna, bez wyobraźni i nie utrwala świętych przedmiotów błogosławionego w żaden widomy sposób.

Glorificemus[23] — myślał Franciszek, pracując przy bylinach. Przepisywał stronice Psalmów, które miały być następnie oprawione. Przerwał na chwilę, żeby odnaleźć miejsce w tekście i zwrócić uwagę na znaczenie słów, gdyż po wielu godzinach przepisywania przestał je w ogóle czytać i tylko pozwalał, by jego ręce kreśliły litery, jakie napotykało jego spojrzenie. Zauważył, że przepisuje modlitwę Dawida o wybaczenie, czwarty psalm pokutny Miserere mei, Deus… „albowiem ja znam nieprawość moją i grzech mój jest zawsze przeciwko mnie”. Była to modlitwa pełna pokory, ale stronica, którą miał przed oczyma, nie została napisana stosownym do tego pokornym stylem. Na literę „M” w Miserere nałożono płatek złota. Kwiecista arabeska splecionych złotych i fioletowych włókienek wypełniała margines i otulała wspaniałe wielkie litery na początku każdego wersu. Mimo pokory modlitwy stronica przedstawiała się wspaniale. Brat Franciszek kopiował na nowym pergaminie tylko sam tekst, zostawiając miejsca na wspaniałe wielkie litery i margines równie szeroki jak linijka tekstu. Inny biegły mnich wypełni orgią barw przestrzeń wokół wykonanej zwykłym inkaustem kopii i ozdobi obrazkami duże litery. On sam uczył się sztuki iluminowania, ale nie był jeszcze wystarczająco wprawny, by powierzono mu kładzenie złota na bylinach.

Glorificemus. Znowu zaczął rozmyślać nad odbitką.

Nie mówiąc nikomu o swoim zamyśle, jął układać plan. Znalazł najdelikatniejszą jagnięcą skórę i kilka tygodni swojego wolnego czasu spędził na jej konserwowaniu, napinaniu i wygładzaniu kamieniami, aż uzyskał powierzchnię bez skazy, którą na koniec doprowadził do śnieżnej białości i starannie schował. Przez następne miesiące każdą wolną minutę spędzał, przeglądając memorabilia, raz jeszcze szukając wskazówek mogących wyjaśnić znaczenie odbitki Leibowitza. Nie znalazł niczego przypominającego zwoje na rysunku, nie natrafił również na nic, co pomogłoby mu wyjaśnić znaczenie owego rysunku, ale po dłuższych poszukiwaniach wpadł mu w rękę fragment książki, w której jedna, częściowo zniszczona, stronica mówiła o odbitkach. Miał wrażenie, że to reszta encyklopedii. Opis był zwięzły i brakowało części hasła, ale po wielokrotnym przeczytaniu tekstu zaczął podejrzewać, że on sam i wielu wcześniejszych kopistów zmarnowało mnóstwo czasu oraz inkaustu. Efekt bieli na czarnym tle nie stanowił wcale szczególnie pożądanej cechy, lecz tylko wynikał z niedogodności określonego taniego sposobu reprodukowania. Oryginalne rysunki, z których wykonano odbitki, były wykonane czarno na białym. Musiał się opanować, by nie walić głową o ścianę. Cały ten inkaust i cały trud, żeby skopiować cech? przygodną. No cóż, może lepiej nie mówić o tym bratu Homerowi. To przemilczenie będzie uczynkiem miłosiernym ze względu na stan serca brata Homera.

Świadomość, że układ czerni i bieli na odbitce jest cechą przygodną starych rysunków, dodał mu bodźca. Wykonując olśniewającą przepychem kopię odbitki Leibowitza, może pominąć t? jej właściwość. Jeśli odwróci się barwy, nikt na pierwszy rzut oka nie rozpozna rysunku. Dałoby się oczywiście zmodyfikować pewne inne właściwości. Nie śmiał zmienić tego, czego nie rozumiał, ale z pewnością spisy części i literowe informacje można rozmieścić symetrycznie po obu stronach diagramu w wolutach i na tarczach. Ponieważ nie pojmował znaczenia samego wykresu, nie ważył się zmienić ani o włos jego kształtu, ani rozmieszczenia, skoro jednak układ barw nie jest istotny, można rysunek upiększyć. Zamierzał położyć złoto na zwoje i pryszcze, ale niepojęte dziwolągi były zbyt splątane, by je pozłacać, a złote talarki wyglądałyby zbyt ostentacyjnie. Zwoje muszą być kruczoczarne, ale to oznaczało, że linie czarne być nie mogą, jeśli mają pasować do zwojów. Chociaż niesymetryczne rozmieszczenie trzeba pozostawić bez zmian, nie widział żadnego powodu, by zmieniło się znaczenie rysunku, jeśli wykorzysta go jako kratkę dla pnących się winorośli, których gałęzie (ostrożnie omijając zwoje) można tak rozmieścić, żeby dawały wrażenie symetrii albo czyniły asymetrię naturalną. Kiedy brat Horner iluminował literę „M”, przeobrażając ją w cudowną dżunglę liści, jagód, gałęzi i dodając może przebiegłego węża, pozostawała ona jednak czytelna jako „M”. Brat Franciszek nie widział powodu, by przypuszczać, że nie stosuje się to do wykresu.

Całość, wraz z podwiniętym brzegiem, może przybrać kształt tarczy zamiast prostokąta jak odbitka. Wykonał kilka dziesiątków wstępnych szkiców. Na samej górze pergaminu znajdzie się wizerunek Boga w Trójcy Jedynego, na samym dole — herb zakonu benedyktynów, a tuż powyżej wizerunek błogosławionego.

Ale, o ile Franciszek wiedział, nie istniała żadna wierna podobizna błogosławionego. Było wiele portretów z wyobraźni, żaden jednak nie pochodził z czasów sprzed Sprostaczenia. Jak dotąd, nie było nawet portretu powszechnie akceptowanego, chociaż tradycja mówiła, że Leibowitz był raczej wysoki i odrobinę się garbił. Może, kiedy zostanie otwarty schron…

Praca brata Franciszka nad wstępnymi szkicami została pewnego popołudnia przerwana przez nagłe uczucie, że tym kimś, kto pochyla się nad nim, rzucając cień na stół do kopiowania, jest… jest… Nie! Błagam! Beatę Leibowitz, audi me![24] Litości, panie! Niech to będzie każdy, byle nie…

— No, co tu mamy? — zagrzmiał opat, patrząc na rysunki.

— Rysunek, panie mój i opacie.

— To widzę, ale co przedstawia?

— Odbitkę Leibowitza.

— Tę, którąś znalazł? Co? Niezbyt ją przypomina. Dlaczego ważyłeś się dokonać zmian?

— To ma być…

— Mów głośniej!

— …iluminowana kopia! — brat Franciszek mimowolnie wrzasnął.

— Aha.

Opat Arkos wzruszył ramionami i poszedł sobie.

Kilka sekund później brat Horner, przechodząc koło stołu terminatora, ze zdumieniem zobaczył, że Franciszek osunął się, zemdlony, na ziemię.