"Kantyk dla Leibowitza" - читать интересную книгу автора (Miller Walter M.)11Wybiła wreszcie godzina. Brat Franciszek, ubrany w zwykły mnisi habit, nigdy nie czuł się kimś mniej ważnym niż w chwili, kiedy uklęknął w majestatycznej bazylice przed rozpoczęciem uroczystości. Dumne gesty, jaskrawe kłębowisko barw, dźwięki towarzyszące pełnym przepychu przygotowaniom do uroczystości — już teraz były przeniknięte duchem liturgii, sprawiając, ze umysłowi trudno było pojąć, iż nie zdarzyło się jeszcze nic ważnego. Biskupi, prałaci, kardynałowie, kapłani i rozmaici funkcjonariusze świeccy w wytwornych, staroświeckich strojach paradowali to tu, to tam po wielkim kościele, ale ich krzątanina była jak pełen gracji mechanizm, który nigdy się nie zatrzymuje, nie zacina, ani nie zmienia nagle kierunku. Do bazyliki wkroczył Po jakimś czasie zauważył, że niektóre z posągów są żywe. Pod ścianą po lewej stronie w odległości kilku metrów stała pełna zbroja. Dłoń w kolczudze dzierżyła trzonek błyszczącego topora wojennego. Nawet pióropusz na hełmie nie drgnął w czasie, kiedy brat Franciszek tam klęczał. Tuzin identycznych zbroi stało w równych odstępach pod ścianami. Dopiero kiedy zobaczył, jak mucha wędruje po przyłbicy „posągu” po lewej stronie, powziął podejrzenie, że zbroja zawiera w środku żywą istotę. Jego wzrok nie dostrzegł żadnego ruchu, ale zbroja kilkakrotnie zgrzytnęła metalicznie, kiedy mucha obrała ją sobie za schronienie. Musi to być gwardia papieska, sławą ciesząca się w rycerskich bitwach, mała prywatna armia pierwszego namiestnika Boga na ziemi. Dowódca gwardii przeprowadzał majestatycznie inspekcję swoich ludzi. Posąg po raz pierwszy poruszył się. Uniósł przyłbicę w pozdrowieniu. Dowódca troskliwie przystanął i użył swojej chusteczki, żeby spędzić muchę z czoła niewzruszonej twarzy wewnątrz hełmu, a następnie ruszył dalej. Posąg opuścił przyłbicę i znowu zastygł w bezruchu. Majestatyczny wystrój bazyliki został na chwilę zakłócony wskutek wtargnięcia ciżby pielgrzymów. Ich grupy były dobrze zorganizowane i sprawnie kierowane, ale bez wątpienia stanowiły tutaj obcy element. Wydawało się, że większość z nich idzie na swoje miejsca na czubkach palców, starając się nie wzbudzać żadnych odgłosów i możliwie jak najmniej poruszenia — w przeciwieństwie do Nagle w bazylice zapanował prawie bojowy zamęt, gdyż wzmocniono gwardię. Nowy oddział posągów w kolczugach wtargnął do samego sanktuarium, przyklęknął na jedno kolano i pochylił drzewca włóczni, oddając cześć ołtarzowi przed udaniem się na wyznaczone stanowiska. Dwaj stanęli po bokach tronu papieskiego. Trzeci padł na kolana po prawej stronie tronu i pozostał w tej pozycji z Piotrowym mieczem uniesionym na obu dłoniach. Cały obraz znowu zastygł w bezruchu, jeśli nie liczyć tańca płomieni świec na ołtarzu. W tę uświęconą ciszę wdarł się nagle grzmot trąb. Intensywność dźwięków rosła, aż pulsujące ta-ra ta-ra-raa czuło się na twarzy, a w uszach ból. Dźwięk trąb nie był melodyjny, lecz zwiastujący. Pierwsze nuty zaczynały się w połowie skali, a następne pięły się powoli, coraz wyższe, intensywniejsze i natarczywsze, aż mnich poczuł, że cierpnie mu skóra na czaszce, i wydawało się, iż w bazylice niczego już nie ma poza hukiem trąb. Potem zapadła martwa cisza, po której rozległ się głos tenora: Pierwszy kantor: Drugi kantor: Pierwszy kantor: Drugi kantor: Pierwszy kantor: Drugi kantor: Chór: Alleluia.alelluia… Tłum wstał, a następnie opadł na kolana niespieszną falą, podążającą za przepływającym krzesłem, na którym siedział ubrany na biało kruchy człowiek i udzielał błogosławieństwa ludziom, w miarę jak złota, czarna, szkarłatna i czerwona procesja przenosiła go majestatycznie w stronę tronu. Oddech zamarł w piersi małego mnicha z opactwa na odległej pustyni. Niemożliwe było zobaczyć wszystko, co się dzieje, tak przytłaczał człowieka przypływ muzyki i ruchu, ogarniając jego zmysły, porywając go, czy chciał czy nie, ku temu, co miało wkrótce nastąpić. Sama uroczystość trwała krótko. Gdyby się bardziej przeciągnęła, jej intensywność byłaby nie do zniesienia. Monsinior Malfreddo Aguerra, sam adwokat świętego — zauważył Franciszek — podszedł do tronu i uklęknął. Po chwili ciszy wniósł sprawę, śpiewając: — Wzywał Leona, żeby oświecił lud przez uroczystą wypowiedź w sprawie pobożnej wiary, że błogosławiony Leibowitz jest naprawdę świętym zasługującym na dulia Kościoła, a również na oddawanie czci przez wiernych. — Raz jeszcze grzmiący śpiew chóru wypełnił bazylikę litanią do wszystkich świętych: „Ojcze z nieba, Boże, zmiłuj się nad nami! Synu, Odkupicielu świata, Boże, zmiłuj się nad nami! Duchu Święty, Boże, zmiłuj się nad nami! Święta Trójco, Jedyny Boże, — Kiedy litania dobiegła końca, monsinior Malfreddo Aguerra raz jeszcze zwrócił się do papieża z prośbą, by imię Izaaka Edwarda Leibowitza zostało urzędowo wpisane do kalendarza świętych. Raz jeszcze przywołany został Duch-przewodnik, kiedy papież zaśpiewał: I po raz trzeci Malfreddo Aguerra poprosił o proklamację. — Wreszcie stało się. Leon XXI odśpiewał postanowienie Kościoła podjęte pod przewodnictwem Ducha Świętego, ogłaszając jako fakt istniejący, że starożytny i raczej mało znany technik o nazwisku Leibowitz jest naprawdę świętym w niebiosach i o jego potężne orędownictwo można i należy z szacunkiem się modlić. Wyznaczono dzień, kiedy odprawiać się będzie mszę ku jego czci. — Święty Leibowitzu, wstaw się za nami — szepnął brat Franciszek razem z wszystkimi. Odmówiono krótką modlitwę, a potem chór zaśpiewał W eskorcie dwóch ubranych w szkarłatną liberię Wspiąwszy się na — Ojciec Święty przyjmie ich tutaj — wysokiej rangi szambelan zawiadomił łagodnym głosem Wkrótce przybył papież. Niski mężczyzna w białej sutannie wkroczył nagle do sali audiencyjnej w otoczeniu swojej świty. Bratu Franciszkowi ni z tego, ni z owego zakręciło się w głowie. Przypomniał sobie, że dom Arkos groził mu obłupaniem żywcem ze skóry, jeśli waży się zemdleć podczas audiencji, więc skupił się na tym, by przemóc zawrót głowy. Rządek pielgrzymów przyklęknął. Starzec w bieli łagodnie nakazał im wstać. Brat Franciszek zdobył się w końcu na odwagę, żeby spojrzeć mu w oczy. W bazylice papież był tylko promieniującą plamką w morzu barw. Tutaj, w sali audiencyjnej, z bliska, brat Franciszek stopniowo dostrzegł, że papież nie jest wcale, jak opowiadali sobie nomadowie, wysoki na trzy metry. Ku zaskoczeniu mnicha, Ojciec Książąt i Królów, Budowniczy Mostu Świata i Zastępca Chrystusa na Ziemi wyglądał o wiele mniej groźnie niż dom Arkos, Papież szedł powoli wzdłuż szeregu pielgrzymów, pozdrawiając każdego, wziął w ramiona jednego z biskupów, rozmawiał z każdym w jego dialekcie albo przez tłumacza, śmiał się z wyrazu twarzy prałata, któremu przekazał ptaka od sokolnika, i zwracając się do wodza klanu ludzi leśnych, pozdrowił go osobliwym gestem i przemówił doń chropowatym akcentem leśnego dialektu, co sprawiło, że odziany w skórę pantery wódz rozjaśnił nagle twarz uśmiechem zadowolenia. Papież zwrócił uwagę na dyndający łeb pantery i przystanął, by włożyć go wodzowi na głowę. Tamten zaś wypiął dumnie pierś i rozejrzał się po sali, najwidoczniej szukając spojrzenia jego najwyższej obłudności szambelana, ale wydawało się, że dostojnicy wtopili się w boazerię. Papież znalazł się w pobliżu brata Franciszka. Franciszek uklęknął szybko, żeby pocałować pierścień Rybaka. Kiedy się podniósł, trzymał relikwię świętego za plecami, jakby wstydził sieją pokazać. Bursztynowe oczy papieża napomniały go łagodnie. Leon przemówił miękkim tonem obowiązującym w kurii, z afektacją, która jakby ciążyła mu, ale którą praktykował z przyzwyczajenia, przemawiając do gości mniej dzikich niż wódz w skórze pantery. — Nasze serca były głęboko zatroskane, kiedy usłyszeliśmy o twoim nieszczęściu, kochany synu. Sprawozdanie z twojej podróży doszło naszych uszu. Przybyłeś tu na własną prośbę, ale po drodze natknąłeś się na zbójców. Czyż nie tak? — Tak, Ojcze Święty. Ale to naprawdę nie ma znaczenia. Chcę powiedzieć, że to było ważne, jednak… — Franciszek zająknął się. Człowiek w bieli uśmiechnął się łagodnie. — Wiemy, że wiozłeś dla nas dar i że został ci skradziony po drodze. Nie dręcz się tym. Twoja obecność jest dla nas wystarczającym darem. Długo pieściliśmy nadzieję, że osobiście podziękujemy odkrywcy szczątków Emily Leibowitz. Wiemy też o twojej pracy w opactwie. Dla braci świętego Leibowitza zawsze mieliśmy żarliwą miłość. Gdyby nie twoja praca, świat popadłby może w całkowitą amnezję. Jak Kościół, Brat Franciszek wydobył odbitkę. — Zbójca był na tyle dobry, że zostawił mi tę odbitkę, Ojcze Święty. On… wziął to za kopię iluminowanego pergaminu, który wiozłem jako dar. — Nie wyprowadziłeś go z błędu? Brat Franciszek oblał się rumieńcem. — Ze wstydem to przyznaję, Ojcze Święty… — A więc to jest oryginalna relikwia, którą znalazłeś w krypcie? — Tak. Uśmiech papieża stał się odrobinę kwaśny. — A zatem bandyta pomyślał, że twoja praca jest właściwym skarbem? Cóż, nawet zbójca może mieć oko do sztuki, prawda? Monsinior Aguerra powiedział mi o tym, jak piękna była twoja iluminacja. Szkoda, że została skradziona. — To nic, Ojcze Święty. Żałuję tylko, że roztrwoniłem piętnaście lat. — Roztrwoniłeś? Jak to roztrwoniłeś? Gdyby zbójcy nie wprowadziło w błąd piękno twojego dzieła, zabrałby odbitkę, prawda? Brat Franciszek przyznał, że to możliwe. Leon XXI wziął starożytną odbitkę do swoich zwiędłych dłoni i ostrożnie ją rozwinął. Przez chwilę wpatrywał się w milczeniu w rysunek, a następnie powiedział: — Powiedz nam, czy pojmujesz symbole narysowane przez Leibowitza? Znaczenie przedstawionych tu rzeczy? — Nie, Ojcze Święty. Moja niewiedza jest zupełna. Papież nachylił się nad nim i szepnął: — Nasza też. — Zachichotał, przycisnął wargi do relikwii, jakby całował kamień ołtarza, a następnie zwinął ją z powrotem i oddał asystentowi. — Z głębi serca dziękujemy ci za te piętnaście lat, ukochany synu — dodał, zwracając się znowu do brata Franciszka. — Te lata posłużyły temu, by ochronić ten oryginał. Nie myśl o nich jako o latach straconych. Ofiaruj je Bogu. Pewnego dnia ludzie być może odkryją znaczenie oryginału i okaże się ono ważkie. — Starzec zamrugał, czy też zmrużył oko? Franciszek był prawie pewny, że papież do niego mrugnął. — Będziemy musieli ci za to jakoś podziękować. Zmrużenie oczu, lub mrugnięcie, jakby rozjaśniło salę mnichowi. Po raz pierwszy zauważył dziury wygryzione przez mole w sutannie papieża. Sutanna była zresztą wyżarta prawie do osnowy. Dywan w sali audiencyjnej gdzieniegdzie przetarł się. W wielu miejscach tynk odpadł z sufitu. Ale godność przemogła ubóstwo. Jedynie przez moment po tym mrugnięciu brat Franciszek dostrzegał ślady ubóstwa. Tylko przez mgnienie oka. — Pragniemy za twoim pośrednictwem przesłać najbardziej gorące wyrazy szacunku dla wszystkich członków waszej wspólnoty i dla opata — ciągnął Leon. — Im także, tak jak i tobie, chcemy udzielić naszego apostolskiego błogosławieństwa. Wręczymy ci list, w którym przekażemy im błogosławieństwo. — Przerwał, potem zmrużył oczy, a może nie mrugnął raz jeszcze. — Nawiasem mówiąc, dostaniesz list żelazny. Dołączymy doń Brat Franciszek wymamrotał podziękowanie za to zabezpieczenie przed rozbójnikami. Nie uznał za stosowne dodać, że zbójca może nie umieć przeczytać ostrzeżenia albo nie zrozumieć czekającej go kary. — Zrobię, co w mojej mocy, żeby dostarczyć go bezpiecznie, Ojcze Święty. Raz jeszcze Leon pochylił się, żeby szepnąć: — Tobie zaś damy specjalną rękojmię naszej miłości. Zanim wyjedziesz, udaj się do monsiniora Aguerry. Chcielibyśmy wręczyć ci tę rzecz osobiście, ale nie jest to właściwa chwila. Monsinior przekaże ci to w naszym imieniu. Zrobisz z tym, co zechcesz. — Gorąco dziękuję, Ojcze Święty. — A teraz żegnaj, umiłowany synu. Papież ruszył dalej, rozmawiał z każdym pielgrzymem w szeregu, a potem uroczyście ich wszystkich pobłogosławił. Audiencja dobiegła końca. Monsinior Aguerra dotknął ramienia brata Franciszka, kiedy grupa pielgrzymów wychodziła przez bramę. Gorąco uścisnął mnicha. Postulator sprawy świętego tak bardzo się postarzał, że Franciszek rozpoznał go z wielkim trudem i dopiero z bliska. Ale Franciszek też miał teraz skronie przyprószone siwizną i zmarszczki wokół oczu od ślęczenia nad stołem kopisty. Monsinior podał mu paczkę i list, kiedy schodzili po Franciszek spojrzał na adres na liście i skinął głową. Na paczce opatrzonej dyplomatyczną pieczęcią było jego imię. — Czy to dla mnie, messer? — Tak osobisty dowód miłości Ojca Świętego. Lepiej nie otwieraj tutaj. Czy mogę coś dla ciebie zrobić, zanim opuścisz Nowy Rzym? Chętnie pokażę ci wszystko, czego jeszcze nie widziałeś. Brat Franciszek pomyślał chwilkę. Już i tak była to bardzo długa wyprawa. — Chciałbym tylko zobaczyć raz jeszcze bazylikę, messer — powiedział w końcu. — Oczywiście. Ale czy to wszystko? Brat Franciszek znowu zamilkł. Pozostali w tyle za resztą wychodzących pielgrzymów. — Chciałbym się wyspowiadać — oznajmił łagodnie. — Nic łatwiejszego — rzekł Aguerra i dodał z chichotem: — Znalazłeś się w najwłaściwszym do tego miejscu. Tutaj możesz uzyskać rozgrzeszenie za wszystko, co cię gnębi. Czy chodzi o coś tak straszliwego, że wymaga uwagi papieża? Franciszek zaczerwienił się i potrząsnął głową. — Może więc Wielki Penitencjariusz? Nie tylko rozgrzeszy cię, jeśli się skruszysz, ale na dodatek uderzy cię rózgą w głowę. — To znaczy chciałem poprosić ciebie, messer — wyjąkał mnich. — Mnie? Dlaczego mnie? Nie jestem nikim nadzwyczajnym. Znalazłeś się w mieście, w którym aż tłoczno od czerwonych kapeluszy, a chcesz wyspowiadać się Malfreddowi Aguerrze. — Bo… bo jesteś, panie, adwokatem naszego świętego — wyjaśnił mnich. — Ach, pojmuję. Oczywiście wysłucham twojej spowiedzi. Ale wiesz, że nie mogę rozgrzeszyć cię w imię twojego patrona. Jak zwykle rozgrzeszę cię w imieniu Trójcy Świętej. Czy to ci wystarczy? Franciszek miał bardzo niewiele do wyznania, ale jego serce od dawna było udręczone — za sprawą dom Arkosa — przez lęk, że odkrycie przez niego schronu mogło opóźnić sprawę świętego. Postulator Leibowitza wysłuchał go, udzielił porady i rozgrzeszył w bazylice, a następnie oprowadził po starożytnym kościele. Podczas uroczystości kanonizacji i mszy, która potem się odbyła, brat Franciszek zwrócił jedynie uwagę na majestatyczny przepych budynku. Teraz wiekowy monsinior pokazywał mu kruszące się ściany, miejsca wymagające naprawy i zawstydzający stan niektórych starszych fresków. Raz jeszcze zerknął na ubóstwo osłonięte płaszczem godności. Kościół w owych czasach nie był bogaty. Nareszcie Franciszek miał sposobność, żeby otworzyć paczkę. Zawierała sakiewkę. W sakiewce były dwa złote heklo. Spojrzał na Malfredda Aguerrę. Monsinior uśmiechnął się. — Powiedziałeś, że zbójca wygrał pergamin, zmagając się z tobą, prawda? — spytał Aguerra. — Tak, messer. — No więc nawet jeśli zostałeś do tego zmuszony, całkiem dobrowolnie podjąłeś postanowienie, że będziesz się z nim siłował, czy tak? Przyjąłeś jego wyzwanie? Mnich skinął potakująco. — Nie sądzę zatem, byś popełnił czyn zły, odkupując od niego pergamin. — Klepnął mnicha w ramię i udzielił mu błogosławieństwa. Potem nadeszła pora, żeby wyruszyć w drogę. Mały kustosz płomyka wiedzy podążał z powrotem do opactwa na piechotę. Czekały go dni i tygodnie na szlaku, ale serce w nim śpiewało, kiedy zbliżał się do posterunku zbójcy. „Zrób z tym, co zechcesz” — powiedział papież w związku ze złotem. Nie tylko o to szło, poza sakiewką mnich miał teraz odpowiedź na szydercze pytanie zbójcy. Pomyślał o księgach w sali audiencyjnej czekających na przebudzenie. Jednak zbójca nie trwał na swoim posterunku, jak spodziewał się Franciszek. Zobaczył na ścieżce jakieś świeże ślady, ale trop krzyżował się ze ścieżką i nigdzie nie było widać zbójcy. Słońce przeświecało przez liście, rzucając na ziemię prążkowany cień. Usiadł przy szlaku i czekał. W południe jakaś sowa zahuczała z mroku cienia nad odległym strumieniem. Sępy krążyły po niebieskiej plamie między koronami drzew. Las robił wrażenie spokojnego. Przysłuchując się sennie wróblom, które trzepotały się w pobliskich zaroślach, uznał, że nie warto przejmować się tym, czy zbójca zjawi się dzisiaj, czy też jutro. Jego wyprawa była tak długa, że nie bez przyjemności myślał o czekającym go dniu wypoczynku. Siedział więc i patrzył na sępy. Od czasu do czasu kierował spojrzenie na szlak prowadzący do odległego domu na pustyni. Zbójca znalazł sobie doskonałe miejsce na legowisko. Widać stąd ze dwa kilometry ścieżki w jedną i drugą stronę, a samemu jest się przy tym niewidocznym w gęstwinie krzewów. W oddali coś się poruszyło na ścieżce. Brat Franciszek zrobił z dłoni daszek nad oczyma i przygląda) się odległemu ruchowi. W dole był spalony słońcem obszar, gdzie pożar buszu oczyścił wiele hektarów ziemi po obu stronach ścieżki prowadzącej na południowy zachód. Ścieżka drgała w rozgrzanym powietrzu. Odblask światła sprawiał, że nie widział zbyt wyraźnie, ale w morzu upału dostrzegł jakiś ruch. Wijąca się czarna jota. Czasem wydawało mu się, że widzi głowę. Czasem jota tonęła całkowicie w rozedrganym od upału powietrzu, ale mimo to nie ulegało wątpliwości, że stopniowo zbliża się w jego stronę. Kiedy skraj chmury przesunął się przez słońce i powietrze na chwilę przestało drgać, jego zmęczone oczy krótkowidza zobaczyły, że wijącą się jotą jest człowiek, ale zbyt odległy, żeby można go było rozpoznać. Zadrżał. W jocie było coś nazbyt znajomego. Ale nie, to nie może być on. Mnich przeżegnał się i zaczął odmawiać różaniec, ani na chwilę nie przestając wpatrywać się w tę odległą rzecz podążającą przez rozedrgane powietrze. Kiedy tak czekał na zbójcę, powyżej na stoku toczył się spór. Spór odbywał się za pomocą wypowiadanych szeptem monosylab i trwał już blisko godzinę. Wreszcie skończył się. Dwukapturowy ustąpił jednokapturowemu. Dzieci papieża wyłoniły się zza krzewów i pobiegły w dół. Znaleźli się w odległości dziesięciu metrów od Franciszka, zanim zagrzechotał kamyk. Mnich odmawiał trzecią zdrowaśkę z czwartej radosnej tajemnicy różańca, kiedy przypadkiem rozejrzał się wokół siebie. Strzała trafiła go prosto między oczy. — Jeść! Jeść! Jeść! — krzyczały dzieci papieża. Na szlaku wiodącym w stronę południowego wschodu stary wędrowiec usiadł na pniu i zamknął oczy, by odpoczęły od blasku słońca. Wachlował się poszarpanym kapeluszem z wikliny i żuł prymkę ziół. Wędrował już bardzo długo. Wydawało się, że poszukiwanie trwa bez końca, ale zawsze pojawiała się obietnica, że znajdzie to, czego szuka, za następnym wzniesieniem albo następnym zakrętem ścieżki. Przestał się wachlować, wetknął z powrotem kapelusz na głowę i podrapał się po krzaczastej brodzie, wpatrując się jednocześnie zmrużonymi oczyma w otaczający go krajobraz. Przed nim na wzgórzu zachowała się plama spalonego lasu. Zapraszała do cienia, ale wędrowiec nadal siedział w słońcu i przyglądał się ciekawskim sępom. Zbiły się w stado i krążyły dosyć nisko nad plamą lasu. Jeden z ptaków ośmielił się runąć między drzewa, ale czym prędzej znowu wzbił się ciężko w górę, aż trafił na nośny słup gorącego powietrza, a potem zaczął obniżać się lotem ślizgowym. Wyglądało na to, że czarna sfora padlinożerców spodziewa się czegoś więcej niż zwykłej dawki energii pozwalającej poruszać skrzydłami. Zwykle szybowały, oszczędzając siły. Tym razem biły powietrze nad wzgórzem skrzydłami, jakby L niecierpliwością czekały na chwilę, kiedy wylądują. Dopóki sępy przejawiały zainteresowanie, ale jeszcze się ociągały, wędrowiec postępował tak samo. Na tych wzgórzach są kuguary. Po drugiej zaś stronie żyją istoty jeszcze gorsze niż kuguary i czasami wyprawiają się aż tutaj na łowy. Wędrowiec czekał. W końcu sępy usiadły między drzewami. Odczekał jeszcze pięć minut. Wreszcie podniósł się i pokuśtyka) w stronę zalesionej plamy, rozkładając ciężar ciała między chromą nogę a kij podróżny. Po jakimś czasie wszedł na teren porośnięty drzewami. Sępy zajęte były pożeraniem resztek człowieka. Wędrowiec odgonił kijem ptaki i obejrzał szczątki. Brakowało wielu fragmentów ciała. Czaszka przebita była strzałą, która wyszła przez potylice. Starzec rozejrzał się nerwowo po zaroślach. Dookoła nie było żywego ducha, ale po obu stronach ścieżki zobaczył mnóstwo śladów stóp. Nie było to bezpieczne miejsce. Bezpieczne czy nie, trzeba zrobić to, co jest do zrobienia. Stary wędrowiec znalazł miejsce, gdzie ziemia była wystarczająco miękka, by dało się ją kopać rękami i kijem. Kiedy kopał, rozwścieczone sępy krążyły nisko nad wierzchołkami drzew. Czasem pikowały, ale natychmiast z powrotem wzbijały się wysoko. Przez godzinę, potem drugą, krążyły niespokojnie nad zalesionym wzgórzem. W końcu jeden z ptaków usiadł na ziemi. Dreptał z oburzeniem wokół kopczyka świeżej ziemi z głazem ułożonym na jednym końcu. Zawiedziony, wzniósł się w powietrze. Stado czarnych padlinożerców opuściło swoje stanowisko i wzbiło się wysoko na wznoszących się prądach powietrznych, przez cały czas głodnym wzrokiem wpatrując się w ziemię. Po drugiej stronie Doliny Wybryków Natury leżała martwa świnia. Sępy przyglądały się jej z radością, a potem lotem ślizgowym pomknęły na ucztę. Później gdzieś na górskiej przełęczy kuguar oblizał się i porzucił swój łup. Zdawało się, że sępy są wdzięczne za możliwość dokończenia posiłku. Kiedy przyszła stosowna pora roku, sępy złożyły jaja i troskliwie karmiły swoje małe martwymi wężami i kawałkami dzikich psów. Młodsze pokolenie nabierało sił, wzbijało się wysoko i leciało daleko na czarnych skrzydłach, czekając, aż żyzna ziemia hojnie obdarzy ich padliną. Czasem na obiad była tylko ropucha. A kiedyś był to posłaniec z Nowego Rzymu. Poleciały ponad środkowozachodnią pustynię. Były zachwycone obfitością dóbr, jakie nomadowie zostawiali na ziemi podczas swojej wędrówki na południe. Kiedy przyszła stosowna pora, sępy złożyły jaja i troskliwie karmiły swoje małe. Ziemia dostarczała im przez całe wieki mnóstwo pożywienia. Będzie go dostarczać przez następne stulecia… W tej chwili odpadki były dobre w okolicy Czerwonej Rzeki, ale potem z rzezi wyrosło miasto-państwo. Sępy nie czuły sympatii dla nowo powstających miast-państw i nie miały nic przeciwko ich ewentualnemu upadkowi. Odleciały z Teksarkany i zajęły stanowiska nad równiną daleko na zachodzie. Według obyczajów wszystkiego, co żyje, wiele razy napełniały ziemię swoim gatunkiem. W końcu nadszedł rok pański 3174. Krążyły pogłoski o wojnie. |
||
|