"Kantyk dla Leibowitza" - читать интересную книгу автора (Miller Walter M.)Fiat lux[42]12Pewność, że wojna jest bliska, Marcus Apollo zyskał w chwili, kiedy podsłuchał, jak trzecia żona Hannegana powiedziała dziewce służebnej, że jej ulubiony dworzanin wrócił bez szwanku z misji do obozu Szalonego Niedźwiedzia. Fakt, że wrócił żywy z obozu nomadów, oznaczał, iż szykuje się wojna. Z pozoru misja emisariusza polegała na tym, że miał powiedzieć plemionom z równiny, iż cywilizowane państwa zawarły układ o nazwie „Bicz Boży”, dotyczący spornych terenów, a następnie wezmą srogi odwet na ludach wędrownych i grupach bandytów, jeśli te nie zaprzestaną swoich łupieżczych wypraw. Ale nikomu jeszcze nie udało się zanieść takiej wiadomości Szalonemu Niedźwiedziowi i zachować życie. Tak więc — wnioskował Apollo — ultimatum nie zostało przekazane i emisariusz Hannegana wyruszył na równiny z jakimś innym zadaniem. A zadanie to było aż nadto oczywiste. Apollo uprzejmie torował sobie drogę wśród ciżby gości, bystrze rozglądając się za bratem Klaretem i starając się przyciągnąć jego wzrok. Wysoka postać Apolla, okryta surową czarną sutanną z małą, barwną wstęgą w talii określającą jego godność, stanowiła rażący kontrast z kalejdoskopowym kłębowiskiem barw ubiorów innych gości zgromadzonych w sali bankietowej, więc bardzo szybko przyciągnął spojrzenie swojego kleryka i wskazał mu gestem stół z napojami chłodzącymi, który przeobraził się już w śmietnik resztek, obślizgłych od tłuszczu czarek i paru pieczonych gołąbków, wyglądających zresztą jakby zbyt długo trzymano je w piecu. Apollo skierował się ku resztkom ponczu w dzbanie z chochlą, przyjrzał się martwemu karaluchowi pływającemu wśród przypraw i w zamyśleniu podał najpierw czarkę bratu Klaretowi, kiedy kleryk stanął obok niego. — Dziękuję, messer — powiedział Klaret, który nie zauważył karalucha. — Chciałeś mnie zobaczyć, panie. — Jak tylko skończy się przyjęcie. U mnie. Sarkał wrócił żywy. — Och! — Nigdy nie słyszałem bardziej wymownego „och”. Przypuszczam więc, że pojmujesz, co to za sobą pociąga? — Bez wątpienia, messer. Oznacza, że układ był ze strony Hannegana podstępem i że zamierza wykorzystać go przeciwko… — Sza! Później. — Oczy Apolla zasygnalizowały zbliżanie się jakiegoś słuchacza i kleryk napełnił powtórnie swoją czarkę. Całe jego zainteresowanie skupiło się teraz na ponczu i nie patrzył na szczupłą, ubraną w suknię z mory postać, która kroczyła w ich stronę od wejścia. Apollo uśmiechnął się oficjalnie i ukłonił mężczyźnie. Wymienili krótki i najwyraźniej chłodny uścisk dłoni. — No, no, thon Taddeo — rzekł kapłan — twoja obecność zdumiewa mnie. Myślałem, że wystrzegasz się tego rodzaju świątecznych zgromadzeń. Cóż szczególnego jest w tym właśnie, że przyciągnęło tak wybitnego człowieka? — Uniósł brwi, okazując drwiące zaniepokojenie. — Ty jesteś, oczywiście, tą atrakcją — oznajmił nowo przybyły, dostosowując się do ironii Apolla — i oczywiście jedynym powodem mojego przybycia. — Ja? — Udał zaskoczenie, chociaż stwierdzenie zapewne nie mijało się z prawdą. Przyjęcie weselne własnej siostry przyrodniej nie było tego rodzaju okazją, żeby thon Taddeo zechciał przywdziać obowiązujący strój i opuścić surowe sale kolegium. — Właściwie szukam cię od samego rana. Powiedziano mi, że będziesz tutaj. W przeciwnym razie… — Rozejrzał się po sali bankietowej i prychnął z irytacją. To prychnięcie zakłóciło fascynację przykuwającą spojrzenie brata Klareta do wazy z ponczem i brat Klaret odwrócił się, żeby złożyć ukłon thonowi. — Zechcesz napić się ponczu, thonie Taddeo? — spytał, podając pełną czarkę. Uczony przyjął kielich ze skinieniem głowy i osuszył go duszkiem. — Chciałem trochę dokładniej wypytać o leibowitzańskie dokumenty, które omawialiśmy — rzekł do Marcusa Apolla. — Dostałem list od człowieka imieniem Kornhoer, z opactwa. Zapewnia, że mają pisemne dokumenty, które trzeba datować na ostatnie lata europejsko-amerykańskiej cywilizacji. Jeśli fakt, że kilka miesięcy temu sam właśnie o tym zapewniał uczonego, był dla Apolla irytujący, wyraz jego twarzy nie ujawnił tego uczucia. — Tak — oznajmił. — Mówiono mi, że są całkowicie autentyczne. — Jeśli tak, to zadziwiające i tajemnicze, że nikt o nich nie słyszał. Ale mniejsza z tym. Kornhoer sporządził spis pewnej liczby dokumentów i tekstów, które, jak twierdzą, mają i opisał je. Jeśli naprawdę istnieją, muszą je zobaczyć. — Ach tak? — Tak. Jeśli to mistyfikacja, trzeba ją ujawnić. Jeśli zaśnie, dane mogą okazać się bezcenne. Monsinior zmarszczył brwi. — Zapewniam cię, że nie ma mowy o mistyfikacji — oznajmił oschle. — Do spisu dołączone było zaproszenie do odwiedzenia opactwa i zbadania dokumentów. Oczywiście słyszeli tam o mnie. — Niekoniecznie — oznajmił Apollo, nie mogąc oprzeć się pokusie skorzystania ze sposobności. — Nie roztrząsają zbył uważnie kwestii, kto czyta ich księgi, jeśli tylko myje przedtem ręce i nie przywłaszcza sobie ich własności. Uczony obrzucił go spojrzeniem pełnym gniewu. Sugestia, że ktoś wykształcony mógł nigdy nie słyszeć jego imienia, wcale mu się nie spodobała. — Ależ tak, oczywiście! — ciągnął łagodnie Apollo. — To żaden kłopot. Przyjmij ich zaproszenie, udaj się do opactwa i zbadaj tamtejsze zabytki. Powitają cię z radością. Uczony poczuł się zirytowany tą propozycją. — I mam podróżować przez równinę w czasie, kiedy szczep Szalonego Niedźwiedzia jest… — thon Taddeo nagle przerwał. — Co mówiłeś? — nalegał Apollo, nie okazując szczególnego zainteresowania, aczkolwiek żyła na jego skroni zaczęła pulsować, kiedy patrzył wyczekująco na thona Taddeo. — Tyle tylko, że to długa i niebezpieczna wyprawa i nie mogę sobie pozwolić na sześciomiesięczną nieobecność w kolegium. Chciałbym omówić możliwość wysłania dobrze uzbrojonego oddziału gwardzistów naszego naczelnika, by sprowadzili dokumenty w celu ich zbadania. Apollo stłumił uśmiech. Czuł dziecinną chęć, żeby kopnąć uczonego w goleń. — Przykro mi — oznajmił uprzejmie — ale to całkowicie niemożliwe. Zresztą ta sprawa wykracza poza moje kompetencje i niestety, nie mogę służyć ci pomocą. — Dlaczego? — spytał thon Taddeo. — Czyż nie jesteś nuncjuszem przy dworze Hannegana? — Otóż to. Reprezentuję Nowy Rzym, nie zaś zakon mnisi. Kierowanie opactwem jest w rękach opata. — Wystarczy jednak odrobina nacisku z Nowego Rzymu… Impuls kopnięcia w goleń natychmiast pojawił się znowu. — Lepiej będzie, jeśli przedyskutujemy to później — oznajmił grzecznie monsinior Apollo. — Dzisiejszego wieczoru w moim gabinecie, jeśli zechcesz. — Zrobił półobrót i spojrzał do tyłu, jakby chciał spytać: „No więc jak?” — Przyjdę — oświadczył krótko uczony i odszedł. — Dlaczego nie powiedziałeś mu od razu „nie”? — irytował się Klaret, kiedy godzinę później znaleźli się sam na sam w apartamentach nuncjatury. — Przewożenie bezcennych relikwii przez krainę bandytów w takich czasach? To nie do pomyślenia, messer. — Z pewnością. — Czemu więc… — Z dwóch powodów. Po pierwsze, thon Taddeo jest powinowatym Hannegana i człowiekiem wpływowym. Musimy okazywać uprzejmość cesarzowi i jego powinowatemu bez względu na to, czy go lubimy czy nie. Po drugie, Taddeo zaczął coś mówić o szczepie Szalonego Niedźwiedzia i ugryzł się w język. Myślę, że on wie, co w trawie piszczy. Nie zamierzam angażować się w szpiegowanie, ale jeśli wystąpi z jakąś informacją, nic nie powstrzyma nas przed włączeniem jej do raportu, który osobiście dostarczysz do Nowego Rzymu. — Ja! — Kleryk był wyraźnie wstrząśnięty. — Do Nowego Rzymu? A co… — Nie tak głośno — ostrzegał go nuncjusz, zerkając na drzwi. — Będę musiał, i to już wkrótce, wysłać Jego Świątobliwości moją ocenę sytuacji. Ale tego rodzaju rzeczy człowiek nie śmie ująć na piśmie. Gdyby ludzie Hannegana przejęli taką depeszę, ciebie i mnie znaleziono by prawdopodobnie płynących twarzami w dół Czerwoną Rzeką. Jeśliby wpadło to w ręce wrogów Hannegana, Hannegan najprawdopodobniej czułby się usprawiedliwiony, wieszając nas publicznie jako szpiegów. Męczeństwo to świetna rzecz, ale czeka nas przedtem robota. — Ja zaś mam dostarczyć raport ustnie do Watykanu? — mruknął brat Klaret, najwyraźniej niezbyt zachwycony perspektywą wyprawy przez wrogi kraj. — Inaczej się nie da. Thon Taddeo może, tylko może, stanowić dla nas uzasadnienie twojego nagłego wyjazdu do opactwa świętego Leibowitza albo Nowego Rzymu, albo i tu, i tu w przypadku, gdyby na dworze zaczęto coś podejrzewać. Spróbuję odpowiednio tą sprawą pokierować. — A jakie główne informacje mam przekazać, messer? — Że ambicja Hannegana, by zjednoczyć kontynent pod panowaniem jednej dynastii, nie jest takim fantastycznym marzeniem, jak się nam zdawało. Że układ „Bicz Boży” został zapewne zawarty przez Hannegana w złej wierze i że zamierza go wykorzystać, by wciągnąć zarówno cesarstwo Denver, jak i republikę Laredo w konflikt z nomadami z równin. Jeśli siły laredańskie będą związane batalią z Szalonym Niedźwiedziem, państwu Chi-huaha nie trzeba będzie dwa razy powtarzać, że nadszedł właściwy moment, by najechać Laredo od południa. W końcu chodzi tu o zadawnioną wrogość. Wtedy Hannegan może oczywiście dotrzeć w tryumfie nad Rio Laredo. Kiedy już będzie miał Laredo w garści, rozważy sprawę zaatakowania obu republik, Denver i Missisipi, nie obawiając się ciosu w plecy od południa. — Myślisz, messer, że Hannegan może to uczynić? Marcus Apollo miał już na końcu języka odpowiedź, ale zamknął powoli usta. Podszedł do okna i wyjrzał na skąpane w blasku słońca miasto, na to rozrzucone bezładnie miasto, zbudowane przeważnie z gruzów pochodzących z innych czasów. Miasto bez klarownego planu ulic. Rosło powoli na starożytnych ruinach, tak samo jak kiedyś, być może, na jego ruinach wyrośnie jakieś inne. — Nie wiem — odpowiedział łagodnie. — W naszych czasach trudno byłoby potępiać kogokolwiek, kto dąży do zjednoczenia tego pokawałkowanego kontynentu. Nawet stosując takie środki, jak… ale nie, nie to miałem na myśli. — Westchnął ciężko. — Tak czy inaczej, nasze zainteresowanie nie ma charakteru politycznego. Musimy uprzedzić Nowy Rzym o tym, co być może nastąpi, gdyż w każdym przypadku dotyczyć to będzie także Kościoła. A kiedy będziemy uprzedzeni, może uda się nam utrzymać z dala od awantury. — Naprawdę tak myślisz? — Oczywiście nie! — odparł łagodnie kapłan. Thon Taddeo Pfardentrott przybył do gabinetu Marcusa Apolla o najwcześniejszej porze, jaką można było uznać za wieczór. Jego zachowanie zmieniło się radykalnie od czasu przyjęcia. Ozdobił oblicze serdecznym uśmiechem i mówił z jakąś nerwową skwapliwością. Ten człowiek — pomyślał Marcus — dąży do czegoś, na czym bardzo mu zależy, i zamierza nawet okazać uprzejmość, byle to uzyskać. Być może spis starożytnych tekstów, dostarczony przez mnichów z leibowitzańskiego opactwa, wywarł na thonie większe wrażenie, niż chciał to okazać. Nuncjusz był przygotowany na szermierkę słowną, ale widoczne podekscytowanie uczonego czyniło z niego zbyt łatwą ofiarę. Apollo zrezygnował ze słownego pojedynku. — Dziś po południu odbyło się posiedzenie senatu naszego kolegium — oznajmił thon Taddeo, kiedy tylko usiedli. — Omawialiśmy list brata Kornhoera i wykaz dokumentów. — Przerwał, jakby niepewny swojego podejścia do sprawy. Szare światło zmierzchu, padające od szerokiego, zwieńczonego łukiem okna po jego lewej stronie sprawiało, że na bladej twarzy malowało się napięcie, a wielkie, siwe oczy wpatrywały się w księdza, jakby mierząc go i oceniając. — Przypuszczam, że odniesiono się do tej sprawy bardzo sceptycznie. Spojrzenie szarych oczu zwróciło się na chwilę ku dołowi, ale natychmiast z powrotem spoczęło na Apollu. — Czy muszę być uprzejmy? — Proszę się nie trudzić — zachichotał Apollo. — Panował sceptycyzm. „Niedowierzanie” to właściwsze słowo. Moje własne odczucie mówi mi, że jeśli takie dokumenty istnieją, zostały prawdopodobnie sfałszowane wiele stuleci temu. Wątpię, by współcześni mnisi zabiegali o utrwalenie mistyfikacji. Naturalnie uważają, że dokumenty są autentyczne. — Jak to miło, żeś raczył ich rozgrzeszyć — rzekł kwaśno Apollo. — Proponowałem, że będę uprzejmy. No więc jak? — Nie. Proszę dalej. Thon zsunął się z krzesła i usiadł na parapecie okna. Patrzył na niknące żółte plamy chmur na zachodzie i mówił, stukając przez cały czas lekko w parapet. — Papiery. Bez względu na to, co o nich sądzimy, nadzieja, że takie dokumenty mogły przetrwać nienaruszone — że jest chociaż najmniejsza szansa, iż istnieją — bardzo… hm… pobudza umysł, musimy więc zbadać je bez zwłoki. — Doskonale — rzekł Apollo, odrobinę rozbawiony. — Zaprosili cię. Ale proszę powiedzieć, co takiego pobudzającego widzisz w tych dokumentach? Uczony obrzucił go szybkim spojrzeniem. — Czy znasz moje prace? Prałat zawahał się. Znał te prace, ale jeśli przyzna się do tego, być może będzie musiał również przyznać, że imię thona Taddeo wymawia się jednym tchem z filozofami przyrody, którzy nie żyją od ponad tysiąca lat, chociaż sam thon ledwie skończył trzydziestkę. Ksiądz nie palił się do tego, by przyznać, że młody uczony zapowiada się na jeden z tych wybitnych umysłów, jakie pojawiają się zaledwie raz czy dwa na stulecie i w ogromnym zakresie rewolucjonizują cały obszar myśli ludzkiej. Odkaszlnął usprawiedliwiająco. — Muszę przyznać, że niewiele czytałem z… — Głupstwo. — Pfardentrott machnięciem ręki zbył jego usprawiedliwienie. — Większość jest wysoce abstrakcyjna i trudna dla laika. Teoria istoty elektryczności. Ruch planet. Wzajemne przyciąganie się ciał. Tego rodzaju kwestie. Otóż wykaz Kornhoera wymienia takie nazwiska, jak Łapiące, Maxwell i Einstein. Czy coś ci one mówią? — Nie za dużo. Historia wspomina o nich jako o filozofach przyrody, czy tak? Z okresu przed upadkiem poprzedniej cywilizacji? I wydaje mi się, że są wymienieni w jednej z pogańskich hagiografii. Uczony skinął potakująco. — I to tylko wiadomo powszechnie o nich samych i ich dokonaniach. Fizycy, według tego, co powiadają nasi niezbyt wiarygodni historycy. Odpowiedzialni za szybki rozwój europejsko-amerykańskiej kultury, powiadają. Historycy nie wymieniają niczego poza sprawami trywialnymi. Prawie o nich zapomniałem. Ale podany przez Kornhoera opis dokumentów, jakie ponoć są w ich posiadaniu, to opis stronic, które zostały być może wyjęte z jakichś naukowych tekstów z zakresu fizyki. To po prostu niemożliwe! — Musisz się upewnić? — Musimy się upewnić. Teraz, kiedy ta sprawa wyszła na światło dzienne, wolałbym nigdy o niej nie słyszeć. — Dlaczego? Thon Taddeo przyglądał się czemuś na ulicy. Skinął na księdza. — Podejdź na chwilę. Pokażę ci dlaczego. Apollo wyszedł zza biurka i spojrzał w dół na błotnistą i wyboistą ulicę po drugiej stronie muru otaczającego pałac, pawilony i budynki kolegium i odcinającego sanktuarium naczelnika od kotłującego się plebejskiego miasta. Uczony wskazał na niewyraźną postać wieśniaka prowadzącego o zmierzchu do domu swojego osiołka. Stopy mężczyzny owinięte były w strzępy worka i tak oblepione błotem, że ledwie je podnosił. Ale brnął mozolnie krok za krokiem, odpoczywając pół sekundy przed każdym postawieniem nogi. Robił wrażenie zbyt zmęczonego, by móc się zdobyć na zeskrobanie błota. — Nie jedzie na ośle — stwierdził thon Taddeo — ponieważ rano ten osioł był obładowany zbożem. Nie zdaje sobie nawet sprawy z tego, że worki są teraz puste. To, co wystarcza rano, musi wystarczać także wieczorem. — Czy znasz go? — Przechodzi także pod moim oknem. Co rano i co wieczór. Czy nie zauważyłeś go? — Tysiąc takich jak on. — Sam powiedz. Czy potrafisz uwierzyć, że to zwierzę jest bezpośrednim potomkiem człowieka, który prawdopodobnie wynalazł latające maszyny, wyprawił się na Księżyc, okiełznał siły natury, budował mówiące maszyny i, jak się zdaje, myślał? Czy potrafisz uwierzyć, że byli tacy ludzie? Apollo milczał. — Spójrz na niego! — nalegał uczony. — Nie, teraz już za ciemno. Nie możesz dostrzec syfilitycznej narośli na jego szyi, tego, że grzbiet jego nosa jest całkowicie zżarty. Cierpi na niedowład. Ale przede wszystkim jest niedorozwinięty umysłowo. Ciemny, zabobonny, potencjalny morderca. Wpędza w chorobę swoje dzieci. Za kilka monet gotów byłby je zabić. I tak sprzeda je, kiedy osiągną wiek, w którym da sieje wykorzystać. Spójrz na niego i powiedz, czy widzisz potomstwo potężnej niegdyś cywilizacji? Co widzisz? — Obraz Chrystusa — zgrzytnął zębami prałat, zaskoczony tym, że nagle ogarnął go gniew. — A spodziewałeś się, że co zobaczę? Uczony był zniecierpliwiony i rozdrażniony. — Nielogiczne. Ludzie, których możesz obserwować przez pierwsze lepsze okno, i ludzie tacy, jacy byli niegdyś, według tego, co mówią nam historycy. Nie mogę się z tym pogodzić. Jak taka wielka i mądra cywilizacja mogła siebie tak całkowicie zniszczyć? — Być może — rzekł Apollo — ponieważ była wielka i mądra materialnie i nic ponadto. — Podszedł, żeby zapalić łojową lampę, bo zmierzch przechodził szybko w ciemność. Uderzał żelazem o krzemień, aż wreszcie iskra chwyciła i począł delikatnie dmuchać w hubę, żeby ją rozniecić. — Być może — oznajmił thon Taddeo — ale wątpię. — A więc odrzucasz całą historię jako mit? — Z iskry rozgorzał mały płomyk. — Nie odrzucam. Ale trzeba się jej przyjrzeć. Któż pisał twoją historię? — Oczywiście zakony monastyczne. Podczas najciemniejszych wieków nie było nikogo innego, kto by ją zapisywał. — Przeniósł płomyk na knot. — Otóż to. W tym rzecz. A w okresie panowania antypapieży ile schizmatycznych zakonów tworzyło własną wersję wydarzeń i podawało ją jako dzieło wcześniej żyjących osób? Nie wiadomo i nigdy tego się już nie dowiemy. Że na tym kontynencie była kiedyś bardziej zaawansowana cywilizacja niż nasza, temu nie sposób zaprzeczyć. Wystarczy spojrzeć na gruzy i zardzewiały metal, żeby się, o tym przekonać. Wystarczy przekopać trochę nawianego piasku, żeby trafić na ich rozbite drogi. Ale gdzie dowód, że naprawdę istniały wtedy tego rodzaju maszyny, o jakich mówią historycy? Gdzie resztki wozów samojezdnych, maszyn latających? — Przekute na lemiesze i motyki. — Jeśli w ogóle istniały. — Skoro w nie wątpisz, po co ci badanie dokumentów leibowitzańskich? — Ponieważ wątpić to nie to samo, co zaprzeczać. Wątpienie to potężne narzędzie i trzeba je zastosować do historii. Nuncjusz uśmiechnął się oschle. — A co ja mam w związku z tym uczynić, mój uczony thonie? Uczony pochylił się z przejęciem do przodu. — Napisz do tamtejszego opata. Zapewnij go, że z dokumentami będziemy obchodzić się z najwyższą troskliwością i że zwrócimy je natychmiast po dokładnym zbadaniu ich autentyczności i przestudiowaniu treści. — Jakiej gwarancji mam im udzielić, mojej czy twojej? — Hannegana, twojej i mojej. — Mogę im udzielić jedynie gwarancji Hannegana i twojej. Ja nie mam swojego wojska. Uczony zarumienił się. — Powiedz mi — dodał pospiesznie nuncjusz — dlaczego, pomijając niebezpieczeństwo ze strony bandytów, tak nalegasz na to, żeby mieć je tutaj, zamiast udać się samemu do opactwa? — Najlepszy powód, jaki możesz podać opatowi, to ten, że jeśli dokumenty są autentyczne, a my mielibyśmy studiować je w opactwie, potwierdzenie nie miałoby wielkiego znaczenia dla innych świeckich uczonych. — Masz na myśli to, że twoi koledzy mogliby pomyśleć, że mnisi jakoś cię przekabacili? — Uhm, taki wniosek można by wyciągnąć. Ale równie ważne, jeśli się tu znajdą, będzie to, że w kolegium obejrzy je każdy, kto ma kwalifikacje do wydawania opinii. Zobaczą je na własne oczy wszyscy wizytujący thonowie z innych księstw. Przecież nie możemy całego kolegium przenieść na pół roku na Pustynię Poludniowo-Zachodnią. — Rozumiem. — Czy wyślesz prośbę do opactwa? — Tak. Thon Taddeo robił wrażenie zaskoczonego. — Ale będzie to twoja prośba, nie moja. I muszę powiedzieć ci uczciwie, że moim zdaniem dom Paulo nie wyrazi zgody. Jednak thon miał minę świadczącą o zadowoleniu. Kiedy sobie poszedł, nuncjusz wezwał kleryka. — Ruszysz jutro do Nowego Rzymu — oznajmił. — Przez opactwo leibowitzan? — Wrócisz tam tędy. Raport dla Nowego Rzymu jest rzeczą pilną. — Tak, messer. — W opactwie powiedz dom Paulowi, że Szeba spodziewa się, iż Salomon przybędzie do niej. Z darami. Następnie lepiej zatkaj sobie uszy. Kiedy ucichnie wybuch gniewu, pospiesz tutaj, bym mógł powiedzieć thonowi Taddeo „nie”. |
||
|