"Opowieści z Ziemiomorza" - читать интересную книгу автора (Le Guin Ursula K.)

II. WYDRA

W naszym strumyku mieszka wydra, Przebiegła i jak człowiek chytra, Wszelkie magiczne zna zaklęcia, Mowę człowieka i zwierzęcia, A woda płynie bystro w dal, A woda płynie w dal.

Wydra był synem szkutnika pracującego w dokach Wielkiego Portu Havnor. Imię użytkowe nadała mu matka. Pochodziła z farmy w wiosce Skraj Drogi na północny zachód od góry Onn. Przybyła do miasta jak wielu innych, w poszukiwaniu pracy. Szkutnik i jego rodzina, porządni ludzie, uczciwie pracujący w ciężkich czasach, woleli nie rzucać się w oczy, by nie sprowadzić na siebie nieszczęścia. Kiedy więc zrozumieli, że chłopak obdarzony został talentem magicznym, ojciec próbował wybić mu go z głowy.

— Równie dobrze mógłbyś bić chmurę za to, że deszcz z niej pada — powiedziała matka Wydry.

— Uważaj, byś nie wbił go w gniew — dodała ciotka.

— I żeby zaklęciem nie zwrócił na ciebie twego własnego pasa — rzekł wuj.

Chłopak jednak nie uciekł się do żadnych sztuczek. W milczeniu zbierał cięgi i uczył się ukrywać swój dar.

Magia wcale nie wydawała mu się czymś wielkim. Zaświecenie srebrzystego światełka w ciemnym pokoju, odnalezienie zgubionej szpilki samą myślą i naprawa uszkodzonych spojeń — po prostu przesuwał dłonią nad drewnem i przemawiał do niego — przychodziły mu łatwo, aż nie pojmował, czemu inni tak bardzo się tym przejmują. Ojciec jednak wściekał się, gdy chłopak ułatwiał sobie pracę. Kiedyś nawet, gdy Wydra przemawiał do drewna, ojciec uderzył go w usta i kazał posługiwać się wyłącznie narzędziami, w milczeniu.

— Zupełnie jakbyś znalazł wspaniały klejnot — próbowała wyjaśnić mu matka. — Cóż mógłby począć z diamentem ktoś z nas? Tylko ukryć. Każdy, kto miałby dość pieniędzy, by go od nas kupić, miałby też dość sił, by nas zabić. Ukrywaj swój talent i trzymaj się z daleka od wielkich ludzi i ich sztukmistrzów!

W owych czasach czarodziejów nazywano sztukmistrzami.

Jedną ze zdolności, jakie niesie ze sobą magiczna moc, jest rozpoznawanie mocy u innych. Czarodziej zawsze pozna czarodzieja. Ukrycie się wymaga wiedzy i umiejętności, a chłopak dysponował wiedzą jedynie z zakresu budowy łodzi, którą to dziedzinę zgłębił już w wieku dwunastu lat. W owym czasie położna, która pomogła matce przy jego narodzinach, odwiedziła ich i powiedziała:

— Przysyłajcie do mnie Wydrę, gdy już skończy pracę. Musi poznać pieśni i przygotować się do dnia nadania imienia.

Tak też być powinno, bo to samo uczyniła dla najstarszej siostry chłopaka, rodzice zatem zaczęli posyłać go do niej wieczorami. Ona jednak nauczyła Wydrę czegoś więcej niż tylko pieśni o Stworzeniu. Wraz z grupką ludzi, zwykle nie rzucających się w oczy, a czasem o wątpliwej reputacji, dysponowała niewielkim magicznym darem. Wszyscy w sekrecie wymieniali się strzępkami ocalałej wiedzy. “Talent bez nauki jest jak statek bez steru", mówili Wydrze, ucząc go wszystkiego, co sami wiedzieli. Nie było tego wiele, kryły się w tym jednak zaczątki wielkiej sztuki i choć chłopak czuł się źle, oszukując rodziców, nie potrafił się oprzeć — chłonął wiedzę, uprzejmość i pochwały swych biednych nauczycieli. “To ci nie zaszkodzi, jeśli nie wykorzystasz swej wiedzy do wyrządzania szkody innym", mówili, a on chętnie przyrzekł, iż tego nie uczyni.

Nad strumieniem Serrenen, płynącym pod zachodnim murem miasta, położna nadała Wydrze jego prawdziwe imię, pod którym znany jest do dziś na wyspach daleko od Havnoru.

Wśród jego nauczycieli był też starzec nazywany Zmianą. Nauczył on Wydrę kilku zaklęć iluzji. A kiedy chłopak skończył piętnaście lat, starzec zabrał go na pole obok strumienia, by pokazać mu jedyne znane sobie zaklęcie prawdziwej przemiany.

— Najpierw zobaczmy, jak zamieniasz tamten krzak w podobiznę drzewa — rzekł.

Wydra posłuchał natychmiast. Łatwość, z jaką przychodziły mu iluzje, zaniepokoiła starego człowieka. Wydra musiał błagać go i nękać o następną lekcję. W końcu, klnąc się na swe prawdziwe tajemne imię, przysiągł, że jeśli pozna wielkie zaklęcie Zmiany, skorzysta z niego wyłącznie dla ocalenia życia własnego bądź innego człowieka. Wówczas starzec nauczył go zaklęcia. Ale co mi po nim, skoro muszę je ukrywać, pomyślał Wydra.

Mógł natomiast swobodnie korzystać z tego, czego się nauczył, pracując z ojcem i wujem w dokach. Powoli stawał się zręcznym rzemieślnikiem. Nawet ojciec musiał to przyznać.

Losen, pirat, który sam się nazwał królem Morza Najgłębszego, był wówczas najpotężniejszym wodzem w mieście oraz na wschód i północ od Havnoru. Haracze spływające z bogatych ziem przeznaczał na powiększanie własnej armii i floty, które wysyłał po niewolników i łupy z innych wysp. Wuj Wydry lubił powtarzać, że port żyje dzięki Losenowi. Szkutnicy byli mu wdzięczni, bo mieli pracę. W czasach tych bowiem ludzie szukający zarobku kończyli zwykle jako żebracy, we dworze Mahariona zaś harcowały szczury. “Pracujemy uczciwie — dodawał ojciec Wydry — a to, do czego zostanie wykorzystane nasze dzieło, nie powinno nas w końcu obchodzić".

Lecz inna wiedza, którą wpojono Wydrze, sprawiła, że stał się bardzo czuły na podobne sprawy. Dręczyło go sumienie. Wielka galera, którą właśnie budowali, miała popłynąć na wojnę, poruszana wiosłami niewolników Losena, i sprowadzić kolejnych niewolników. Myśl o tym, ile zła sprawią ludzie dzięki temu statkowi, nie dawała mu spokoju.

— Czemu nie możemy budować rybackich łodzi, jak kiedyś? — spytał.

— Bo rybaków nie stać na zapłatę — odparł ojciec.

— Nie płacą tyle co Losen, owszem, ale utrzymalibyśmy się z tego — upierał się Wydra.

— Myślisz, że mogę odrzucić zamówienie króla? Chcesz, bym zasiadł przy wiosłach obok innych niewolników? Rusz głową, chłopcze!

Toteż Wydra pracował z jasnym umysłem i gniewem w sercu. Żyli jak w więzieniu. Po co komu moc, pomyślał, jeśli nie po to, by się uwolnić?

Sumienie rzemieślnika nie pozwoliłoby mu uszkodzić desek statku. Sumienie czarodzieja podpowiadało, iż mógłby rzucić na niego klątwę, zaklęcie wplecione w same belki i żebra. Czy w ten sposób wykorzystałby swój tajemny dar w słusznym celu? Owszem, wyrządziłby krzywdę, ale tylko krzywdzicielom. Nie wspominał o tym żadnemu nauczycielowi. Jeśli postępował źle, to nie z ich winy i nie powinni o tym wiedzieć. Długo zastanawiał się, co zrobić, przygotowywał się, starannie budując zaklęcie. Stanowiło ono odwrotność uroku znajdowania. Urok gubienia. Tak je nazwał. Statek będzie świetnie pływał, słuchał steru i manewrował, ale nie do końca.

Tylko tak potrafił przeszkodzić wykorzystaniu uczciwej pracy do niegodnych celów. Był z siebie bardzo zadowolony. Gdy galera została już zwodowana (i zgrabnie kołysała się na fali; wada miała ujawnić się dopiero na pełnym morzu), nie potrafił dłużej ukrywać przed nauczycielami tego, co zrobił. Podzielił się zatem nowiną z niewielkim kręgiem starców i położnych, a także z młodym garbusem, który umiał rozmawiać z umarłymi, i ślepą dziewczyną znającą imiona różnych istot. Opowiedział im o swej sztuczce. Ślepa dziewczyna zaśmiała się, starsi jednak rzekli:

— Uważaj. Bądź ostrożny. Nie ujawniaj się.


***

Losen miał wśród swych ludzi mężczyznę, który zwał się Ogarem, bo jak sam mawiał, miał nosa do czarów. Jego zadaniem było obwąchiwanie jedzenia i picia Losena, jego strojów i kobiet, wszystkiego, co wróg mógł wykorzystać przeciwko królowi piratów. Badał też uważnie wszystkie okręty. Statek to krucha łupina wśród niebezpiecznego żywiołu, wrażliwa na zaklęcia i uroki. Gdy tylko Ogar znalazł się na pokładzie nowej galery, poczuł coś dziwnego.

— No, no — mruczał. — Czyja to sprawka? — Podszedł do steru i położył na nim dłoń. — Sprytne! — mruknął do siebie. — Ale kto to zrobił? Chyba ktoś nowy. — Z uznaniem pociągnął nosem. — Bardzo sprytne — dodał.

Przybyli do domu przy ulicy Szkutników po zmroku. Wyważyli drzwi. Ogar stojący pośród grupki zbrojnych rzekł:

— Tylko jego. Resztę puśćcie. — Zwracając się do Wydry, dodał niskim, przyjaznym tonem: — Nie broń się.

Wyczuwał w młodzieńcu wielką siłę, tak wielką, że nieco się go obawiał. Lecz strach Wydry okazał się zbyt silny, a umiejętności zbyt skąpe, by mógł skorzystać z magii, aby się uwolnić bądź powstrzymać napastników. Rzucił się na nich i zaczął walczyć niczym zwierzę, póki go nie ogłuszyli. Potem złamali szczękę ojcu i pobili do nieprzytomności ciotkę i matkę, by ich nauczyć, że nie warto wychowywać sztukmistrzów. Zabrali Wydrę i odeszli.

Na wąskiej uliczce nie otwarły się żadne drzwi. Nikt nie wyjrzał, by przekonać się, co to za hałas. Minęło sporo czasu od odejścia zbrojnych, nim pierwsi sąsiedzi wykradli się z domów i zaczęli pocieszać rodzinę Wydry.

— Ten magiczny dar to prawdziwe przekleństwo! — powtarzali. Ogar poinformował swojego pana, że ujęli już tego, który rzucił czar.

— Dla kogo pracował? — spytał Losen.

— Pracował w waszej stoczni, wasza wysokość. — Losen uwielbiał wyniosłe tytuły.

— Kto go wynajął, żeby przeklął statek, głupcze?

— Najwyraźniej był to jego własny pomysł.

— Ale czemu? Co mu z tego przyszło?

Ogar wzruszył ramionami. Nie zamierzał mówić Losenowi, że ludzie darzą go bezinteresowną nienawiścią.

— Mówisz, że ma dar. Możesz go wykorzystać?

— Mogę spróbować, wasza wysokość.

— Poskrom go albo urządź mu pogrzeb — polecił Losen i zajął się ważniejszymi sprawami.

Skromni nauczyciele Wydry wpoili mu dumę i przekazali głęboką pogardę wobec czarnoksiężników, którzy pracowali dla takich ludzi jak Losen, pozwalali, by strach bądź chciwość zwróciły magię na manowce. Dla niego nie było niczego gorszego niż podobna zdrada magicznej sztuki. Toteż martwił go fakt, że nie potrafi gardzić Ogarem.

Zamknięto go w składzie w jednym ze starych pałaców zajętych przez Losena. Pomieszczenie nie miało okien. Drzwi zrobiono z dębowych desek okutych żelazem. Rzucono na nie zaklęcia, które zatrzymałyby nawet znacznie bardziej doświadczonego maga. Losenowi służyli bardzo potężni czarnoksiężnicy.

Ogar nie uważał się za jednego z nich. “Mam tylko nos", mawiał.

Co dzień wpadał z wizytą, żeby sprawdzić, jak Wydra dochodzi do siebie po pobiciu. Wydrze wydawał się szczery i pełen dobrych chęci.

— Jeśli nie zechcesz dla nas pracować, zabiją cię — rzekł Ogar. — Losen nie może pozwolić, byś działał na wolności. Lepiej zatrudnij się u niego, póki cię chce.

— Nie mogę.

Dla Wydry było to zwykłe stwierdzenie przykrego faktu, nie decyzja moralna. Ogar spojrzał na niego z aprobatą. Żyjąc u boku króla piratów, miał powyżej uszu gróźb i przechwałek brutali i chwalipiętów.

— W czym jesteś najmocniejszy?

Wydra nie miał ochoty odpowiadać. Polubił Ogara, ale nie zamierzał mu ufać.

— W zmianach postaci — wymamrotał w końcu.

— Przyjmowaniu różnych postaci?

— Nie, zwykłych sztuczkach. Jak pozorna zamiana liścia w bryłkę złota.

W owych czasach nie miano jeszcze ustalonych nazw dla magicznych sztuk, nie dostrzegano też łączących ich więzi. Jak powiedzieliby później mędrcy z Roke, wiedza ówczesnych ludzi pozbawiona była podstaw naukowych. Ogar jednak orientował się doskonale, że jego więzień ukrywa swe zdolności.

— Nie potrafisz zmienić własnej postaci, nawet pozornie?

Wydra wzruszył ramionami. Kłamstwa przychodziły mu z trudem. Sądził, że dzieje się tak, bo nie ma doświadczenia, Ogar jednak wiedział, że sama magia stawia opór kłamstwom. Sztuczki, złudzenia, udawane rozmowy ze zmarłymi to fałszywa magia, szkło wobec diamentu, mosiądz przy złocie. Są oszukaństwem; na podobnej glebie kłamstwo wręcz rozkwita. Natomiast sztuka magiczna, choć można dzięki niej sprawiać także zło, wiąże się z tym, co prawdziwe. Jej słowa to prawdziwe słowa. Prawdziwemu czarodziejowi trudno kłamać o swej sztuce. W głębi serca wie, że raz wymówione kłamstwo może zmienić cały świat.

Ogar pożałował chłopaka.

— Wiesz chyba, że gdyby przesłuchał cię Gelluk, jednym słowem wydobyłby z ciebie wszystko, co ci wiadomo, a jednocześnie pozbawił rozumu? Widziałem, co zostawia po sobie Biała Twarz, gdy zadaje pytania. — Mówił o głównym magu Losena, Gelluku, białym człowieku z północy. W Havnorze powszechnie się go lękano. — Czy potrafisz pracować z wiatrem?

Wydra zawahał się.

— Tak.

— Masz worek?

Zaklinacze pogody zawsze nosili przy sobie skórzane worki, w których, jak twierdzili, przechowywali wiatry. Rozwiązywali swe worki, by wypuścić przychylny wiatr bądź schwytać przeciwny. Może były to tylko popisy, lecz każdy zaklinacz pogody miał swój worek, nieważne — wielki czy mały.

— W domu — rzekł Wydra. Nie kłamał. Rzeczywiści miał w domu worek; przechowywał w nim najlepsze narzędzia i poziomice. Nie kłamał też co do wiatru. Kilka razy udało mu się przywołać magiczny wiatr i wypełnić nim żagiel łodzi. Nie miał natomiast pojęcia, jak walczyć ze sztormem, a to musi wiedzieć każdy zaklinacz pogody. Uznał jednak, iż woli zginąć podczas huraganu, niż dać się zabić w tej dziurze.

— Nie zechciałbyś wykorzystać swych zdolności w służbie króla?

— Ziemiomorze nie ma króla — oznajmił młodzieniec stanowczo.

— W służbie mojego pana — poprawił się Ogar, nie tracąc cierpliwości.

— Nie. — Wydra znów się zawahał. Czuł, że winien jest swemu rozmówcy wyjaśnienie. — To nie tak, że nie chcę. Nie mogę. Myślałem, czy nie wbić kołków w poszycie galery obok kilu. Na pełnym morzu, gdy deski zaczęłyby pracować, kołki by wypadły. — Ogar przytaknął. — Ale nie mogłem. Jestem szkutnikiem. Nie potrafię zbudować statku, który zatonąłby razem z ludźmi. Moje ręce nie były do tego zdolne. Zrobiłem więc, co mogłem. Sprawiłem, że galera słuchałaby siebie, nie jego.

Ogar uśmiechnął się.

— A im nie udało się tego odczynić. Biała Twarz cały dzień łaził wczoraj po statku, mamrocząc pod nosem. Kazał wymienić ster.

— To nic nie da.

— Mógłbyś zdjąć to zaklęcie.

Na wymęczonej, poobijanej twarzy Wydry błysnął uśmieszek samozadowolenia.

— Nie. Nie sądzę, by komukolwiek się to udało.

— Szkoda. To mogłoby być niezłą kartą przetargową. Wydra nie odpowiedział.

— Nos to rzecz pożyteczna, którą można sprzedać — ciągnął Ogar. — Nie żebym tęsknił za konkurencją, ale szukacz zawsze znajdzie pracę. Tak powiadają. Byłeś kiedyś w kopalni?

U magów umiejętność zgadywania bliska jest wiedzy ścisłej, choć czarodziej zwykle nie zdaje sobie sprawy z tego, co właściwie wie. Pierwszą oznaką talentu Wydry, gdy chłopak miał dwa, trzy lata, była zdolność odnajdywania wszystkiego co zagubione — upuszczonego gwoździa, odłożonego na bok narzędzia. Wystarczyło, by rozumiał jego nazwę. W dzieciństwie uwielbiał wymykać się samotnie za miasto i wałęsać ścieżkami po wzgórzach. Podeszwami bosych stóp i całym ciałem wyczuwał wówczas ukryte pod ziemią cieki wodne, żyły i skupiska rudy, splatające się warstwy różnych rodzajów skały i ziemi, zupełnie jakby spacerował po ogromnej budowli. Widział komnaty i korytarze, zejścia do przestronnych podziemi, połysk srebra na ścianach, jak gdyby jego ciało łączyło się z ziemią. Znał jej narządy, tętnice i mięśnie tak jak własne. Moc ta radowała go w dzieciństwie. Nigdy nie próbował jej wykorzystać. To był jego sekret.

Nie odpowiedział na pytanie Ogara.

— Co jest pod nami? — Ogar wskazał podłogę wyłożoną niegładzonymi kamiennymi płytami.

Chłopak milczał chwilę.

— Glina i żwir, a niżej skała, w której kryją się granaty. Warstwa tych skał leży pod całą tą częścią miasta. Nie znam ich nazw.

— Mógłbyś się nauczyć.

— Umiem budować łodzie, żeglować.

— Lepiej się trzymaj z dala od statków, walk, abordaży. Król otworzył stare kopalnie w Samory po drugiej stronie góry. Tam zejdziesz mu z oczu. Musisz dla niego pracować, jeśli chcesz pozostać przy życiu. Dopilnuję, by cię tam wysłano. Jeśli zechcesz.

Wydra znowu przez chwilę milczał.

— Dzięki — odezwał się wreszcie i spojrzał na Ogara przelotnie, pytająco. Zupełnie jakby próbował go osądzić.

Ten człowiek uwięził go, patrzył, jak jego zbrojni biją do nieprzytomności ojca i kobiety z rodziny Wydry, nie powstrzymał ich — a jednak przemawiał jak przyjaciel. Czemu? — pytał chłopak spojrzeniem.

— My, sztukmistrze, powinniśmy trzymać się razem — odpowiedział Ogar na niewypowiedziane pytanie. — Ci, którym brak naszej sztuki, którzy mają wyłącznie bogactwa, stawiają nas przeciw sobie. To oni zyskują, nie my. Sprzedajemy im naszą moc. Czemu? Gdybyśmy razem wzięli się do pracy, lepiej by się nam wiodło. Tak myślę.

Wysyłając młodzieńca do Samory, Ogar miał dobre zamiary, nie zdawał sobie jednak sprawy, jak silna jest wola Wydry. Podobnie zresztą sam Wydra. Zanadto przywykł do słuchania innych, by dostrzec, że w istocie zawsze kroczył własną ścieżką. Był też za młody, by wierzyć, że zła decyzja może doprowadzić go do zguby.

Gdy tylko wyprowadzą go z celi, zamierzał użyć zaklęcia starego Zmiany, przemienić się i uciec. Niewątpliwie groziła mu śmierć, mógł zatem skorzystać z zaklęcia. Nie potrafił się tylko zdecydować, jaką postać przybrać — ptaka, smużki dymu? Co byłoby najbezpieczniejsze? Lecz ludzie Losena przywykli do sztuczek magów, toteż podali mu narkotyk i nieprzytomnego rzucili niczym worek owsa na zaprzężony w muły wóz. Gdy Wydra zaczął okazywać oznaki powrotu przytomności, jeden z mężczyzn ogłuszył go ciosem w głowę, komentując, że powinien więcej odpoczywać.

Kiedy słaby, dręczony bólem głowy i mdłościami po truciźnie w końcu doszedł do siebie, znajdował się w pomieszczeniu o ceglanych ścianach i zamurowanych oknach. Drzwi nie miały zasuwy ani widocznego zamka, gdy jednak spróbował wstać z ziemi, poczuł opasujące ciało i umysł więzy magii, silne, niezniszczalne, zaciskające się przy każdym ruchu. Wstał, ale nie mógł już postąpić choćby kroku w stronę drzwi. Nie zdołałby unieść ręki. Było to straszne wrażenie, zupełnie jakby jego mięśnie należały do kogoś innego. Usiadł na ziemi, starając się nie ruszać. Obręcz zaklęć wokół piersi nie pozwalała mu głębiej odetchnąć. Umysł także wydawał się skrępowany, jakby myśli stłoczono w za małej przestrzeni.

Po długim czasie do środka weszło kilku ludzi. Nie mógł nic zrobić. Bezradnie czekał, podczas gdy kneblowali go i wiązali mu ręce za plecami.

— Teraz nie możesz rzucać czarów i zaklęć, młodzieńcze — oznajmił mężczyzna o szerokich ramionach i groźnej twarzy; inni nazywali go Batem. — Możesz jednak kiwać głową, prawda? Wysłali cię tu jako różdżkarza. Jeśli dobrze się spiszesz, zasłużysz sobie na smaczną strawę i spokojny sen. Masz szukać cynobru. Mag króla twierdzi, że jest gdzieś tutaj, w okolicy starej kopalni. Lepiej zatem, żebyśmy go znaleźli. Teraz cię wyprowadzę. Jestem jak różdżkarz. Ty jesteś moją różdżką. Ty prowadzisz. Jeśli zechcesz skręcić w jedną bądź drugą stronę, obróć głowę, a gdy zorientujesz się, że żyła jest pod nami, tupnij, o tak. Umowa stoi? Jeśli ty będziesz grał uczciwie, ja także. — Czekał, lecz Wydra stał bez ruchu. — A dąsaj się — powiedział Bat. — Jeśli nie spodoba ci się ta praca, są jeszcze piece.

Wyprowadził Wydrę na oślepiające poranne słońce. Gdy chłopak wyszedł z celi, poczuł, jak magiczne pęta opadają. Jednakże wokół budynków rozsnuto inne zaklęcia. Szczególnie gęsto otaczały wysoką kamienną wieżę. W powietrzu czuł lepkie nici oporu i odrazy. Kiedy spróbował się przez nie przecisnąć, twarz i brzuch zabolały gwałtownie, jakby ktoś dźgnął je nożem. Przerażony spuścił wzrok w poszukiwaniu rany, niczego jednak nie dostrzegł. Skrępowany i zakneblowany, pozbawiony głosu i rąk, którymi rzucał zaklęcia, nie mógł niczego zrobić. Bat zawiązał mu wokół szyi obrożę splecioną z rzemieni. Smycz mocno trzymał w dłoni. Pozwolił chłopakowi wejść w kilka zaklęć; po tym doświadczeniu Wydra zaczął ich unikać. Natychmiast dostrzegał, gdzie się kryją. Piaszczyste ścieżki skręcały, by je ominąć. Uwiązany niczym pies, powoli szedł naprzód. Rozejrzał się wokół, drżąc z obrzydzenia i wściekłości: kamienna wieża, stosy drewna obok szerokiego wejścia, widoczne w dole zardzewiałe koła i maszyny, wielkie sterty żwiru i gliny. Zakręciło mu się w obolałej głowie.

— Jeśliś różdżkarzem, zaczynaj szukać. — Tuż obok niego stanął Bat i spojrzał mu prosto w twarz. — A jeśli nie, i tak szukaj. W ten sposób dłużej pozostaniesz na powierzchni.

Z kamiennej wieży wynurzył się wychudzony człowiek. Minął ich, idąc szybkim, lekko rozkołysanym krokiem prosto przed siebie. Jego podbródek lśnił, pierś była mokra od ściekającej z ust śliny.

— Oto wieża pieców — oznajmił Bat. — Tam właśnie gotuje się cynober, by wydobyć z niego metal. Piecowi umierają po roku do dwóch. Dokąd, różdżkarzu?

Po chwili Wydra obrócił głowę w lewą stronę. Ruszyli w kierunku długiej, pozbawionej drzew doliny, mijając trawiaste wzgórza i pagórki.

— Z tego miejsca już dawno wszystko wydobyto — oznajmił Bat. Wydra zaczął wyczuwać pod stopami dziwną krainę — puste szyby, mroczne komnaty w ciemnej ziemi, pionowy labirynt, najgłębsze studnie wypełnione nieruchomą wodą.

— Nigdy nie było tu wiele srebra, a wodny metal to też pieśń przeszłości. Posłuchaj, chłopcze, wiesz w ogóle, co to jest cynober?

Wydra potrząsnął głową.

— Pokażę ci. Tego właśnie szuka Gelluk: rudy wodnego metalu. Wodny metal pochłania inne metale, nawet złoto. Gelluk nazywa go Królem. Jeśli znajdziesz mu Króla, będzie cię dobrze traktował. Często nas odwiedza. Chodź, pokażę ci. Pies nie może tropić, póki nie złapie zapachu.

Bat zaprowadził go do kopalni i pokazał mu rudy, a także typ ziemi, w której najczęściej występowały. Na końcu długiego tunelu pracowała grupka górników.

W Ziemiomorzu w kopalniach zawsze pracowały kobiety — może dlatego że były drobniej zbudowane niż mężczyźni i zręczniej poruszały się w ciasnych tunelach, a może ponieważ łączyła je bliska więź z ziemią. Najprawdopodobniej jednak była to kwestia tradycji. W przeciwieństwie do robotników w wieży pieców były wolne. Bat opowiadał, że Gelluk mianował go zarządcą kopalni, ale kobiety nie pozwalają mu w niej pracować. Szczerze wierzyły, że mężczyzna machający łopatą i stemplujący strop przynosi pecha.

— Mnie to odpowiada — dodał Bat.

Jasnooka niewiasta o rozczochranych włosach ze świecą przywiązaną do czoła odłożyła kilof i zademonstrowała Wydrze odrobinę cynobru w wiadrze: brązowoczerwone grudki i okruchy. Na warstwie ziemi, którą rozbijały kobiety, tańczyły cienie, stare stemple trzeszczały, ze stropu opadał pył. Panował tu mrok i chłód; komory i korytarze okazały się tak niskie i wąskie, że musieli się pochylać i przepychać z trudem. W niektórych miejscach strop się zapadł. Drabiny były przepróchniałe. Kopalnia okazała się przerażającym miejscem, a jednak Wydra czuł się w niej bezpiecznie i niemal żałował, że musi z powrotem wyjść na słońce.

Bat nie zaprowadził go do wieży pieców, lecz z powrotem do baraków. Z zamkniętego pomieszczenia wyniósł niewielką miękką sakiewkę z grubej skóry. Wyraźnie ciążyła mu w dłoniach. Otworzył ją i pokazał Wydrze ukrytą w środku maleńką, lśniącą kałużę. Gdy zaciągnął rzemyki, metal poruszył się w sakwie, napierając na skórę niczym zwierzę próbujące wyrwać się na zewnątrz.

— Oto Król — oznajmił Bat tonem, w którym krył się podziw… bądź nienawiść.

Choć sam nie władał mocą, okazał się człowiekiem znacznie groźniejszym niż Ogar. Podobnie jednak jak tamten był brutalny, lecz nie okrutny. Żądał posłuszeństwa i niczego ponadto. Wydra całe życie oglądał w dokach Havnoru niewolników i ich panów. Wiedział, że dopisało mu szczęście. Przynajmniej za dnia, gdy Bat był jego panem.

Jeść mógł wyłącznie w celi; tam zdejmowano mu knebel. Zwykle dostawał chleb pokropiony cuchnącym olejem i cebulę. Choć stale dręczył go głód, magiczne więzy sprawiały, że ledwie mógł przełykać jedzenie. Smakowało metalem, popiołem. Noce były długie i przerażające, zaklęcia napierały na niego, ciążyły, budziły raz po raz zalęknionego, z trudem łapiącego oddech. Nie potrafił się skupić. W celi panowała ciemność, nie mógł bowiem przywołać magicznego światła. Nadejście dnia przyjmował z niewypowiedzianą ulgą, choć oznaczało, że znów zwiążą mu ręce za plecami, zakneblują usta, a na szyję założą obrożę.

Bat wyprowadzał go co dzień wczesnym rankiem; często wędrowali aż do późnego południa. Czekał cierpliwie. Nie pytał, czy Wydra wyczuwa ślady rudy, nie pytał, czy w ogóle jej szuka, czy tylko udaje. Sam Wydra nie umiał odpowiedzieć na to pytanie. Podczas tych bezcelowych wędrówek nagle w jego umyśle pojawiała się wiedza z podziemi. On zaś próbował się przed nią zamykać.

Nie będę pracował w służbie zła, powtarzał w duchu.

Potem jednak światło słońca i świeże powietrze go uspokajały. Nagie stwardniałe podeszwy wyczuwały suchą trawę i wiedział, że pod korzeniami trawy w mroku ziemi płynie strumień, pokonuje szeroką skalną półkę poszatkowaną warstwami miki. Pod półką leży pieczara, w której ścianach pęcznieją cienkie, szkarłatne, kruche żyły cynobru… Nie okazał tego po sobie, uznawszy, że powstająca w jego głowie mapa podziemi może zostać wykorzystana w dobrej sprawie — jeśli tylko on sam się dowie, jak tego dokonać.

Po dziesięciu dniach Bat oznajmił:

— Przyjeżdża pan Gelluk. Jeżeli nie dostanie rudy, znajdzie sobie nowego różdżkarza.

Wydra z ponurą miną pokonał kolejną milę. Potem skręcił, prowadząc Bata na wzgórze, niedaleko starej kopalni. Tam skinął głową i tupnął.

Gdy w celi Bat osobiście rozwiązał go i usunął knebel, Wydra rzekł:

— Jest tam trochę rudy. Dostaniecie się do niej, przedłużając stary tunel prosto jak strzelił jakieś dwadzieścia stóp.

— Dużo?

Wydra potrząsnął głową.

— Malutka porcyjka, co?

Chłopak milczał.

— To mi odpowiada — powiedział Bat.

Dwa dni później, gdy otwarli stary szyb i zaczęli kopać w stronę rudy, zjawił się mag. Bat zostawił Wydrę na dworze, siedzącego w słońcu. Chłopak był mu wdzięczny. Wolał to niż celę w barakach. Nie mógł siedzieć wygodnie ze związanymi rękami i zakneblowanymi ustami, lecz wiatr i słońce były prawdziwym błogosławieństwem. Mógł też oddychać głęboko i drzemać, nie myśląc o tym, że ziemia zasypuje mu usta i nozdrza. Tylko takie sny nawiedzały go nocami w celi.

Prawie już zasnął na ziemi w cieniu obok baraku. Zapach kłód ułożonych w stosy pod murem wieży pieców przywołał wspomnienia rodzinnych doków, woń świeżego drewna, gdy hebel przesuwa się po gładkiej, dębowej desce. Coś — jakiś odgłos czy ruch — wyrwało go z drzemki. Uniósł wzrok i ujrzał nad sobą czarnoksiężnika.

Gelluk miał fantastyczny strój; w owych czasach magowie często się tak nosili. Długa szkarłatna szata z jedwabiu z Lorbanery, haftowana złotą i czarną nicią w runy i symbole, i szpiczasty kapelusz o szerokim rondzie sprawiały, że wydawał się wyższy niż zwykły człowiek. Wydra nie musiał patrzeć na ubranie, by rozpoznać maga. Poznał dłoń, która utkała krępujące go więzy. Całymi nocami przeklinał kwaśny smak i dławiący uścisk owych kajdan.

— Chyba znalazłem mojego małego szukacza — powiedział Gelluk. Głos miał głęboki i miękki niczym dźwięk wiolonczeli. — Śpi jak człowiek, który wykonał kawał dobrej roboty. Posłałeś ich śladem Czerwonej Matki, co? Czy znałeś Czerwoną Matkę, nim tu przybyłeś? Jesteś dworakiem Króla? Niepotrzebne nam sznury i węzły.

Jednym pstryknięciem rozwiązał ręce Wydry. Knebel opadł na ziemię.

— Mógłbym cię nauczyć, jak to się robi. — Czarnoksiężnik z uśmiechem patrzył, jak chłopak rozciera obolałe przeguby i porusza zdrętwiałymi wargami. — Ogar mówił, że wyglądasz obiecująco i jeśli natrafisz na właściwego przewodnika, możesz daleko zajść. Chciałbyś odwiedzić królewski dwór? Mogę cię tam zabrać. Ale może nie wiesz, o jakim królu mówię.

Istotnie, Wydra nie był pewien, czy mag ma na myśli pirata, czy też rtęć. Zaryzykował jednak i szybkim gestem wskazał kamienną wieżę.

Czarnoksiężnik zmrużył oczy. Jego uśmiech stał się jeszcze szerszy.

— Znasz jego imię?

— Wodny metal — rzekł Wydra.

— Tak nazywają go prostacy. Albo rtęcią, żywym srebrem, ciężką wodą. Ci jednak, którzy mu służą, zwą go Królem, Wszechkrólem, Ciałem Księżyca. — Mag twarz miał wielką i pociągłą, bielszą niż jakiekolwiek oblicze, z jakim zetknął się wcześniej Wydra. Spoglądały z niej niebieskie oczy. Na brodzie i policzkach tu i ówdzie wyrastały siwe i czarne włosy. Spokojny, szeroki uśmiech ukazywał małe zęby. Kilku z nich brakowało. — Ci, którzy umieją naprawdę widzieć, zawsze postrzegali go takiego, jaki jest naprawdę: to władca wszystkich substancji. W nim kryje się fundament mocy. Wiesz, jak go nazywamy w ciszy jego pałacu?

Wysoki mężczyzna w wysokim kapeluszu usiadł nagle na ziemi obok Wydry, bardzo blisko. Jego oddech pachniał ziemią. Jasne oczy spojrzały wprost w źrenice chłopaka.

— Chciałbyś wiedzieć? Możesz dowiedzieć się wszystkiego, czego zapragniesz. Nie muszę mieć przed tobą sekretów ani ty przede mną. — I roześmiał się, niegroźnie, z radością. Ponownie spojrzał na Wydrę. Jego wielka biała twarz była gładka, zamyślona. — Masz w sobie moc. Wiele tropów, wiele sztuczek. Sprytny z ciebie chłopak, ale nie za sprytny. To dobrze. Nie za sprytny, by się uczyć jak inni… Będę cię uczył, jeśli zechcesz. Lubisz się uczyć? Lubisz wiedzę? Chciałbyś poznać imię, jakim nazywamy Króla, gdy przebywa samotnie w swej jasności wśród kamiennych murów? Jego imię brzmi Turres. Znasz je? To słowo w języku Wszechkróla. Jego własne imię, w jego własnej mowie. W naszym przyziemnym języku nazwalibyśmy go Nasieniem. — Poklepał dłoń Wydry. — Niesie bowiem życie, zapładnia. Nasienie, źródło władzy i mądrości. Sam zobaczysz, przekonasz się. Chodź. Chodź. Zobacz, jak Król biega pośród swych poddanych. Uwalnia się od nich. — Wstał nagle, energicznie, trzymając dłoń chłopaka i z zaskakującą siłą pociągając go za sobą. Śmiał się głośno, podniecony.

Wydra miał wrażenie, jakby ktoś przywrócił go do zwykłego życia po nieskończonym złowrogim okresie półświadomości. Dotknięcie czarnoksiężnika nie niosło grozy zaklęcia, lecz dar energii i nadziei. Nakazywał sobie w duchu nie ufać temu człowiekowi. Pragnął mu jednak zaufać, uczyć się od niego. Gelluk był potężny, dziwny, władczy, a jednak go uwolnił. Pierwszy raz od kilku tygodni Wydra mógł poruszać się z niespętanymi rękami, nieskrępowany zaklęciem.

— Tędy, tędy — mamrotał Gelluk. — Nic ci się nie stanie.

Podeszli do drzwi wieży pieców, wąskiego otworu w murze grubym na trzy stopy. Czarnoksiężnik ujął ramię Wydry, chłopak bowiem się zawahał.

Bat mówił mu, że pary metalu unoszące się z rozgrzanej rudy wywołują chorobę i śmierć ludzi pracujących w wieży. Wydra nigdy do niej nie wchodził. Nie widział też, by robił to Bat. Raz zbliżył się do niej dostatecznie, by wiedzieć, że otaczają ją więzienne zaklęcia, które oszołomią, schwytają i zranią każdego niewolnika próbującego ucieczki. Teraz czuł, jak owe zaklęcia ustępują niczym włókna pajęczyny, pasma ciemnej mgły przed magiem, który je stworzył.

— Nie bój się, oddychaj. — Gelluk roześmiał się i Wydra z trudem się zmusił, by nie wstrzymywać oddechu, gdy obaj weszli do wieży.

Środek wielkiej, sklepionej komnaty zajmowało ogromne palenisko. Na tle płomieni czarne, krzątające się pospiesznie, chude jak patyki sylwetki wrzucały rudę na płonące kłody. Ryczący ogień podsycały wielkie miechy. Inni niewolnicy przynosili wciąż świeże drewno i poruszali miechami. Kolejne pomieszczenia wznosiły się spiralą ku wierzchołkowi wieży, poprzez dym i opary. W owych komnatach, jak mówił mu Bat, chwytano pary rtęci i skraplano je, następnie znów ogrzewano i skraplano, aż w końcu, w najwyższej, do kamiennej misy spływał czysty metal — teraz, ponieważ mieli już tylko ubogą rudę, była go zaledwie kropla czy dwie dziennie.

— Nie bój się — powtórzył Gelluk. Jego silny, melodyjny głos zagłuszał poświstujące sapanie wielkich miechów i ryk płomieni. — Chodź, zobacz, jak unosi się w powietrzu, jak się oczyszcza. Oczyszcza też swych poddanych. — Pociągnął Wydrę na skraj paleniska. Jego oczy połyskiwały w oślepiającym blasku ognia. — Złe duchy pracujące dla Króla stają się czyste — rzekł, zbliżając usta do ucha chłopaka. — Gdy tu harują, skazy i nieczystości wypływają z nich, brudy i choroby wyciekają z ich ran. A gdy się wypalą i ulegną oczyszczeniu, mogą polecieć w górę, w górę, aż na dwór Króla. Chodź ze mną, chodź, na szczyt wieży, gdzie ciemna noc wypluwa z siebie księżyc.

Wydra w ślad za nim wdrapał się na kręte schody, z początku szerokie, potem coraz węższe. Mijali komory parowania z rozpalonymi do czerwoności piecami, których kominy wiodły do pokojów oczyszczania. Tam nadzy niewolnicy zeskrobywali ze ścianek sadzę ze spalonej rudy i ponownie wrzucali ją do pieców. W końcu mag i Wydra dotarli na sam szczyt. Gelluk odwrócił się do niewolnika przycupniętego przy krawędzi szybu.

— Pokaż mi Króla!

Niewolnik, niski i chudy, łysy, z dłońmi i ramionami pokrytymi ropiejącymi wrzodami, zdjął pokrywę z kamiennego zbiornika obok szybu. Gelluk niecierpliwie jak dziecko zajrzał do środka.

— Taki maleńki — mruknął. — Taki młody. Mały książę, królewiątko, pan Turres. Nasienie świata! Klejnot duszy!

Sięgnął za pazuchę i wyjął sakwę z pięknej skóry haftowanej srebrną nicią. Delikatną rogową łyżeczką przywiązaną do sakwy wydobył z misy kilka kropel rtęci i umieścił je w środku. Potem zaciągnął rzemyk.

Niewolnik czekał bez ruchu. Wszyscy ludzie pracujący w upale i oparach wieży pieców byli nadzy bądź odziani jedynie w przepaski biodrowe i mokasyny. Wydra raz jeszcze zerknął na niewolnika. Sądząc po wzroście, uznał go za dziecko, potem jednak ujrzał małe piersi. To była kobieta, całkiem łysa. Na wychudzonych kończynach dostrzegł obrzmiałe, opuchnięte stawy. Raz jeden spojrzała na Wydrę, poruszając wyłącznie oczami. Splunęła w ogień, wytarła dłonią poranione usta i znów zastygła w bezruchu.

— Doskonale, moja mała, doskonale — powiedział Gelluk. — Oddawaj swe nieczystości ogniowi, a przemienia się w żywe srebro, światło księżyca. Czyż to nie cudowne? — ciągnął dalej, prowadząc Wydrę z powrotem na dół. — Z najpospolitszego powstaje najszlachetniejsze. Wspaniała zasada sztuki. Z nieczystej Czerwonej Matki przychodzi na świat Wszechkról, ze śliny umierającej niewolnicy — srebrne nasienie władzy.

Wędrując kamiennymi cuchnącymi schodami ani na moment nie przestawał mówić, a Wydra próbował go zrozumieć, bo oto człowiek obdarzony mocą opowiadał mu o niej.

Gdy jednak znów znaleźli się na słonecznej łące, poczuł, że w głowie nadal wiruje mu ciemność. Po kilku krokach zgiął się wpół i zwymiotował.

Gelluk obserwował go z troską, uważnie. Kiedy wykrzywiony i zadyszany chłopak uniósł głowę, czarnoksiężnik spytał łagodnie:

— Boisz się Króla?

Wydra przytaknął.

— Jeśli zawładniesz jego mocą, nie skrzywdzi cię. Strach przed mocą, walka z mocą — to bardzo niebezpieczne. Należy ją kochać i dzielić się nią. Spójrz, co robię.

Gelluk uniósł sakwę, do której wlał kilka kropel rtęci. Nie spuszczając wzroku z chłopaka, rozwiązał rzemień, uniósł sakwę do ust i wypił zawartość. Otworzył uśmiechnięte usta, demonstrując Wydrze srebrne krople na języku, po czym przełknął.

— Teraz Król jest w moim ciele, szlachetny gość w mym domu. Nie odbierze mi sił, nie każe wymiotować, nie porani ciała, bo się go nie lękam, lecz zapraszam z własnej woli, a on wkracza w moje żyły i kości. Nie dzieje mi się nic złego. Moja krew jest srebrna. Widzę rzeczy nieznane innym. Znam tajemnicę Króla. Kiedy zaś Król mnie opuszcza, skrywa się w najgorszym z brudów, smrodzie. Lecz nawet w tej ohydzie czeka, bym przybył, wziął go i oczyścił, tak jak on oczyścił mnie, tak że raz po raz stajemy się coraz czyściejsi. — Czarnoksiężnik ujął Wydrę za rękę i wraz z nim ruszył naprzód. Uśmiechnął się porozumiewawczo. — Sram promieniami księżyca. Nie spotkasz nikogo innego, kto może to o sobie powiedzieć. I jeszcze więcej, znacznie więcej. Król mieszka też w moim nasieniu. Jest moim nasieniem. Ja jestem Turresem, a on mną… Oszołomiony chłopak jak przez mgłę uświadomił sobie, że idą w stronę wejścia do kopalni. Zeszli pod ziemię. Korytarze kopalni tworzyły mroczny labirynt, tak jak słowa maga. Wydra potykał się, ale szedł naprzód, próbując zrozumieć. Wspomniał niewolnicę w wieży, kobietę, która na niego spojrzała. Wspomniał jej oczy.

Gelluk posłał przodem mały czarodziejski płomyk. Pokonywali dawno porzucone poziomy. Zdawało się, że czarnoksiężnik zna każdy zakamarek kopalni. A może nie. Może w ogóle nie znał drogi i wędrował na oślep. Cały czas mówił. Czasem odwracał się do Wydry, by wskazać drogę bądź go ostrzec, po czym podejmował swą opowieść.

Dotarli do miejsca, w którym kobiety wydłużały stary tunel. Tam mag zamienił kilka słów z Batem w blasku świec, wśród poskręcanych cieni. Dotknął ziemi u wylotu tunelu, ujął w dłonie bryły błota, ścisnął w palcach, roztarł, polizał, wziął do ust i badał smak. Zamilkł. A Wydra obserwował go bacznie, wciąż próbując zrozumieć.

Bat wrócił z nimi do baraków. Nadzorca, jak zawsze, zamknął Wydrę w celi, zostawiając bochenek chleba, cebulę i dzban wody. Wydra przykucnął, przygnieciony zaklęciem. Łapczywie wypił wodę. Cebula była dobra, ostra. Zjadł wszystko.

Gdy zgasło słabe światło przedostające się do celi przez małe otwory w zaprawie zamurowanego okna, nie zapadł w otchłań niespokojnego snu, lecz czuwał, z każdą chwilą bardziej ożywiony. Tumult panujący w jego myślach od chwili spotkania z Gellukiem powoli przycichał. Gdzieś z głębi pamięci wynurzał się coraz wyraźniejszy obraz, ulotny, ale wyraźny: niewolnica w najwyższej komorze wieży; kobieta o pustych piersiach i zaropiałych oczach, która splunęła śliną z zatrutych ust, otarła wargi i zastygła w bezruchu, czekając na śmierć. Spojrzała na niego.

Ujrzał ją bardzo wyraźnie. Wyraźniej niż wtedy. Wyraźniej niż kogokolwiek w życiu. Widział wychudzone ręce, napuchnięte stawy przy łokciu i przegubie. Szyję chudą jak u dziecka. Zupełnie jakby była z nim w celi, jakby kryła się w nim, była nim samym. Spojrzała na niego. Ujrzał jej oczy i swoje w nich odbicie.

Zobaczył linie zaklęć, które go więziły, ciężkie sploty ciemności, plątaninę magicznych sznurów. Można było rozwiązać ów węzeł. Gdyby odwrócił się w tę stronę, a potem w tę i rozdzielił linie dłońmi… Był wolny.

Nie widział już kobiety. Stał swobodnie, samotny w mroku.

Wszystkie myśli, których nie mógł przywołać od tygodni, wirowały mu w głowie. Burza pomysłów i uczuć. Szaleńcza wściekłość. Żądza zemsty. Smutek. Duma.

Z początku oszołomiły go upajające marzenia o mocy i zemście. Uwolni niewolników. Skrępuje zaklęciem Gelluka i ciśnie go w oczyszczający ogień. Spęta go, oślepi i pozostawi, by wciągał w płuca pary rtęci w najwyższej komnacie, aż do śmierci… Kiedy jednak myśli uspokoiły się i oczyściły, zrozumiał, że nie zdoła pokonać maga o tak wielkiej mocy, nawet jeśli ów mag to szaleniec. Jedyną nadzieją było podsycanie owego szaleństwa. Wówczas czarnoksiężnik zniszczy się sam.

Wydra się zamyślił. Przez cały czas, który spędził z Gallukiem, próbował uczyć się od niego, zrozumieć, co mag mówi. Teraz był jednak pewien, że idee Gelluka, jego pomysły, nauki, których udzielał z takim zapałem, nie miały nic wspólnego z prawdziwą mocą. Wydobycie i oczyszczanie rudy to wspaniałe umiejętności, pełne tajemnic, ale Gelluk najwyraźniej nie znał się na nich. Jego historie o Wszechkrólu i Czerwonej Matce to tylko słowa, i to niewłaściwe słowa. Skąd jednak Wydra to wiedział?

W zalewie gadaniny Gelluk wymienił tylko jedno słowo w Dawnej Mowie, języku, w którym wypowiada się magiczne zaklęcia: Turres. Mówił, iż oznacza “nasienie". Własny magiczny dar Wydry pozwolił mu rozpoznać to słowo jako prawdziwe. Gelluk twierdził, iż znaczy ono też “rtęć" i Wydra wiedział, że to nieprawda.

Jego nauczyciele przekazali mu wszystkie znane sobie słowa w Mowie Tworzenia. Wśród nich nie znalazła się ani nazwa nasienia, ani rtęci. Teraz jednak jego wargi rozwarły się, język poruszył.

— Ayezur — powiedział Wydra.

Jego głos był głosem niewolnicy w kamiennej wieży. To ona znała prawdziwe imię rtęci i wymówiła je.

Przez dłuższy czas stał bez ruchu, po raz pierwszy dostrzegając, gdzie kryje się jego własna moc.

Stał w mroku celi i wiedział, że się uwolni, bo już był wolny. Poczuł nagłą dumę.

Po jakimś czasie z rozmysłem ponownie wszedł w środek pułapki krępujących zakręć. Wrócił na swe dawne miejsce, usiadł na sienniku i myślał dalej. Zaklęcie więżące nie zniknęło, ale nie miało już nad nim władzy. Mógł w nie wchodzić i wychodzić, niczym w krąg linii wymalowanych na posadzce. Z każdym uderzeniem serca czuł nowe fale wdzięczności za odzyskaną wolność.

Zastanawiał się, co musi zrobić i jak. Nie był pewien, czy to on ją wezwał, czy też przyszła do niego z własnej woli. Nie wiedział, jak wymówiła słowo w Dawnej Mowie — w nim, poprzez niego. Nie wiedział, co robi, ani co robi ona, i był niemal pewien, że każde zaklęcie ostrzeże Gelluka. W końcu jednak pospiesznie, przerażony, bo o istnieniu podobnych zaklęć jego nauczyciele wspominali tylko półgłosem, przywołał kobietę z kamiennej wieży.

Sprowadził ją do swego umysłu i ujrzał tak jak wtedy, w tamtej komnacie. Zawołał do niej i przyszła.

Jej obraz ponownie stanął tuż poza pajęczą siecią zaklęć. Patrzyła na niego i widziała go. Pokój wypełniło łagodne, błękitne, pozbawione źródła światło. Jej poranione, zaropiałe wargi zadrżały. Nie odezwała się jednak.

Przemówił pierwszy, zdradzając jej swoje prawdziwe imię:

— Jestem Medra.

— A ja Anieb.

— Jak możemy się uwolnić?

— Jego imię.

— Nawet gdybym je znał… Gdy jestem z nim, nie mogę mówić.

— Gdybym była z tobą, wykorzystałabym je.

— Nie mogę cię wezwać.

— Ale ja mogę przybyć — odparła.

Rozejrzała się. Wydra uniósł wzrok. Oboje wiedzieli, że Gelluk coś zauważył, ocknął się. Wydra poczuł, jak zaciskają się więzy. Opadł na niego dawny cień.

— Przybędę, Medro — rzekła. Wyciągnęła chudą rękę, zaciskając ją w pięść, po czym otworzyła wnętrzem dłoni do góry, jakby coś mu dawała. A potem zniknęła.

Światło odeszło wraz z nią. Znów był sam, w ciemności. Zimne kajdany zaklęć zacisnęły się wokół jego gardła, dławiły. Skrępowały mu ręce, napierały na płuca. Przykucnął, dysząc. Nie mógł myśleć. Nic nie pamiętał.

— Zostań ze mną — powiedział, nie wiedząc, do kogo mówi. Bał się i nie wiedział czego. Czarnoksiężnik, moc, zaklęcie… wszystko pochłonęła ciemność, lecz gdzieś w jego ciele, nie w umyśle, żarzyła się wiedza, której nie potrafił nazwać; pewność kojąca niczym maleńka lampa w dłoni podczas wędrówki w podziemnym labiryncie. Nie spuszczał wzroku z owej drobinki światła.

Nawiedziły go nużące, złowieszcze sny o tym, że się dusi, jednak uwolnił się od nich. Odetchnął głęboko i w końcu zasnął. Śnił o stromych zboczach za zasłoną deszczu, przez którą przeświecało światło. Śnił o chmurach płynących ponad granicami wysp i o wysokim zielonym wzgórzu stojącym w słońcu i mgle na krańcu morza.

Mag Gelluk i pirat Losen, zwący się królem, współpracowali od lat. Każdy z nich wspierał i powiększał władzę drugiego. Każdy wierzył, że sługą jest ten drugi.

Gelluk nie wątpił, że bez niego żałosne królestwo Losena wkrótce by się rozpadło, a jakiś wrogo nastawiony mag jednym zaklęciem starłby władcę z powierzchni ziemi. Pozwalał jednak odgrywać Losenowi pana, przywykł bowiem do tego, że władca zaspokaja jego potrzeby, daje mu swobodę i dostarcza niewolników, niezbędnych do dalszych doświadczeń. Z łatwością przychodziło mu utrzymanie zaklęć ochronnych rzuconych na Losena, jego wyprawy i statki, a także zaklęć więziennych na miejscach, w których pracowali niewolnicy bądź przechowywano skarby. Stworzenie owych zaklęć to inna sprawa; wymagały długiej, ciężkiej pracy. Teraz jednak już istniały i nie zdołałby ich przełamać żaden mag w Havnorze.

Gelluk nigdy nie spotkał kogoś, kogo mógłby się lękać. W swym życiu natknął się na kilku magów dość potężnych, by musiał zachować czujność, żaden z nich jednak nie dorównywał mu mocą i umiejętnościami.

Ostatnio, zagłębiając się bez reszty w tajemnice księgi wiedzy przywiezionej z wyspy Way przez piratów Losena, Gelluk zobojętniał na większość tego, czego się nauczył i odkrył. Księga udowodniła mu, że wszystko to jedynie cienie, odłamki większej wiedzy. Podobnie jak jedna substancja kontroluje wszystkie inne, tak i jedna prawdziwa wiedza zawiera w sobie wszystko. Zbliżając się do niej, pojął, iż sztuki czarnoksiężników są równie nieporadne i fałszywe jak tytuł i władza Losena. Gdy zjednoczy się z prawdziwą substancją, zostanie królem. Tylko on, jedyny pośród wszystkich ludzi, będzie wymawiał słowa tworzenia i unicestwiania. Zamiast psów będzie hodował smoki.

W młodym różdżkarzu dostrzegł surową i niewyszkoloną moc, którą mógł wykorzystać. Potrzebował znacznie więcej rtęci, niż miał w tej chwili. Potrzebował zatem szukacza. Znajdowanie to prymitywna umiejętność; Gelluk nigdy się nim nie zajmował. Dostrzegał jednak, iż chłopak ma dar. Musi poznać jego prawdziwe imię, aby zdobyć nad nim władzę. Niestety, chłopca trzeba będzie długo szkolić, a potem jeszcze wykopać z ziemi rudę i oczyścić metal. Jak zawsze Gelluk przeskoczył myślami przeszkody i oto zmierzał wprost ku czekającym u kresu cudownym tajemnicom.

W księdze wiedzy z Way, którą stale woził ze sobą w zaklętym puzdrze, znalazł ustępy traktujące o prawdziwym, oczyszczającym ogniu. Po długich studiach dowiedział się, że kiedy zdobędzie dość czystego metalu, w następnym etapie musi oczyścić go ponownie, by uzyskać Ciało Księżyca. Analizując pokrętny język księgi, uznał, iż aby uzyskać czystą rtęć, ogień należy podsycać nie zwykłym drewnem, lecz ludzkimi ciałami. Tej nocy wciąż od nowa odczytując te same fragmenty, dostrzegł w nich inne możliwe znaczenie. W słowach mądrości zawsze kryło się kolejne dno. Może księga mówiła, że należy poświęcić nie tylko zwykłe ciała, ale też duchy istot niższych? Wielki ogień w wieży winien pochłonąć nie trupy, lecz żywych ludzi. Żywych i świadomych. Czystość z brudu, błogość z bólu. Gdy raz dostrzegło się ogólną prawidłowość, wszystko stawało się jasne. Był pewien, że się nie myli, że w końcu pojął, na czym polega właściwa technika. Nie może się jednak spieszyć, musi być cierpliwy, upewnić się. Przeszedł do następnego ustępu, porównując go z poprzednim i ślęczał nad księgą do późnej nocy. Na moment coś odciągnęło jego uwagę; czyjeś wtargnięcie na krawędzi świadomości. Chłopak próbował jakichś sztuczek. Gelluk niecierpliwie wymówił jedno słowo i powrócił do niezwykłej krainy Wszechkróla, nie dostrzegając, że sny więźnia wymknęły mu się spod kontroli.

Następnego dnia kazał Batowi przyprowadzić chłopca. Nie mógł się już doczekać spotkania. Chciał być dla niego miły, uczyć go, nagradzać, tak jak poprzedniego dnia. Usiadł wraz z nim w słońcu. Gelluk lubił dzieci i zwierzęta. Lubił wszystko co piękne. Miło było mieć przy sobie młode stworzenie. Bezrozumny podziw Wydry był naprawdę ujmujący, podobnie jego bezrozumna siła. Gelluk miał dosyć niewolników, ich słabości, podstępów i ohydnych, chorych ciał. Oczywiście Wydra także był jego niewolnikiem, ale nie musiał o tym wiedzieć. Mogli zostać uczniem i nauczycielem. Lecz uczniowie bywają zbyt chytrzy, pomyślał czarnoksiężnik, przypominając sobie o swym uczniu Wczesnym, stanowczo zbyt sprytnym jak na jego gust. Tego będzie musiał trzymać krócej. Ojciec i syn — tacy mogą stać się dla siebie z Wydrą. Każe chłopcu, by nazywał go ojcem. Przypomniał sobie, że zamierzał poznać prawdziwe imię chłopaka. Istniały po temu różne metody. Najprostszą jednak, ponieważ chłopak i tak znajdował się w jego władzy, było po prostu spytać.

— Jak brzmi twoje prawdziwe imię? — spytał, uważnie obserwując Wydrę.

Umysł stawił słaby opór, lecz usta otwarły się, język poruszył.

— Medra.

— Doskonale, młody Medro — rzekł mag. — Możesz nazywać mnie ojcem.


***

— Musisz odszukać Czerwoną Matkę.

Znów siedzieli obok siebie przed barakiem. Na niebie świeciło ciepłe jesienne słońce. Gelluk zdjął szpiczasty kapelusz; gęste siwe włosy opadały mu na twarz.

— Wiem, że znalazłeś maleńkie złoże, ale z niego da się wycisnąć tylko kilka kropel. Nie warto nawet oczyszczać tej rudy. Jeśli masz mi pomóc, jeśli ja mam cię uczyć, musisz bardziej się postarać. Chyba wiesz, jak masz to zrobić. — Uśmiechnął się do Wydry. — Prawda?

Wydra przytaknął.

Wciąż był wstrząśnięty i oszołomiony. Jak łatwo Gelluk zdobył jego imię, a więc i całkowitą nad nim władzę! Teraz nadzieja zniknęła. Nie mógł się już opierać. W nocy pogrążył się w krańcowej rozpaczy. Wówczas jednak w jego umyśle zjawiła się Anieb. Przybyła z własnej woli, własnymi metodami. Nie mógł jej wezwać, nie mógł nawet o niej myśleć. A nawet jeśli, nie odważyłby się, póki był z Gellukiem. Ona jednak przyszła.

Trudno było ją dostrzec poprzez mgłę gadaniny maga i mroczną sieć spowijających chłopaka zaklęć krępujących. Gdy jednak Wydrze udawało się przebić zasłonę, miał wrażenie, że Anieb nie przebywa z nim, lecz jest nim samym, a może on nią. Patrzył jej oczami. Słyszał jej głos — silniejszy, wyraźniejszy niż głos i zaklęcia Gelluka. Dzięki jej oczom i umysłowi mógł widzieć i myśleć. I zaczął dostrzegać, iż czarnoksiężnik, całkowicie pewny, że posiadł już jego ciało i duszę, nie dba o zaklęcia łączące go z Wydrą. A połączenie to więź. On — lub Anieb wewnątrz niego — mógł podążyć wzdłuż łącza zaklęcia Gelluka w głąb umysłu maga.

Nieświadom tego wszystkiego Gelluk mówił i mówił, posłuszny nieskończonemu zaklęciu swego własnego głosu.

— Musisz odnaleźć prawdziwe łono, brzuch ziemi, w którym ukryte jest czyste Nasienie Księżyca. Wiedziałeś, że Księżyc jest ojcem Ziemi? O tak, tak. Legł z nią, bo takie jest prawo ojca. Zapłodnił prostą glinę swym czystym nasieniem. Ona jednak nie zrodzi Króla. Zanadto się boi. Więzi go i kryje głęboko, lękając się zrodzić swego pana. Aby go urodzić, musi spłonąć żywcem.

Gelluk urwał. Przez długą chwilę milczał zamyślony. W jego oczach płonął entuzjazm. Wydra dostrzegł obrazy w umyśle maga: wielkie ognie, w które wrzucano polana z rękami i nogami. Płonące sylwetki krzyczały niczym świeże drewno w ogniu.

— O tak — rzekł z rozmarzeniem czarnoksiężnik. — Musi spłonąć żywcem. I wtedy, tylko wtedy wyskoczy z niej wspaniały, lśniący Król. Już czas. Najwyższy czas. Musimy mu pomóc. Musimy znaleźć największe złoże. Jest tutaj. Co do tego nie mam wątpliwości. Łono matki kryje się pod Samory.

I znów urwał. Nagle spojrzał na wprost na Wydrę, który zamarł przerażony, że czarnoksiężnik przyłapał go na obserwacji swych myśli. Gelluk przyglądał mu się długo swymi dziwnymi, na wpół przytomnymi, na wpół niewidzącymi oczami, uśmiechając się szeroko.

— Mój mały Medro — powiedział, jakby właśnie odkrył, że chłopak stoi obok niego. Poklepał Wydrę po ramieniu. — Wiem, że masz dar odnajdywania tego, co ukryte. Wspaniały dar, jeśli towarzyszy mu wiedza. Nie lękaj się, mój synu. Wiem, czemu doprowadziłeś me sługi jedynie do małej żyły, czemu zwodziłeś, opóźniałeś. Teraz jednak przybyłem. To mnie służysz. Nie masz się czego bać. Nie musisz niczego przede mną ukrywać, prawda? Mądre dziecię kocha swego ojca i słucha go. A wówczas ojciec je nagradza. — Pochylił się blisko, bardzo blisko, jak to miał w zwyczaju, i powiedział łagodnie, z ufnością w głosie: — Jestem pewien, że zdołasz znaleźć wielkie złoże.

— Wiem, gdzie ono jest — powiedziała Anieb.

Wydra nie mógł wykrztusić ani słowa. To ona przemówiła poprzez niego głosem słabym, zduszonym.

Niewielu ludzi odzywało się do Gelluka, jeśli nie nakazał im mówić. Zaklęcia, którymi kontrolował, osłabiał i uciszał wszystkich wokół siebie, do tego stopnia weszły mu w nawyk, że w ogóle o nich nie myślał. Przywykł, że inni go słuchają. On sam nie musiał słuchać. Był pewny własnej siły, opętany ideami, nie zwracał uwagi na nic innego. W ogóle nie dostrzegał Wydry. Widział w nim tylko część własnych planów, przedłużenie swojej osoby.

— O tak, tak. Znajdziesz ją — rzekł i znowu się uśmiechnął.

Wydra jednak niezwykle wyraźnie dostrzegał Gelluka, zarówno cieleśnie, jak i jako obecność ogromnej, władczej siły. Miał wrażenie, że Anieb zniweczyła jej odrobinę. Dzięki temu zyskał okruch swobody, pole manewru. I choć Gelluk wciąż stał tak blisko, przerażająco blisko, Wydra zdołał przemówić.

— Zaprowadzę cię tam — rzekł z trudem, niewyraźnie. Gelluk przywykł do tego, że słyszy w ustach innych słowa, które sam tam umieścił. Te słowa także pragnął usłyszeć, lecz ich nie oczekiwał. Ujął dłoń młodzieńca, zbliżając do niego swą twarz, i poczuł, jak Wydra kuli się w sobie.

— Bystry jesteś — rzekł. — Znalazłeś lepszą rudę, wartą wydobycia i oczyszczenia?

— To złoże — powiedział chłopak.

Powolne, z trudem wypowiedziane słowa niosły z sobą ogromny ciężar.

— Wielkie złoże? — Gelluk spojrzał wprost na niego. Ich twarze dzieliła odległość nie większa niż szerokość dłoni. Światełka w niebieskich oczach maga przypominały płynny, szalony blask rtęci. — Łono?

— Tylko mistrz może tam pójść.

— Jaki mistrz?

— Mistrz Domu. Król.

I znów Wydra odniósł wrażenie, że wędruje w ciemności z niewielką lampą. Była nią mądrość Anieb. Przy każdym kroku dostrzegał następny, nie widział jednak miejsca, w którym się znajdował, nie wiedział, co czeka go wkrótce, i nie rozumiał, co ogląda. Widział to jednak i szedł naprzód — krok za krokiem, słowo za słowem.

— Skąd wiesz o Domu?

— Widziałem go.

— Gdzie? Tu, w pobliżu? Wydra przytaknął.

— Czy kryje się w ziemi?

— Powiedz mu, co widzi — szepnęła Anieb w umyśle Wydry i zaczął mówić:

— W ciemności po lśniącym dachu płynie strumień. Pod dachem kryje się dom Króla. Dach wznosi się wysoko nad ziemią, na wyniosłych kolumnach. Posadzka jest czerwona. Wszystkie kolumny są czerwone. Pokrywają je świecące runy.

Gelluk wstrzymał oddech. Po chwili zapytał cicho:

— Potrafisz je odczytać?

— Nie umiem czytać run — odparł Wydra głuchym głosem. — Nie mogę tam wejść. Nikt nie może tam wejść w swym ciele. Jedynie Król. Tylko on potrafi odczytać, co zapisano.

Biała twarz Gelluka zbielała jeszcze bardziej. Jego szczęka zadrżała lekko. Wyprostował się nagle.

— Zaprowadź mnie tam — polecił, próbując się opanować. Lecz nakaz był tak gwałtowny, że Wydra zerwał się z ziemi i przebiegł kilka kroków. Potykał się, o mało nie upadł. Potem ruszył naprzód, sztywno, niezręcznie, próbując nie stawiać oporu nieugiętej, namiętnej woli kierującej jego krokami.

Gelluk podążał tuż za nim, często łapiąc go za rękę.

— Tędy — rzucił kilka razy. — O tak, tak, to właściwa droga.

A jednak szedł za Wydrą. Popychał go, poganiał zaklęciami, lecz drogę wybrał młodzieniec.

Minęli wieżę pieców, dawne i nowe szyby, i znaleźli się w długiej dolinie, do której Wydra zaprowadził Bata owego pierwszego dnia. Była późna jesień. Krzaki i krótka trawa, wtedy zielone, teraz zbrązowiały i wyschły; wiatr szeleścił ostatnimi liśćmi na gałęziach. Po lewej stronie w wierzbowym zagajniku płynął mały strumyczek. Zbocze wzgórza pokrywały plamy słonecznego światła i długie pasma cieni.

Wydra wiedział, że zbliża się chwila, w której może uwolnić się od Gelluka. Był tego pewien od zeszłej nocy. Wiedział też, że w owej chwili może pokonać Gelluka, pozbawić go mocy. Jeśli czarnoksiężnik odsłoni się, opętany swą wizją — i jeśli Wydra pozna jego imię.

Zaklęcia maga wciąż ich łączyły. Wydra wciskał się w głąb umysłu Gelluka, poszukując prawdziwego imienia. Nie wiedział, gdzie i jak szukać. Był szukaczem, który nie zna swej sztuki. Widział jedynie zapisane w pamięci maga karty ksiąg wiedzy pokryte pozbawionymi znaczenia słowami oraz wizję, którą opisał — ogromny pałac o czerwonych ścianach, a w nim srebrzyste runy tańczące na szkarłatnych kolumnach. Nie potrafił jednak odczytać ksiąg ani run. Nigdy nie nauczono go czytać.

Cały czas wraz z Gellukiem oddalali się od wieży, od Anieb, której obecność czasami słabła i przygasała. Wydra nie odważył się jej przywołać.

Zaledwie kilka kroków dzieliło go od miejsca, w którym pod ziemią, na głębokości zaledwie dwóch, trzech stóp ciemna woda przesiąkała przez żwir ponad warstwą miki. Niżej leżała rozległa grota i złoże cynobru.

Gelluk, choć niemal całkowicie pochłonęły go własne myśli, dzięki połączeniu umysłów dostrzegł obrazy widziane przez Wydrę. Przystanął, dygocząc z niecierpliwości.

Wydra wskazał wznoszące się przed nimi zbocze.

— Tam kryje się dom Króla — rzekł.

W tym momencie czarnoksiężnik całą uwagę przeniósł na wzgórze i wizję, którą w nim dostrzegał. Wówczas Wydra mógł wezwać Anieb, która natychmiast zjawiła się w jego umyśle i jestestwie.

Gelluk stał bez ruchu, zaciskając dłonie. Drżał lekko, niczym myśliwski pies łaknący pogoni, lecz nie potrafiący odnaleźć tropu. Czuł się kompletnie zagubiony. W ostatnich promieniach słońca widział wzgórze porośnięte trawą i krzewami. Nie dostrzegał jednak wejścia, jedynie porośnięte trawą gładkie zbocze.

Choć Wydra nie usłyszał słów, Anieb przemówiła jego głosem, tym samym słabym, bezdźwięcznym głosem:

— Tylko mistrz może otworzyć drzwi. Tylko Król ma klucz.

— Klucz — powtórzył Gelluk.

Wydra stał bez ruchu. Mag nie dostrzegał go, tak jak nie widział Anieb owego dnia w wieży.

— Klucz — rzekł z napięciem Gelluk.

— Klucz kryje się w imieniu Króla.

To był skok wprost w ciemność. Które z nich to powiedziało? Gelluk czekał, dygocząc. Wciąż nie wiedział, co robić.

— Turres — powiedział po dłuższej chwili, zniżając głos do szeptu.

Wiatr zaszeleścił suchą trawą.

Nagle czarownik ruszył naprzód. Jego oczy rozbłysły.

— Otwórz się. W imię Króla! — wykrzyknął. — Jestem Tinaral!

Poruszył rękami w szybkim, pełnym mocy geście, jakby rozsuwał ciężkie zasłony. Zbocze tuż przed nim zadrżało, zakołysało się i otwarło. Szczelina z każdą chwilą stawała się szersza, głębsza. Wytrysnęła z niej woda, obmywając stopy maga.

Gelluk cofnął się zaskoczony i gwałtownie poruszył ręką. Tym gestem odepchnął strumień, tak jak wiatr odpycha strugę wody z fontanny. Rana w ziemi sięgała coraz głębiej, ukazując lśniącą warstwę miki, która po chwili pękła z donośnym trzaskiem. Pod nią kryła się ciemność.

Czarownik postąpił krok naprzód.

— Przybywam — rzekł z radością i wzruszeniem. Bez lęku wkroczył w szczelinę w ziemi. Wokół jego dłoni i głowy tańczyło białe światło. Jednak zawahał się przy krawędzi pękniętego dachu groty. Nie dostrzegł żadnej drogi w dół.

W tym momencie Anieb wykrzyknęła głosem Wydry:

— Tinaralu, wchodź!

Chwiejąc się gwałtownie, czarnoksiężnik próbował się odwrócić. Stracił równowagę na niepewnej krawędzi i runął w ciemność. Szkarłatny płaszcz wydął się wokół niego. Magiczne światło rozbłysło niczym spadająca gwiazda.

— Zasklep się, matko! — krzyknął Wydra, opadając na kolana. Dłonie przytknął do ziemi, do krawędzi szczeliny. — Ulecz się, bądź zdrowa — błagał, prosił, wymawiając w Mowie Tworzenia słowa, których nie znał, póki ich nie wypowiedział. — Bądź cała, matko.

Pęknięta ziemia poruszyła się, brzegi szczeliny zbliżyły się do siebie, zarosły. Pozostał tylko czerwony ślad, blizna pośród ziemi, żwiru i trawy.

Wiatr szeleścił suchymi liśćmi na gałęziach karłowatych dębów. Słońce skryło się za wzgórzem. Na niebo wypłynął niski wał szarych chmur.

Wydra przycupnął u stóp wzgórza. Był sam.

Chmury pociemniały. Na dolinę spadł deszcz, spłukując kurz z trawy. Ponad chmurami słońce schodziło wolno po zachodnich schodach jasnego domu niebios.

W końcu Wydra uniósł głowę. Był przemoknięty, zmarznięty, oszołomiony. Skąd się tu wziął? Coś zgubił. Musiał to odszukać. Nie wiedział co, ale znajdowało się to w ognistej wieży, gdzie kamienne stopnie wiodą w górę pośród dymu i oparów. Musiał tam iść. Dźwignął się z ziemi i powłócząc nogami, niepewnym krokiem ruszył w głąb doliny.

Nie pomyślał nawet, by się ukryć, osłonić. Na szczęście w pobliżu nie było strażników. W kopalni nie zatrudniano ich wielu. Nie musieli uważać, bo zaklęcia maga stanowiły najlepsze zamknięcie. Teraz zniknęły, lecz uwięzieni w wieży ludzie o tym nie wiedzieli. Pracowali dalej, zmuszani najpotężniejszym ze wszystkich zaklęć: brakiem nadziei.

Wydra przeszedł przez sklepioną komorę paleniska, mijając krzątających się wokół niewolników. Powoli wdrapał się po krętych, ciemnych, cuchnących schodach. W końcu dotarł do najwyższego pomieszczenia.

Tam właśnie czekała chora kobieta, która mogła go uleczyć, nędzarka ukrywająca skarb. Obca, będąca nim samym.

W milczeniu stanął w drzwiach. Siedziała na kamiennej posadzce obok tygla. Jej wychudzone ciało było szare i ciemne jak kamień, broda i piersi lśniły od śliny spływającej z ust. Przypomniał sobie źródło tryskające z rozdartej ziemi.

— Medra — powiedziała.

Ukląkł i ujął jej ręce, patrząc prosto w twarz.

— Anieb — szepnął — chodź ze mną.

— Chcę wrócić do domu. — Obolałymi ustami niewyraźnie formułowała słowa.

Pomógł jej wstać. Nie rzucił zaklęcia, które mogłoby ich ukryć. Zużył już całą swą moc. Anieb, choć miała wielką siłę, dzięki której dotarła wraz z nim do owej dziwnej doliny i oszukała maga tak, by zdradził swoje imię, nie znała zaklęć ani sztuczek. Była krańcowo wyczerpana.

Nikt jednak nie zwracał na nich uwagi, jakby ktoś rzucił urok. Minęli baraki, oddalając się od kopalni. Przeszli przez rzadki las i ruszyli w stronę wzgórz kryjących górę Onn przed wzrokiem mieszkańców nizin Samory.


***

Anieb szła szybciej, niż można by oczekiwać po kobiecie tak wyniszczonej i wychudzonej, niemal nago maszerującej w chłodzie i deszczu. Całą wolę skupiła na kolejnych krokach; nie myślała o niczym innym, nawet o nim. Była z nim jednak i czuł jej obecność równie wyraźnie jak wówczas, gdy przybyła na jego wezwanie. Krople deszczu spływały po jej nagiej głowie i ciele. Zatrzymał ją i okrył swą koszulą, wstydząc się, bo była przepocona i brudna. Anieb pozwoliła mu na to, a potem znów ruszyła naprzód. Nie mogła iść szybko, ale nie spuszczała wzroku z niewyraźnego szlaku, którym wędrowali. W końcu zapadła wczesna noc pod chmurami i nie wiedzieli, gdzie stawiają kroki.

— Zapal światło — poprosiła. Jej głos załamał się lękliwie, błagalnie. — Nie możesz zapalić światła?

— Nie wiem — odparł. Spróbował przywołać magiczne światełko. Po chwili ziemia pod ich stopami zalśniła słabo.

— Musimy poszukać schronienia, odpocząć — rzekł.

— Nie mogę się zatrzymać — odparła i znów ruszyła przed siebie.

— Nie możesz iść całą noc.

— Jeśli się położę, już nie wstanę. Chcę zobaczyć górę.

Jej słaby głos ledwie przebijał się przez szum deszczu.

Poszli dalej. W ciemności, w słabym, srebrzystym blasku magicznego światła, w którym rozbłyskiwały srebrne deszczowe krople, widzieli jedynie szlak przed sobą. Gdy się potknęła, chwycił ją za rękę. Potem szli już przytuleni do siebie, szukając otuchy i ciepła. Wędrowali coraz wolniej i wolniej, wciąż naprzód. Szumiał deszcz padający z czarnego nieba, cicho mlaskało błoto pod stopami, szeleściła mokra trawa na szlaku.

— Spójrz — powiedziała Anieb, przystając nagle. — Medro, spójrz.

Wydra szedł niemal jak we śnie. Blade magiczne światło przygasło w zetknięciu ze słabszą wszechogarniającą jasnością. Niebo było szare. Przed nimi jednak i nad nimi wysoko, ponad chmurami lśnił czerwienią wierzchołek góry.

— Tam — szepnęła Anieb, wskazując ręką. Uśmiechnęła się. Spojrzała na Wydrę i powoli spuściła wzrok. Osunęła się na kolana. Ukląkł obok, próbując ją podtrzymać. Wymknęła mu się jednak z objęć. Starał się podtrzymać chociaż jej głowę, uchronić przed błotem. Wstrząsały nią konwulsje. Szczękała zębami. Tulił ją do siebie, próbując ogrzać.

— Kobiety Dłoni — szepnęła. — Spytaj je. W wiosce. Widziałam górę.

Raz jeszcze spróbowała usiąść, podnieść wzrok, lecz dreszcze wstrząsały całym jej ciałem. Głośno chwytała oddech. W czerwonym świetle sponad wierzchołka góry, rozjaśniającym niebo na wschodzie, Wydra ujrzał szkarłatną pianę i ślinę spływającą z jej ust. Czasami Anieb przywierała do niego, już się jednak nie odezwała. Walczyła ze śmiercią. Walczyła o każdy oddech. Czerwone światło przygasło, niknąc wśród szarości. Chmury ponownie spowiły górę, ukrywając wschodzące słońce. Był już dzień, szary, deszczowy dzień, gdy po jej ostatnim oddechu nie nadszedł następny.

Mężczyzna imieniem Medra siedział w błocie z martwą kobietą w ramionach i płakał.

Wkrótce potem natknął się na niego wozak prowadzący muła z ładunkiem dębowego drewna z lasu Faliern. Zabrał go do Przylesia. Nie zdołał przekonać, by zostawił martwą kobietę. Słaby, roztrzęsiony młody mężczyzna nie chciał odłożyć swego brzemienia. Wdrapał się na wóz i tulił ją przez całą drogę do wsi.

— Ona mnie ocaliła — powiedział. Wozak nie zadawał więcej pytań.

— Ocaliła mnie, ale ja nie potrafiłem jej ocalić — rzekł Wydra gwałtownie do mieszkańców górskiej wioski.

Wciąż nie chciał wypuścić jej z objęć, tuląc do siebie mokre od deszczu, sztywne ciało, jakby zamierzał go bronić. Powoli zdołali go przekonać, że jedna z kobiet to matka Anieb i że powinien oddać jej córkę. W końcu to uczynił. Cały czas jednak patrzył, czy aby dość delikatnie zaopiekuje się jego przyjaciółką. Potem spokojnie poszedł za inną kobietą. Włożył podane mu suche ubranie, zjadł odrobinę chleba, który od niej dostał, i położył się na sienniku, do którego go doprowadziła. Znużony i zapłakany, usnął.


***

Po kilku dniach we wsi zjawili się ludzie Bata. Wypytywali, czy ktokolwiek widział albo słyszał o wielkim magu Gelluku i młodym szukaczu — obaj zniknęli bez śladu, dodali, jakby pochłonęła ich ziemia. Nikt w Przylesiu nie wspomniał ani słowem o obcym ukrytym na stryszku w domu Miodu. Nie zdradzili go. Może dlatego obecnie ludzie nazywają ich wioskę nie Przylesiem, lecz Wydrzą Norą.


***

Wydra przeszedł ciężką próbę i podjął wielkie ryzyko, stając naprzeciw większej mocy. Szybko odzyskał siły, był bowiem młody, lecz długo nie mógł pozbierać myśli. Utracił coś, utracił na wieki, w chwili gdy to znalazł.

Przeszukiwał wspomnienia i cienie, szukał pośród obrazów z przeszłości — napaść na dom w Havnorze, kamienna cela, Ogar, ceglane mury baraków i więżące go zaklęcia, wędrówki z Batem, słowa Gelluka, niewolnicy, ogień, kamienne stopnie wiodące poprzez dym i opary do najwyższej komnaty wieży. Musiał odzyskać to wszystko, przejrzeć, przetrząsnąć. Raz po raz stawał w owej komnacie i spoglądał na kobietę, a ona patrzyła na niego. Raz po raz wędrował przez dolinę wśród suchej trawy i ognistych wizji maga — razem z nią. Raz po raz widział upadek maga, zamykającą się ziemię. Oglądał czerwoną górską grań w blasku świtu. Anieb umarła w jego ramionach, gdy tulił do siebie jej wyniszczoną twarz. Kim była? Co zrobili? Jak im się to udało? Ona jednak nie mogła mu odpowiedzieć.

Jej matka, Ayo, i siostra matki, Miód, były mądrymi kobietami. Pielęgnowały Wydrę ciepłymi olejami i masażami, pieśniami i ziołami. Rozmawiały z nim i słuchały, co miał do powiedzenia. Żadna nie wątpiła, że kryje się w nim wielka moc. On jednak zaprzeczał.

— Niczego nie zdołałbym zdziałać bez twojej córki — rzekł.

— Co takiego zrobiła? — spytała cicho Ayo.

Opowiedział jej, najlepiej jak umiał.

— Byliśmy sobie obcy, a jednak zdradziła mi swoje imię. A ja oddałem jej moje. — Mówił z wahaniem, czyniąc długie przerwy. — Szedłem z czarnoksiężnikiem, skrępowany przez niego. Ona jednak mi towarzyszyła. I była wolna. Wspólnie zdołaliśmy zwrócić przeciw niemu jego moc, tak że zniszczył się sam. — Zastanawiał się długą chwilę. W końcu rzekł: — Oddała mi swą moc.

— Wiedzieliśmy, że ma wielki dar — powiedziała Ayo. — Nie miał jej jednak kto uczyć. W górach nie pozostał żaden nauczyciel. Magowie króla Losena niszczą wszystkich czarodziejów i wiedźmy. Nie ma się do kogo zwrócić.

— Kiedyś wędrowałam w górach — dodała Miód. — Nadeszła wiosenna burza i zabłądziłam. Przyszła do mnie wtedy. Przyszła do mnie, nie ciałem, i wskazała drogę. Miała wówczas zaledwie dwanaście lat.

— Czasami wędrowała też z umarłymi — szepnęła Ayo. — W lesie, w stronę Faliernu. Znała dawne moce. Te, o których wspominała mi babka. Moce ziemi. Mówiła, że są tam szczególnie silne.

— Ale była też zwykłą dziewczyną. — Miód ukryła twarz w dłoniach. — Dobrą dziewczyną.

Po dłuższym czasie odezwała się Ayo:

— Zeszła do Szreni z grupką młodych, żeby kupić runo od tamtejszych pasterzy. Na wiosnę minął rok. Czarnoksiężnik, o którym mówili, przybył tam. Rzucał zaklęcia, chwytał niewolników.

Zapadła cisza.

Ayo i Miód były bardzo podobne do siebie. Wydra ujrzał w nich Anieb, jaką mogła być — niską, szczupłą, energiczną kobietę o okrągłej twarzy i jasnych oczach oraz gęstych ciemnych włosach, nie prostych, jak u większości mieszkańców wyspy, lecz ciasno skręconych. Wielu ludzi na zachód od Havnoru miało podobne włosy.

Anieb jednak była łysa, jak wszyscy niewolnicy w wieży pieców.

Jej imię użytkowe brzmiało Kosaciec, błękitny, wiosenny irys. Matka i ciotka nadal ją tak nazywały.

— Choćbym nie wiem jak się starał, nie zdołam nic zmienić — rzekł.

— No pewnie — odparła Miód. — Co można zdziałać samemu? Uniosła palec wskazujący. Potem wyprostowała resztę palców i zacisnęła je razem w pięść. W końcu powoli odwróciła rękę i otworzyła wnętrzem dłoni do góry, jakby coś mu dawała. Widział kiedyś, jak Anieb czyniła podobny gest. To nie zaklęcie, pomyślał, patrząc uważnie. Nie zaklęcie, lecz znak. Ayo obserwowała go czujnie.

— To tajemnica — oznajmiła.

— Mógłbym ją poznać? — spytał po jakimś czasie.

— Już ją znasz. Obdarzyłeś nią moją córkę, a ona ciebie. Zaufanie.

— Zaufanie — powtórzył. — Tylko to przeciw nim wszystkim? Gelluk odszedł. Może Losen upadnie. I co z tego? Czy niewolnicy odzyskają wolność? Żebracy będą mieli co jeść? Zapanuje sprawiedliwość? Myślę, że w nas, w ludziach kryje się zło. Zaufanie mu przeciwdziała. Pokonuje dzielącą nas przepaść, ale zło wciąż jest. I wszystko, co robimy, w końcu służy złu, bo tacy jesteśmy, chciwi i okrutni. Patrzę na świat, na lasy i górę, na niebo. Wszystko jest takie, jak być powinno, ale nie my, nie ludzie. Czynimy zło. Żadne zwierzę nie czyni zła. Nie mogłoby. My jednak możemy i robimy to. I nigdy nie przestajemy.

Słuchały go, nie przytakując, nie zaprzeczając, lecz akceptując jego rozpacz. Jego słowa wniknęły w ciszę, pozostały tam wiele dni i w końcu powróciły do niego odmienione.

— Nie możemy niczego zdziałać bez siebie nawzajem — powiedział. — Ale tylko ludzie chciwi i okrutni trzymają się razem, dodają sobie sił. A ci, którzy nie chcą do nich dołączyć, stoją samotnie. — Nieustannie towarzyszył mu obraz Anieb. Taką ujrzał ją po raz pierwszy: umierająca kobieta, stojąca samotnie w komnacie na szczycie wieży. — Prawdziwa moc się marnuje. Każdy mag używa swej sztuki przeciw innym, służąc chciwcom. Co dobrego może zdziałać tak użyta sztuka? To marnotrawstwo. Służy złu bądź zostaje zmarnowana, jak życie niewolników. Nikt nie może być wolny, póki jest sam. Nawet mag. Wszyscy zostali uwięzieni, używają swej mocy i niczego nie zyskują. Nic się nie zmienia. Nie da się wykorzystać mocy w służbie dobra.

Ayo zacisnęła dłoń i otwarła ją w znanym mu geście. To był znak.

Do Przylesia przybył mężczyzna, węglarz ze Szreni.

— Moja żona, Gniazdo, przesyła wiadomość mądrym kobietom — rzekł i wieśniacy zaprowadzili go do domu Ayo. Stając na progu, uczynił szybki gest: pięść rozchylającą się w otwartą dłoń. — Gniazdo mówi, że wrony wcześnie odlatują, a ogar jest na tropie wydry — oznajmił.

Wydra, obierający przy ogniu orzechy, zamarł. Miód podziękowała posłańcowi, przyniosła mu kubek wody i garść wyłuskanych orzechów. Wraz z Ayo pogawędziły chwilę o jego żonie. Kiedy odszedł, odwróciła się do Wydry.

— Ogar służy Losenowi — powiedział. — Odejdę jeszcze dzisiaj. Miód zerknęła na siostrę.

— Czas zatem, abyśmy porozmawiali.

Usiadła naprzeciw niego. Ayo stała przy stole; milczała. W palenisku płonął ciepły ogień. W owej zimnej, mokrej porze roku, tu w górach, mieli pod dostatkiem wyłącznie drew na opał.

— W całej tej okolicy, i może poza nią, są ludzie, którzy myślą tak jak ty. Że nikt sam nie może zachować mądrości. Ci ludzie próbują trzymać się razem. Dlatego nazywają nas Dłonią albo Kobietami Dłoni, choć są wśród nas i mężczyźni. Nazwa ta jednak pomaga, bo wielcy nie oczekują po kobietach, że będą ze sobą współpracować albo myśleć o takich sprawach jak władza, zło czy dobro, czy moc.

— Powiadają — wtrąciła Ayo stojąca wśród cieni — że istnieje wyspa, na której wciąż jeszcze, jak za czasów królów, panuje sprawiedliwość. Nazywają ją Wyspą Morreda. Nie jest to jednak Enlad Królów ani Ea. Leży na południe, nie na północ od Havnoru; tak mówią. Twierdzą też, że tamtejsze Kobiety Dłoni zachowały dawne sztuki i wciąż ich nauczają. Nie ukrywają przed sobą nawzajem, jak czarnoksiężnicy.

— Może dzięki tym naukom pokonasz owych czarnoksiężników — wtrąciła Miód.

— Może zdołasz znaleźć tę wyspę — dodała Ayo.

Wydra wodził oczami od jednej do drugiej. Bez wątpienia zdradziły mu swój największy sekret, największą nadzieję.

— Wyspa Morreda — powtórzył.

— Tak nazywają ją tylko Kobiety Dłoni, ukrywając znaczenie tych słów przed magami i piratami. Oni bez wątpienia posługują się inną nazwą.

— To musi być bardzo daleko stąd — zauważyła Miód.

Dla wszystkich mieszkańców wioski góra Onn była całym światem, a wybrzeża Havnoru skrajem wszechświata. Za nimi rozciągała się kraina snów i pogłosek.

— Trzeba płynąć morzem, na południe; tak mówią — oznajmiła Ayo.

— On już to wie, siostro — wtrąciła Miód. — Czyż nie mówił, że był szkutnikiem? Ale z pewnością to bardzo długa podróż. Skoro tropi cię czarnoksiężnik, jak zdołasz się tam udać?

— Dzięki łasce wód, na których nie pozostaje ślad — odparł Wydra i wstał.

Z jego kolan posypały się skorupki orzechów. Miotłą zamiótł je do popielnika.

— Lepiej już pójdę.

— Weź trochę chleba — powiedziała Ayo.

Miód pospiesznie spakowała do sakwy z żołądka owcy suchary, twardy ser i orzechy. Ludzie z Przylesia byli biedni. Dali mu wszystko, co mieli, tak jak Anieb.

— Moja matka urodziła się w Skraju Drogi, po drugiej stronie lasu Faliern — powiedział Wydra. — Znacie to miasteczko? Nazywają ją Róża, córka Jarzębiny.

— Latem wozacy jeżdżą do Skraju Drogi.

— Czy ktoś mógłby pomówić z rodziną matki? Przekażą jej wiadomość. Jej brat, Mały Jesion, co rok lub dwa odwiedza miasto.

Skinęły głowami.

— Niech tylko wie, że żyję — rzekł. Matka Anieb przytaknęła.

— Dowie się.

— Idź już — dodała Miód.

— Odejdź wodą — zakończyła Ayo. Uścisnął je obie i wyszedł z domu.

Ruszył biegiem naprzód, zostawiając za sobą nędzne chaty, wprost do huczącego potoku, którego śpiew słyszał co noc, kładąc się do snu. Zaczął się do niego modlić.

— Zabierz mnie i ocal — poprosił. Rzucił zaklęcie, którego dawno temu nauczył go stary Zmiana, i wypowiedział słowo Przemiany. A potem nad bystrą wodą nie klęczał już człowiek. Wydra wsunęła się do potoku i znikła.