"Kantyk dla Leibowitza" - читать интересную книгу автора (Miller Walter M.)

6

Pielgrzym pozostał zakazanym tematem rozmów w opactwie, ale jeśli chodzi o znaleziska i schron Opadu, zakaz był siłą rzeczy stopniowo rozluźniany — tylko nie dla odkrywcy, któremu polecono nie rozmawiać o całej sprawie, a najlepiej o niej zapomnieć. Nie mógł jednak uchronić się przed tym, by od czasu do czasu nie wpadł mu w ucho jakiś strzęp rozmowy, wiedział więc, że w jednej z pracowni na terenie opactwa polecono mnichom pracować nad dokumentami, nie tylko znalezionymi przez niego, ale i nad innymi, które odkryto w starożytnym stole, zanim opat oznajmił, iż schron ma być zamknięty.

Zamknięty! Nowina wstrząsnęła bratem Franciszkiem. Ledwie zaczęto przetrząsać schron! Pomijając jego przygodę, nie podjęto żadnej próby przeniknięcia głębokiej tajemnicy poza otwarciem stołu, który on sam bezskutecznie próbował otworzyć, zanim dojrzał skrzynkę. Zamknięty! I żadnej próby nie uczyniłem żeby zobaczyć, co kryje się za wewnętrznymi drzwiami oznaczonymi „właz dwa” lub zbadać pomieszczenie hermetyczne. Nit usunięto nawet kamieni i kości. Zamknięty! Badania nagle prze rwano, bez żadnej widocznej przyczyny.

Wtedy zaczęły krążyć pogłoski.

„Emily miała złoty ząb. Emily miała złoty ząb. Emily miała złoty ząb”. Było to całkowicie zgodne z prawdą. Chodziło o jeden z tych historycznych banałów, trwalszych czasami niż ważne fakty, które każdy powinien zapamiętać, ale które dopiero jakiś klasztorny historyk utrwala, zapisując: „Ani zawartość memorabiliów, ani nie odkryte dotychczas źródła archeologiczne nie ujawniają imienia władcy, który zajmował Biały Pałac w połowie lat sześćdziesiątych, chociaż Fr. Barkus twierdził, nie bez powodów wspierających tę tezę, że jego imię brzmiało…”

Mimo to w memorabiliach zanotowano wyraźnie, że Emily miała złoty ząb.

Nic dziwnego, że opat rozkazał, by od tej chwili krypta była zapieczętowana. Przypomniawszy sobie, jak to podniósł starożytną czaszkę i odwrócił ją do ściany, brat Franciszek nagle zląkł się gniewu niebios. Emily Leibowitz zniknęła z powierzchni ziemi na początku Potopu Płomieni i dopiero po wielu latach wdowiec po niej pogodził się z tym, że jego żona nie żyje.

Powiedziano, że Bóg, chcąc poddać próbie rodzaj ludzki, który napęczniał pychą jak w czasach Noego, rozkazał ówczesnym mędrcom, wśród nich błogosławionemu Leibowitzowi, wynaleźć wielkie machiny wojenne, jakich nigdy przedtem nie było na ziemi, broń o takiej mocy, że mieściła w sobie ogień piekielny i że Bóg dopuścił, by owi czarnoksiężnicy oddali machiny w ręce możnych i powiedzieli każdemu księciu: „Zbudowaliśmy je dla ciebie tylko dlatego, że twoi wrogowie je mają, aby wiedzieli, że ty też to masz, i ulękli się uderzyć. Bacz więc, mój panie, byś zawsze tyle samo obawiał się ich, ile oni winni obawiać się ciebie, albowiem wówczas żaden nie rzuci tej straszliwej rzeczy, którą żeśmy sporządzili”.

Ale książęta mieli za nic słowa swoich mędrców i każdy myślał: „Jeśli tylko uderzę dość szybko i w tajemnicy, zniszczę tamtych w ich śnie i nigdy nie podejmą ze mną walki. Cała ziemia będzie do mnie należeć”.

Takie było szaleństwo książąt i potem nastąpił Potop Płomieni.

Po pierwszym spuszczeniu ze smyczy piekielnego ognia w ciągu kilku tygodni — a niektórzy powiadają, że dni — wszystko się skończyło. Miasta zmieniły się w kałuże szkła otoczone wielkimi obszarami skruszonych kamieni. Całe narody znikały z powierzchni ziemi, wielkie obszary były zasłane ciałami ludzi i bydła, i wszelkiej zwierzyny, a także ptaków powietrznych, i wszelkiej istoty ze skrzydłami, wszystkiego, co pływa w rzekach, pełza w trawie i zagrzebuje się w norach; wszystko chorowało i marło, i trupy pokryły ziemię, a tam, gdzie demony Opadu osiadły na ziemi, ciała przez dłuższy czas nie mogły się rozłożyć, chyba że dotykały żyznej gleby. Wielkie chmury gniewu pochłonęły lasy i pola, powodując, że drzewa uschły i zbiory zginęły. Tam gdzie niegdyś kwitło życie, ciągnęły się bezkresne pustynie, a w tych miejscach ziemi, gdzie człowiek przeżył, wszyscy byli chorzy od zatrutego powietrza, tak więc jeśli nawet ktoś uniknął śmierci, nie pozostał bez szwanku i wielu umarło z powodu zatrutego powietrza nawet tam, gdzie broń nie uderzyła.

We wszystkich częściach świata ludzie uciekali z jednego miejsca na drugie i doszło do pomieszania języków. Wielki gniew zwrócił się przeciwko książętom i sługom książąt, i tym czarnoksiężnikom, którzy wymyślili broń. Lata mijały, a ziemia nadal była nieczysta. Tak zostało wyraźnie zapisane w memorabiliach.

Z pomieszania języków, ze stopienia się szczątków wielu narodów, ze strachu wyrosła nienawiść. I nienawiść powiedziała: „Ukamienujmy, rozszarpmy i spalmy tych, którzy to uczynili. Złóżmy ofiarę całopalną z wszystkich, którzy dokonali tej zbrodni, wraz z ich najmitami i mędrcami. Niechaj zginą w płomieniach wraz ze swoimi dziełami, imionami, a nawet z pamięcią po nich. Zniszczmy ich wszystkich i nauczmy nasze dzieci, że świat stal się nowy, że mogą nic nie wiedzieć o sprawach, które dokonały się przedtem. Uczyńmy wielkie Sprostaczenie, a wtedy świat zacznie się od nowa”.

Tak więc spełniło się, że po Potopie, Opadzie, plagach, szaleństwie, pomieszaniu języków, wściekłości przyszło krwawe prostaczenie, kiedy jedni ocaleni rozdzierali innych ocalonych — członek po członku, zabijając władców, uczonych, przywódców, techników, nauczycieli i każdego, kogo przywódcy rozpasanej tłuszczy uznali za zasługującego na śmierć za to, że pomagał w tym, by ziemia stała się tym, czym się stała. Nic nie było bardziej nienawistne w oczach tłuszczy niż ludzie wykształceni, po pierwsze dlatego, że służyli książętom, ale poza tym dlatego, że nie chcieli przyłączyć się do krwawych rozpraw i próbowali sprzeciwić się tłuszczy, nazywając jej członków „krwiożerczymi prostakami”.

Tłuszcza radośnie podchwyciła tę nazwę i wzniosła okrzyk: „Prostacy! Tak, tak! Jestem prostakiem! Czy jesteś prostakiem? Zbudujemy miasto i nazwiemy je Miastem Prostackim, albowiem wtedy wszyscy sprytni łajdacy, którzy ściągnęli klęskę na nasze głowy, będą martwi! Prostacy! Chodźmy! Pokażemy im! Czy ktoś tutaj nie jest prostakiem? Dawajcie drania, jeśli się taki znajdzie!”

Chcąc uniknąć furii band prostaków, wszyscy mądrzy, wykształceni ludzie, jacy jeszcze pozostali, kryli się w tych sanktuariach, które udzielały schronienia. Kościół Święty przyjął ich i odział w mnisie szaty, i ukrywał w klasztorach i zakonach, które ocalały i mogły być od nowa zajęte, gdyż tłuszcza mniej pogardzała zakonnikami, jeśli tylko nie próbowali stawić jej otwarcie czoła i godzili się tym samym na męczeństwo. Czasem to schronienie okazywało się bezpieczne, ale częściej tak nie było. Zajmowano klasztory, palono kroniki i święte księgi, uciekinierów chwytano i w pośpiesznym trybie wieszano albo palono. Prostaczenie przestało kierować się jakimkolwiek planem albo celem już wkrótce po tym, jak się zaczęło, i przemieniło się w szaleńczą gorączkę masowych morderstw i niszczenia, jak to może się zdarzyć tylko wtedy, kiedy znikną ostatnie ślady porządku społecznego. Obłęd przekazany został dzieciom, które uczono nie tylko zapomnienia, ale również nienawiści, i wybuchy tłumnego szaleństwa powtarzały się sporadycznie jeszcze w czwartym pokoleniu po Potopie. Wtedy jednak furie te kierowały się nie przeciwko wykształconym, gdyż takich już nie było, ale przeciwko tym wszystkim, którzy umieli czytać.

Izaak Edward Leibowitz, po bezskutecznych poszukiwaniach żony, uciekł do cystersów, u których pozostawał w ukryciu przez pierwsze lata po Potopie. Sześć lat później raz jeszcze wyruszył na poszukiwanie Emily albo jej grobu na daleki południowy zachód. I zyskał wreszcie przeświadczenie, że Emily nie żyje, gdyż tam śmierć tryumfowała bezlitośnie. Tam właśnie, na pustyni, złożył śluby. Potem wrócił do cystersów, przywdział ich suknię i po wielu latach został księdzem. Zgromadził wokół siebie paru towarzyszy i wysunął kilka skromnych propozycji. Po kilku następnych latach propozycje przeniknęły do „Rzymu”, którym nie był już Rzym (bo ten przestał być miastem), lecz który przenoszono z miejsca na miejsce przez prawie dwa dziesięciolecia, chociaż przedtem przez dwa tysiąclecia pozostawał w tym samym miejscu. Dwanaście lat po wystąpieniu z propozycjami ojciec Izaak Edward Leibowitz uzyskał ze Stolicy Apostolskiej zgodę na założenie nowej wspólnoty zakonnej, która miała wziąć nazwę od Alberta Wielkiego, nauczyciela świętego Tomasza i patrona ludzi nauki. Jej utajonym zadaniem było przechowywanie historii ludzkiej dla prapraprawnuków prostaków, którzy chcieli tę historię zniszczyć. Najdawniejszym habitem wspólnoty był konopny worek i tobołek, uniform prostackiej tłuszczy. Jej członkowie byli albo „tropicielami książek”, albo „memorystami”, zależnie od wyznaczonych zadań. Tropiciele przemycali książki na południowo-zachodnie pustynie i zakopywali w baryłkach. Memoryści powierzali własnej pamięci całe woluminy historii, świętych ksiąg, literatury i nauki na wypadek, gdyby jakiś tropiciel książek został schwytany i torturami zmuszony do wydania miejsca ukrycia baryłek. Jednocześnie inni członkowie nowego zakonu odkryli źródło jakieś trzy dni drogi od skrytki z książkami i przystąpili do budowy klasztoru. W ten sposób zaczęto wprowadzać w życie plan, którego celem było uratowanie resztek ludzkiej historii z rąk resztek ludzkości pragnącej zniszczyć to, co ocalało.

Leibowitz, który wyruszył, kiedy przyszła jego kolej, tropić książki, został złapany przez tłuszczę prostaków; technokrata-renegat, któremu kapłan szybko wybaczył, rozpoznał go jako człowieka wykształconego, a na dodatek specjalistę od produkcji broni. Odziany w konopny worek, został umęczony bezzwłocznie przez zaduszenie, nie zaś przerwanie stosu pacierzowego, a jednocześnie upieczony żywcem, tak bowiem rozstrzygnięto spór co do metody przeprowadzenia egzekucji.

Memorystów było niewielu, a ich pamięć ograniczona.

Niektóre baryłki z książkami zostały odnalezione i spalone, podobnie zresztą jak wielu dalszych tropicieli ksiąg. Klasztor szturmowano trzykrotnie, zanim opadło szaleństwo.

Z ogromnego zasobu ludzkiej wiedzy jedynie kilka baryłek oryginalnych książek i żałosny zbiór ręcznie kopiowanych, a spisanych z pamięci tekstów przetrwały w posiadaniu zakonu.

Teraz, po sześciu wiekach mroków, mnisi nadal przechowywali te memorabilia, studiowali je, przepisywali ciągle na nowo i cierpliwie czekali. Na początku, w czasach Leibowitza, mieli nadzieję — a nawet przewidywali — że czwarte albo piąte pokolenie zechce odzyskać swoje dziedzictwo. Ale mnisi z pierwszych lat nie wzięli pod uwagę, że człowiek ma łatwość płodzenia nowego dziedzictwa kulturowego w ciągu niewielu pokoleń, jeśli poprzednie zostanie doszczętnie zniszczone, łatwość płodzenia go dzięki prawodawcom i prorokom, geniuszom i maniakom; za pośrednictwem Mojżeszów i Hitlerów, za pośrednictwem jakiegoś ciemnego tyrana, ojca narodów, kulturalne dziedzictwo można przyswoić sobie między zmierzchem a świtem i niejedno w ten właśnie sposób sobie przyswojono. Ale nowa „kultura” była dziedzictwem mroków, kiedy to „prostak” oznaczało to samo co „obywatel”, a „obywatel” to samo co „niewolnik”. Mnisi czekali. Nie przywiązywali najmniejszej wagi do tego, że wiedza, którą ratowali, była bezużyteczna, że wiele z tego nie stanowiło już wiedzy, lecz w pewnych wypadkach coś równie nieprzeniknionego dla mnichów, jak dla nie umiejącego czytać, dzikiego chłopca ze wzgórz. Ta wiedza była wyzbyta treści, jej przedmiot dawno zniknął. A jednak nawet taka wiedza miała swoją symboliczną strukturę, która była sama w sobie osobliwa i pozwalała przynajmniej obserwować wzajemne zależności symboli. Śledzenie tego, w jaki sposób system wiedzy jest łączony w całość, to przyswajanie sobie w najgorszym razie jakiegoś minimum wiedzy o wiedzy, aż pewnego dnia — pewnego dnia lub pewnego wieku — zjawi się Integrator i wszystko zostanie na nowo złożone w całość. Tak więc czas nie miał znaczenia. Istniały memorabilia, na mnichach zaś spoczywał obowiązek chronienia ich, i będą je chronić, nawet gdyby mroki światła miały trwać dziesięć następnych wieków albo dziesięć tysięcy lat, ponieważ oni, chociaż zrodzili się w wiekach mrocznych, byli nadal tropicielami książek i memorystami od błogosławionego Leibowitza, a kiedy wyprawiali się ze swojego opactwa za granicę, każdy, który przyjął śluby zakonne — zarówno stajenny, jak pan opat — zabierał ze sobą niby część habitu książkę, w dzisiejszych czasach przeważnie brewiarz, zapakowaną do tobołka.

Kiedy już zamknięto schron, dokumenty i znaleziska, które stamtąd wydobyto, zostały najzwyczajniej w świecie zabrane, pojedynczo i w sposób nie zwracający uwagi, przez opata. Stały się niedostępne, prawdopodobnie zamknięto je w gabinecie Arkosa. Jeśli chodzi o wszelkie praktyczne wykorzystanie, po prostu zniknęły. Wszystko, co przepadło na szczeblu gabinetu opata, stanowiło niebezpieczny temat jakiejkolwiek publicznej dyskusji. Można było o tym jedynie szeptać na pustych korytarzach. Brat Franciszek rzadko słyszał te szepty. W końcu całkiem ucichły, by ożywić się, kiedy pewnego wieczoru posłaniec z Nowego Rzymu odbył półgłosem rozmowę z opatem w refektarzu. Od czasu do czasu strzępy rozmowy docierały do sąsiednich stołów. Szepty trwały jeszcze przez kilka tygodni po wyjeździe posłańca, a potem znowu ucichły.

Brat Franciszek Gerard z Utah powrócił na pustynię w następnym roku i znowu pościł w samotności. Raz jeszcze wrócił osłabiony i wychudzony i zaraz został wezwany przed oblicze opata Arkosa, który zapytał go, czy twierdzi, że odbył jakieś następne konferencje z członkami Niebiańskich Zastępów.

— Och nie, panie mój. W ciągu dnia nic poza sępami.

— A w nocy? — spytał podejrzliwie opat.

— Tylko wilki — oznajmił Franciszek i dodał ostrożnie: — Tak mi się zdaje.

Arkos postanowił nie wybijać nowicjuszowi tego przezornego zastrzeżenia z głowy i ograniczył się do tego, że zmarszczył brwi. Marszczenie brwi było u opata, jak zauważył brat Franciszek, przyczynowym źródłem promieniującej energii, która przemieszczała się w przestrzeni ze skończoną szybkością i której, jak na razie, nikt nie umiał zbyt dobrze pojąć, jeśli nie liczyć miażdżących skutków, jakie wywierała na każdym wchłaniającym ją przedmiocie, przy czym owym przedmiotem najczęściej był jakiś postulani albo nowicjusz. Franciszek wchłonął pięciosekundowy jej wybuch, zanim padło następne pytanie.

— A co z ubiegłym rokiem?

— Nowicjusz przełknął ślinę.

— Chodzi o starca?

— O starca.

— Tak, dom Arkosie.

Starając się, by nie został ani ślad tonu pytającego, Arkos przemówił monotonnym głosem:

— Po prostu starzec. Nic więcej. Teraz jesteśmy tego pewni.

— Ja też sądzę, że był to po prostu zwykły starzec. Ojciec Arkos sięgnął znużonym gestem po linijkę z drzewa orzechowego.

Pac.

— Deo gratias!

Pac.

— Deo…

Kiedy Franciszek wracał do swojej celi, opat zawołał za nim na korytarzu:

— Przy okazji chciałbym zapowiedzieć…

— Słucham, wielebny ojcze?

— Nie ma mowy o ślubach w tym roku — oznajmił z roztargnieniem i zniknął w swoim gabinecie.