"Opowieści z Ziemiomorza" - читать интересную книгу автора (Le Guin Ursula K.)III. RYBOŁÓWPewnego zimowego popołudnia przy ujściu rzeki Onnevy do północnego skraja Wielkiej Zatoki Havnorskiej, na mokrym piasku stał człowiek odziany w ubogi strój i zniszczone buty; szczupły, brązowoskóry, o ciemnych oczach i włosach tak cienkich i gęstych, że przypominały sierść wydry. Padał deszcz, drobniutki, zimny, ponury deszcz szarej zimy. Przemoczony do nitki człowiek zgarbił się, odwrócił i powoli ruszył w stronę smużki dymu, którą ujrzał daleko na horyzoncie. Za sobą zostawił ślady czterech łap wydry tuż przy brzegu oraz dwóch ludzkich stóp kroczących naprzód. Pieśni nie mówią, dokąd się udał. Twierdzą tylko, że wędrował, “wędrował długo, z wyspy na wyspę". Jeśli ruszył wzdłuż wybrzeża Wielkiej Wyspy, w wielu wioskach mógł natknąć się na położną, mądrą kobietę, czy czarodzieja, znających sygnał Dłoni i gotowych mu pomóc. Lecz ponieważ wiedział, że tropi go Ogar, prawdopodobnie czym prędzej opuścił Havnor jako członek załogi łodzi rybackiej z Cieśniny Ebavnoru albo na handlowym statku z Morza Najgłębszego. Na wyspie Ark i w Orrimy na Hosku, a także wśród Dziewięćdziesięciu Wysp przetrwały podania o człowieku, który przybył tam, szukając Wyspy Morreda, gdzie ludzie pamiętają prawa królów i honor czarnoksiężników. Nie da się orzec, czy opowieści te traktują o Medrze, bo posługiwał się wówczas wieloma imionami. Praktycznie nigdy nie nazywał siebie Wydrą. Upadek Gelluka nie zachwiał pozycją Losena. Królowi piratów służyli też inni czarnoksiężnicy, wśród nich Wczesny, który bardzo chciał odszukać niedorostka, pogromcę Gelluka, i miał duże szansę go odnaleźć. Władza Losena sięgała poza granice Havnoru, na północ Morza Najgłębszego. Z upływem lat rosła. Węch Ogara zaś pozostał czuły jak zwykle. Być może, Medra przybył na Pendor, by umknąć pogoni. Wyspa ta leżała daleko na zachód od Morza Najgłębszego. Możliwe też, iż przywiodły go tam pogłoski krążące wśród Kobiet Dłoni na Hosku. W owych czasach Pendor był bogatą wyspą. Nie przybył tam jeszcze smok. Do tej pory wszystkie wyspy, które odwiedził Medra, w najlepszym razie przypominały Havnor; zwykle działo się na nich jeszcze gorzej. Wojny, napaści piratów i spory możnych stanowiły chleb powszedni; pola zarosły chwastami, w miastach roiło się od złodziei. Z początku wydało mu się, że na Pendorze odnalazł Wyspę Morreda, miasto bowiem było piękne i spokojne, a ludziom świetnie się wiodło. Spotkał tam starego maga, który nazywał się Smoczy Lot; jego prawdziwe imię zostało zapomniane. Gdy Smoczy Lot wysłuchał opowieści o Wyspie Morreda, ze smutkiem potrząsnął głową. — Nie tutaj — rzekł. — To nie ta wyspa. Władcy Pendoru to dobrzy ludzie. Pamiętają królów, nie łakną wojen ani rozbojów. Wysyłają jednak swych synów na zachód, by polowali na smoki dla zabawy, jakby smoki z zachodnich rubieży były kaczkami bądź gęsiami, które można zabijać. Nic dobrego z tego nie przyjdzie. Smoczy Lot z radością przyjął Medrę na swego ucznia. — Mnie samego nauczał mag, który oddał mi wszystko, co wiedział. Nigdy jednak nie znalazłem nikogo, komu mógłbym tę wiedzę przekazać — powiedział. — Przychodzą do mnie młodzi i pytają: Do czego przydaje się twoja sztuka? Potrafisz znajdować złoto? Mógłbyś mnie nauczyć przemieniać kamienie w diamenty? Dać miecz, który zabije smoka? Nic mi nie gadaj o równowadze świata. Nie da się na tym zarobić, mówią. Nie da się zarobić. I tak starzec uskarżał się na głupotę młodzieży i upadek moralności w dzisiejszych czasach. Jako nauczyciel okazał się szczodry i niestrudzony. Po raz pierwszy Medra spojrzał na magię nie jak na zbiór dziwnych darów i odrębnych umiejętności, lecz jak na sztukę, którą poznać można dzięki długiej nauce i korzystać z niej po długiej praktyce, choć nawet wtedy nie traci ona niczego ze swojej osobliwości. Smoczy Lot znał niewiele więcej zaklęć i czarów niż jego uczeń, jednakże wyraźnie dostrzegał coś znacznie ważniejszego: harmonię owej wiedzy. Dzięki temu stał się magiem. Słuchając go, Medra myślał o tym, jak wędrowali z Anieb w mroku i deszczu, kierując się słabym blaskiem, ukazującym jedynie następny krok, i jak podnieśli oczy, by ujrzeć czerwony wierzchołek góry o świcie. — Każde zaklęcie zależy od wszystkich innych zaklęć — mówił Smoczy Lot. — Ruch jednego liścia porusza wszystkie inne liście na wszystkich drzewach wszystkich wysp Ziemiomorza. Istnieje wzorzec. Jego właśnie musisz szukać. Ku niemu się zwracać. Wszystko winno być częścią wzorca. Tylko w nim kryje się wolność. Medra spędził ze starcem cały rok, a gdy mag umarł, władca Pendoru poprosił, by uczeń zajął jego miejsce. Mimo skarg i wyrzekań na łowców smoków, Smoczy Lot cieszył się na wyspie ogromnym szacunkiem. Jego następca zyskałby władzę i zaszczyty. Uznawszy, że bardziej nie zdoła się już zbliżyć do Wyspy Morreda, Medra spędził jeszcze nieco czasu na Pendorze. Wypłynął nawet statkiem z młodym władcą. Minęli Toringaty i zapuścili się daleko na Rubieże Zachodnie w poszukiwaniu smoków. W głębi serca pragnął ujrzeć smoka, lecz przedwczesne sztormy, plaga owych czasów, trzy razy odepchnęły statek do Ingat. Odmówił ponownego skierowania go wbrew wichurom na zachód. Od swych dziecięcych lat, kiedy pływał łódką w Zatoce Havnorskiej, wiele się nauczył o zaklinaniu pogody. Niedługo potem opuścił Pendor i znów ruszył na południe. Zapewne odwiedził Ensmer. W różnych przebraniach wędrował dalej i w końcu dotarł na Geath w Archipelagu Dziewięćdziesięciu Wysp. Podobnie jak dziś, wtedy także łowiono tam wieloryby. Nie miał ochoty przykładać do tego ręki. Na wyspie Geath statki i miasta cuchnęły. Nie podobała mu się myśl o podróży statkiem niewolniczym, lecz na wschód wypływała jedynie galera wioząca wielorybi tran do O Portu. Medra słyszał wzmianki o Morzu Zamkniętym, na południe i wschód od O. Były tam bogate, mało znane wyspy, rzadko nawiązujące kontakty z krainami Morza Najgłębszego. Może tam kryło się to, czego szukał. Przedstawił się zatem jako zaklinacz pogody i zaokrętował na galerę, której wiosłami poruszało czterdziestu niewolników. Dla odmiany pogoda się poprawiła. Mieli sprzyjający wiatr. Po błękitnym niebie wędrowały białe obłoczki. Morze skrzyło się w blasku późnowiosennego słońca. Opuścili Geath i pewnego dnia Medra usłyszał, jak kapitan mówi do sternika: — Skręć dziś na południe, żeby ominąć Roke. Nie wiedział nic o tej wyspie, spytał zatem: — Co tam jest? — Śmierć i zniszczenie — odparł kapitan, niski mężczyzna o małych, smutnych, mądrych oczach przypominających oczy wieloryba. — Wojna? — Wiele lat temu. — Robaki — dodał sternik, brat kapitana. — W każdej rybie złowionej w pobliżu Roke roi się od robaków niczym w truchle zdechłego psa. — Czy wciąż mieszkają tam ludzie? — spytał Medra. — Czarownice — odparł kapitan, a jego brat dodał: — Robakożercy. W Archipelagu było wiele podobnych wysp — wyjałowionych, zniszczonych klątwami i plagami zsyłanymi przez walczących czarnoksiężników. Lepiej było ich nie odwiedzać ani nawet nie przepływać w pobliżu. Medra nie myślał więcej o wyspie aż do nocy. Zasnął na pokładzie, w blasku gwiazd, i przyśnił mu się prosty, niezwykle wyraźny sen. Był dzień, po jasnym niebie płynęły chmury. A po drugiej stronie morza ujrzał skąpaną w promieniach kopułę wysokiego zielonego wzgórza. Ocknął się i ciągle miał tę wizję przed oczami. Wiedział, że to wzgórze oglądał już dziesięć lat wcześniej, w zamkniętym zaklęciem więzieniu przy kopalni w Samory. Usiadł. Ciemne morze było tak spokojne, że gwiazdy odbijały się tu i ówdzie na łagodnie falującej wodzie. Wiosłowe galery rzadko oddalają się od lądu i rzadko żeglują w nocy. Zwykle zawijają do zatok bądź przystani. Podczas tej przeprawy jednak nie mieli gdzie rzucić cumy, a ponieważ pogoda im sprzyjała, ustawili maszt i wciągnęli na niego wielki, kwadratowy żagiel. Statek płynął wolno naprzód. Niewolnicy spali na ławkach. Wolni członkowie załogi także drzemali. Czuwał tylko sternik i wachtowy, a i tego morzył sen. Woda szeptała za burtą. Deski lekko trzeszczały. Łańcuch niewolnika zadźwięczał cicho — raz, drugi. Takiej nocy nie potrzebują zaklinacza pogody, a zresztą jeszcze mi nie zapłacili, rzekł do siebie Medra, by uspokoić sumienie. Wciąż myślał o Roke. Czemu nigdy nie słyszał o tej wyspie, nie widział jej na mapach? Może rzeczywiście była przeklęta i bezludna, ale powinna się Mógłby polecieć tam jako rybołów i wrócić na statek przed świtem. Ale po co odwiedzać Roke? Wszędzie można znaleźć spustoszone krainy, nie ma potrzeby specjalnie ich szukać, uznał. Wygodniej usadowił się na zwoju liny i zapatrzył w niebo. Spoglądając na zachód, ujrzał cztery jasne gwiazdy Kuźni wiszące nisko nad morzem. Wydawały się nieco niewyraźne. Nagle na jego oczach kolejno zgasły. Gładka tafla morza leciusieńko zadrżała. — Kapitanie! — zawołał Medra, zrywając się z miejsca. — Obudź się! — Co się stało? — Nadciąga magiczny wiatr. Za nami. Zwińcie żagiel. Powietrze nawet nie drgnęło; było kompletnie nieruchome. Wielki żagiel wisiał na maszcie. Jedynie zachodnie gwiazdy gasły i znikały w milczącej czerni wznoszącej się wolno coraz wyżej. Kapitan spojrzał w niebo. — Magiczny wiatr, mówisz? — spytał z wahaniem. Ludzie parający się magią używali pogody niczym broni, posyłając grad, by wybił zbiory wroga, i wichurę, by zatopiła jego statki. Podobne burze, szalone, nieprzewidywalne, nie ustawały w miejscu, do którego je skierowano, i sprawiały kłopoty żniwiarzom bądź żeglarzom jeszcze setki mil dalej. — Zwińcie żagiel, zdejmijcie żagiel! — powtórzył rozkazująco Medra. Kapitan ziewnął, rzucił przekleństwo i zaczął wykrzykiwać rozkazy. Członkowie załogi podnieśli się z pokładu i powoli spuszczali wielką płachtę. Szef wioślarzy, zadawszy kilka pytań kapitanowi i Medrze, jął wrzeszczeć na niewolników, budził nieszczęsnych uderzeniami pokrytej węzłami liny. Żagiel był już w połowie masztu, ruszyła się połowa wioseł, Medra wymówił pół zaklęcia uspokajającego, gdy uderzył magiczny wiatr. Towarzyszyła mu błyskawica rozdzierająca nagłą, nieprzeniknioną ciemność. Lunął deszcz. Statek wierzgnął niczym spłoszony koń i skoczył naprzód tak gwałtownie, że maszt się ułamał, choć liny wytrzymały. Żagiel uderzył w wodę, napełnił się i pociągnął za sobą galerę. Wielkie wiosła osunęły się w dulkach. Zakuci w łańcuchy niewolnicy krzyczeli na swych ławach. Baryłki tranu pękały i przewalały się po pokładzie, a żagiel ciągnął i nie puszczał. Pokład wzniósł się pionowo. Kolejna wielka fala uderzyła w galerę, przewróciła ją i zatopiła. Rozpaczliwe wrzaski umilkły nagle. Ryk sztormu słabł, w miarę jak niezwykły wiatr oddalał się na wschód. W sercu burzy morski ptak rozpostarł skrzydła, wznosząc się znad czarnych wód. Bezbronny, samotny, pofrunął na północ. Pierwsze promienie słońca na wąskim paśmie piasku pod granitowymi urwiskami oświetliły ślady ptasich nóg. W pewnym momencie ślady urwały się, zastąpione ludzkimi śladami. Odciski stóp zdążały wzdłuż plaży zwężającej się między skałami a morzem. Potem i one zniknęły. Medra zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa towarzyszącego ciągłemu przyjmowaniu obcej postaci. Był jednak wstrząśnięty po katastrofie i osłabiony długim nocnym lotem, a szara plaża doprowadziła go jedynie do stromych skał, na które nie zdołałby się wdrapać. Rzucił zaklęcie i raz jeszcze wypowiedział słowo. Już jako rybołów wzleciał na mocnych skrzydłach ponad urwisko. Potem, opętany żądzą lotu, pofrunął dalej nad krainą jeszcze spowitą w mrok. Daleko w oddali ujrzał jaśniejącą w pierwszych promieniach słońca kopułę wysokiego zielonego wzgórza. Tam właśnie pofrunął i tam wylądował. A gdy dotknął ziemi, znów stał się człowiekiem. Długą chwilę stał bez ruchu, oszołomiony. Miał wrażenie, że nie powrócił do swej postaci z własnej woli, lecz sprawiło to dotknięcie tej ziemi, tego wzgórza. Władała tu magia, znacznie potężniejsza niż jego własna. Czujny, zaciekawiony rozejrzał się wokół. Na całym wzgórzu kwitł iskiernik. Jego długie płatki połyskiwały żółcią w trawie. Dzieci w Havnorze znały ów kwiat. Nazywały go iskrami z Hien, które spłonęło, gdy smok Orm Ognisty zaatakował wyspy, a A potem wszyscy zniknęli. Znów był sam na wzgórzu, wstrząśnięty i zadziwiony. Widziałem władców i królów Ziemiomorza, pomyślał. I wszyscy są tylko trawą rosnącą na tym wzgórzu. Powoli ruszył na wschodnie zbocze, jasne i ciepłe, skąpane w blasku słońca, które wyłoniło się już zza horyzontu. W jego promieniach ujrzał dachy miasta nad wychodzącą na wschód zatoką. A dalej za nimi granicę, gdzie morze styka się z niebem. Odwróciwszy się na zachód, zobaczył pola, pastwiska i drogi. Na północy wznosiły się długie zielone wzgórza. W południowym zakątku wyspy wyrastał gaj wysokich drzew. Medrze wydało się, że to forpoczta wielkiej puszczy, takiej jak Faliern na Havnorze, po chwili jednak ze zdumieniem dostrzegł za gajem pozbawione drzew wrzosowiska i pastwiska. Stał tam długo; w końcu zszedł w dół, stąpając wśród wysokiej trawy i iskiernika. U stóp wzgórza ujrzał dróżkę wiodącą ku farmom, dobrze utrzymanym, lecz chyba opuszczonym. Szukał drogi do miasta, żadna ścieżka jednak nie wiodła na wschód. Na polach nie dostrzegł żywego ducha, choć część z nich była świeżo zaorana. Gdy mijał farmy, nie zaszczekał żaden pies. Jedynie na rozstajach stary osioł, pasący się na kamienistej łące, wysunął łeb nad drewnianym płotem, łaknąc towarzystwa. Medra, wychowany w mieście, wśród łodzi, nie znał się na farmach i zwierzętach, miał jednak wrażenie, że osioł spogląda na niego przyjaźnie. Przystanął, by pogładzić szarobrązowy kościsty pysk. — Gdzie jestem, ośle? — spytał. — Jak mam dotrzeć do miasta? Osioł przytulił głowę do jego dłoni i zastrzygł długim prawym uchem. Zatem Medra na rozstajach skręcił w prawo, choć zdawało mu się, że w ten sposób powróci na wzgórze. Wkrótce znalazł się wśród domów, a potem na ulicy wiodącej wprost do miasta nad zatoką. W mieście tym panowała równie osobliwa cisza jak na farmach. Nie słyszał żadnych głosów. Nie widział twarzy. Trudno było czuć niepokój w tak na pozór zwyczajnym miasteczku w słodki, wiosenny poranek. Jednakże cisza sprawiała, że zastanawiał się, czy istotnie nie trafił do krainy spustoszonej przez zarazę, na przeklętą wyspę. Szedł dalej. Między domem a starą śliwą rozciągnięto sznur z praniem. Przypięte do niego ubrania kołysały się na ciepłym wietrze. Zza rogu, z ogrodu, wyszedł kot o białych łapach — dorodny, lśniący. Medra skręcił w brukowaną uliczkę, kiedy usłyszał głosy. Przystanął, nasłuchując. Cisza. Poszedł dalej. Uliczka prowadziła na niewielki rynek, gdzie nie rozstawiono żadnych kramów. Zebrali się tam ludzie. Nieliczni. Nie kupowali ani nie sprzedawali. Czekali na niego. Odkąd na zielonym wzgórzu wyrastającym nad miastem ujrzał plamy światła i cienia w trawie, w jego sercu zapanował spokój. Przepełniało go wyczekiwanie niezwykłości, ale nie lęk. Teraz stanął bez ruchu, patrząc na ludzi, którzy wyszli mu na spotkanie. Było ich troje, stary, rosły mężczyzna o szerokich barach i lśniących siwych włosach oraz dwie kobiety. Czarodziej zawsze pozna czarodzieja. Medra natychmiast się zorientował, iż kobiety obdarzone są mocą. Uniósł zaciśniętą w pięść rękę, a potem odwrócił ją i otworzył, ukazując wnętrze dłoni. Jedna z kobiet, ta wyższa, roześmiała się, nie odpowiedziała jednak podobnym gestem. — Powiedz nam, kim jesteś — rzekł siwowłosy uprzejmie, lecz bez słowa powitania. — Powiedz, jak tu przybyłeś. — Urodziłem się w Havnorze. Wychowano mnie na szkutnika i czarnoksiężnika. Płynąłem statkiem z Geath do O Portu. Sam jeden uszedłem z życiem zeszłej nocy, gdy uderzył w nas magiczny wiatr. Medra zamilkł. Wspomnienie galery i płynących nią ludzi pochłonęło jego myśli, tak jak czarne morze pochłonęło statek. Ze świstem wciągnął powietrze, jakby wynurzał się z wody. — Jak tu przybyłeś? — Jako… jako ptak, rybołów. Czy to jest Roke? — Zmieniłeś się? Przytaknął. — Komu służysz? — spytała niższa i młodsza z kobiet, odzywając się po raz pierwszy. Miała czujną, twardą twarz i długie czarne brwi. — Nie mam pana. — Czemu wybierałeś się do O Portu? — W Havnorze wiele lat temu trafiłem w niewolę. Ci, którzy mnie uwolnili, opowiedzieli mi o miejscu, gdzie nie ma panów, wciąż pamięta się rządy Serriadha i szanuje sztuki. Od siedmiu lat szukam owego miejsca, owej wyspy. — Kto ci o nim opowiedział? — Kobiety Dłoni. — Każdy może podnieść pięść i pokazać dłoń — powiedziała łagodnie wyższa kobieta. — Ale nie każdy zdoła do Roke dolecieć, dopłynąć, dożeglować, w ogóle tu dotrzeć. Musimy zatem spytać, co cię tu sprowadza. Wydra nie odpowiedział od razu. — Przypadek — rzekł w końcu — sprzyjający latom pragnień. Nie sztuka, nie wiedza. Myślę, że przybyłem do miejsca, którego szukałem, ale tego nie wiem. Myślę, że jesteście ludźmi, o których mi opowiadano. Ale tego nie wiem. Myślę, że drzewa, które widziałem ze wzgórza, skrywają w sobie wielką tajemnicę. Ale tego nie wiem. Wiem jedynie, że odkąd postawiłem stopę na tamtym wzgórzu, stałem się taki jak kiedyś, w dzieciństwie, gdy pierwszy raz usłyszałem pieśń “Czyny Enladzkie". Błąkam się pośród cudów. Zbliżyli się ku nim inni ludzie. Usłyszał ciche głosy. — Gdybyś tu został, co byś robił? — spytała kobieta o czarnych brwiach. — Mogę budować łodzie, naprawiać je, żeglować. Potrafię znajdować nad ziemią i pod ziemią. Umiem zaklinać pogodę, jeśli tego wam trzeba. I będę uczył się od wszystkich, którzy zechcą mi coś przekazać. — Czego pragniesz się uczyć? — spytała wyższa kobieta łagodnym głosem. Teraz Medra poczuł, że zadano mu pytanie, od którego zależeć będzie reszta jego życia. I znowu przez jakiś czas milczał. Zaczął coś mówić, umilkł i w końcu rzekł: — Nie mogłem nikogo ocalić. Nikogo, nawet tej, która mnie ocaliła. Nic, co wiem, nie mogło jej uwolnić. Nie potrafię niczego. Jeśli wiecie, co znaczy wolność, błagam, nauczcie mnie. — Wolność — powtórzyła wysoka kobieta. Jej głos zabrzmiał niczym trzaśniecie bicza. Spojrzała na swych towarzyszy i po chwili uśmiechnęła się lekko. Odwracając się do Medry, powiedziała: — Jesteśmy więźniami, toteż wolność stanowi główny temat naszych nauk. Przybyłeś tu poprzez mury naszego więzienia. Twierdzisz, że szukasz wolności. Powinieneś jednak wiedzieć, że odejście z Roke może okazać się jeszcze trudniejsze niż przybycie tutaj. To więzienie wewnątrz więzienia, częściowo wzniesione przez nas samych — zerknęła na pozostałych. — Co powiecie? — spytała. Zdawało się, że porozumiewają się w milczeniu. W końcu niższa z kobiet spojrzała na Medrę ognistymi oczami. — Zostań, jeśli chcesz — rzekła. — Zostanę. — Jak mamy cię nazywać? — Rybołów. I tak go nazywano. Na Roke znalazł jednocześnie więcej i mniej, niż sugerowała nadzieja, która od tak dawna kierowała jego krokami. Dowiedział się, że wyspa Roke leży w sercu Ziemiomorza. Pierwszą ziemią, wydźwigniętą z wód przez Segoya na początku czasu, była Jasna Za na północy, drugą Roke. Zielone wzgórze, Pagórek Roke, miał korzenie głębsze niż wszystkie wyspy. Drzewa, które czasami zdawały się stać w jednym miejscu wyspy, a czasami w innym, były najstarszymi drzewami świata, źródłem i sercem magii. — Gdyby ścięto Gaj, upadłaby wszelka magia. Korzenie owych drzew to korzenie wiedzy. Wzory w cieniach ich liści i w blasku słońca powtarzają słowa, które Segoy wymówił podczas aktu Tworzenia. Tak twierdziła Żar, jego zapalczywa nauczycielka o czarnych brwiach. Na Roke sztuki magii nauczały wyłącznie kobiety. Na całej wyspie żyło niewielu mężczyzn. Żaden z nich nie władał mocą. Trzydzieści lat wcześniej piraccy władcy z Wathort wysłali flotę, by podbiła Roke — nie dla bogactw, lecz by zniszczyć moc magii, o której krążyły plotki. Jeden z czarnoksiężników z Roke zdradził wyspę czarownikom z Wathort. Zdjął zaklęcia ostrzegawcze i obronne. Wówczas piraci zajęli wyspę, nie magią, ale mieczem i ogniem. Ich wielkie okręty zapełniły zatokę Thwil. Pirackie hordy paliły i rabowały. Łowcy niewolników uwozili mężczyzn, chłopców, młode kobiety. Małe dzieci i starców zabijali. Podpalali pola i domy. Gdy po kilku dniach odpłynęli, nie pozostawili ani jednej wioski. Farmy leżały w ruinie. Miasto nad zatoką Thwil miało w sobie odrobinę niezwykłości Pagórka i Gaju. Choć bowiem napastnicy przebiegali przez nie w poszukiwaniu niewolników i łupów, i podpalali domy, ognie natychmiast wygasały, a wąskie uliczki zwiodły przybyszów na manowce. Spośród tych, co przeżyli napaść, większość stanowiły mądre kobiety i ich dzieci, które ukryły się w mieście bądź wewnętrznym Gaju. Mężczyźni, którzy obecnie żyli na Roke, byli właśnie owymi ocalałymi, obecnie już dorosłymi dziećmi. Na wyspie niepodzielnie rządziły Kobiety Dłoni. Ich zaklęcia od dawna strzegły Roke, a obecnie pilnowały jej jeszcze czujniej. Kobiety Dłoni nie ufały mężczyznom. Jeden z nich je zdradził. Zaatakowali je mężczyźni. Męskie ambicje zwiodły na manowce magiczną sztukę, tak by służyła sprawie zysku. — Nie chcemy mieć nic wspólnego z ich rządami — powiedziała łagodnym głosem wysoka Woal. Żar jednak rzekła do Medry: — Sami zgotowaliśmy sobie zgubę. Kobiety Dłoni zebrały się na Roke ponad sto lat wcześniej, tworząc związek magów. Dumne, pewne swej mocy, próbowały nauczać innych, by w sekrecie trzymali się razem, przeciwstawiając się siewcom wojny, łowcom niewolników, do czasu gdy otwarcie przeciw nim powstaną. Kobiety wyruszały z Roke do innych krajów wokół Morza Najgłębszego, tkając szeroką, niewidoczną sieć oporu. Nawet teraz pozostały z niej jeszcze strzępy. Medra natknął się na jeden z nich w wiosce Anieb i odtąd podążał tym śladem. Nie doprowadziły go jednak na wyspę. Od czasu najazdu Roke całkowicie odcięła się od świata, zamknięta wewnątrz kordonu potężnych zaklęć ochronnych, cały czas wzmacnianych przez mądre kobiety z wyspy. Wszelkie kontakty z innymi zostały zerwane. — Nie mogliśmy ich ocalić — powiedziała Żar. — Nie mogliśmy ocalić siebie. Woal, mimo uśmiechu i łagodnego głosu, była nieugięta. Oznajmiła Medrze, że zgodziła się na jego pozostanie na Roke, bo chciała mieć na niego oko. — Raz już przebiłeś się przez nasz mur — rzekła. — To, co o sobie opowiadasz, może być prawdą, ale nie musi. Co mógłbyś mi powiedzieć, bym ci zaufała? Zgodziła się z innymi, by dać mu mały domek na wybrzeżu i pracę u szkutniczki z Thwil, która sama wyuczyła się swego fachu i z radością przyjęła zręcznego pomocnika. Woal nie wtrącała się do jego życia. Zawsze witała go uprzejmie. Jednak na jej pytanie — “Co mógłbyś mi powiedzieć, bym ci zaufała?" — nie umiał odpowiedzieć. Żar zwykle krzywiła się na jego widok. Zadawała mu krótkie pytania, słuchała odpowiedzi i milczała. Pewnego razu nieśmiało spytał ją o Wewnętrzny Gaj, gdy bowiem zagadywał o to innych, zawsze słyszał: “Żar ci powie". Ona jednak odmówiła odpowiedzi. Nie arogancko, lecz stanowczo. — O Gaju możesz się nauczyć tylko w Gaju i tylko od niego. Pewnego popołudnia zeszła na piaszczystą plażę zatoki Thwil, gdzie Medra naprawiał łódź rybacką. Pomogła mu, jak umiała, wypytując o sztukę budowy łodzi, a on pokazał jej wszystko, co potrafił. Było to bardzo miłe popołudnie. Potem odeszła bez słowa. Trochę go niepokoiła. Była nieobliczalna. Zdumiał się, gdy kilka dni później oznajmiła: — Po Długim Tańcu wyruszam do Gaju. Jeśli chcesz, chodź ze mną. Choć zdawało się, że z pagórka Roke widać cały Gaj, kiedy człowiek wszedł między drzewa, nie zawsze znajdował drogę na pola. Wędrował pod dębami, bukami, jesionami, kasztanowcami, orzechami i wierzbami, znajomymi drzewami, zielonymi wiosną, nagimi zimą. Między nimi rosły też ciemne świerki i wysokie drzewa iglaste, których Medra nie znał, o miękkiej czerwonawej korze i stożkowatym kształcie. Szedł między nimi, a wiodąca wśród drzew ścieżka nigdy nie pozostawała taka sama. Ludzie w Thwil radzili, by zanadto nie zagłębiać się w las, bo tylko wracając tą samą drogą można było mieć pewność, że się nie zabłądzi. — Jak daleko sięga ten las? — spytał Medra. — Tak daleko jak myśl — odparła Żar. Mówiła, że liście na drzewach przemawiają, a cienie można odczytać. — Uczę się je rozumieć — rzekła. Podczas pobytu na Orrimy Medra nauczył się czytać zwykłe pismo Archipelagu. Później Smoczy Lot z Pendoru nauczył go niektórych run mocy. Była to jednak wciąż powszechna wiedza. Tego, czego Żar dowiedziała się samotnie w Wewnętrznym Gaju, nie znał nikt oprócz tych, z którymi podzieliła się swą wiedzą. Całe lato mieszkała pod kopułą Gaju, za osłonę mając jedynie gałęzie i gotując na niewielkim ogniu obok strumienia wypływającego z puszczy i wpadającego do rzeki. Medra obozował nieopodal. Nie wiedział, czego Żar od niego chciała. Najwyraźniej pragnęła go uczyć. Zacząć odpowiadać na pytania o Gaj. Ale milczała. On także nie odzywał się słowem, nieśmiały i ostrożny, lękając się zakłócić jej samotność, która zdumiewała go, podobnie jak osobliwość samego Gaju. Drugiego dnia Żar poprosiła, by z nią poszedł, i zaprowadziła go daleko w głąb lasu. Wędrowali godzinami w milczeniu. W letnie popołudnie w lesie panowała cisza. Nie śpiewał żaden ptak. Liście nie szeleściły. Ścieżki między pniami ulegały nieskończonym zmianom, a jednak wszystkie były takie same. Medra nie zorientował się nawet, kiedy zawrócili. Wiedział jednak, że zaszli dalej niż wybrzeża Roke. Ciepłym wieczorem znów znaleźli się pośród pól i pastwisk. Gdy wracali do obozu, ujrzał nad zachodnimi wzgórzami cztery gwiazdy Kuźni. Żar pożegnała go jedynie krótkim dobranoc. Następnego dnia oznajmiła: — Zamierzam usiąść pod drzewami. Niepewny, czego od niego oczekuje, podążył za nią w pewnej odległości. Gdy usiadła, zrobił to samo. Milczała, patrzyła i nasłuchiwała. On też patrzył, milczał i nasłuchiwał. Spędzili tak kilkanaście dni, aż wreszcie pewnego poranka Medra zbuntował się i kiedy Żar ruszyła do Gaju, został nad strumieniem. Nawet nie obejrzała się za siebie. Tego ranka z Thwil przybyła Woal. Przyniosła im kosz chleba, sera i owoców. — Czego się dowiedziałeś? — spytała Medrę swym chłodnym, łagodnym głosem. — Że jestem głupcem — odparł. — Czemu, Rybołowie? — Tylko głupiec może siedzieć wiecznie pod drzewami i niczego się nie nauczyć. Woal uśmiechnęła się lekko. — Moja siostra nigdy dotąd nie uczyła mężczyzny — powiedziała. Zerknęła na niego i odwróciła wzrok, spoglądając na zielone i złote pola. — Nigdy dotąd nie spojrzała na mężczyznę — dodała. Medra milczał. Twarz go paliła. Spuścił głowę. — Myślałem… — zaczął i urwał. W słowach Woal ujrzał drugie oblicze niecierpliwości milczącej Żar. Próbował patrzeć na nią jak na kogoś nieosiągalnego, a przecież pragnął dotknąć jej miękkiej brązowej skóry, czarnych lśniących włosów. Gdy patrzyła na niego z nagłym wyzwaniem, myślał, że ją rozgniewał. Bał się ją zranić, urazić. Czego się lękała? Jego pożądania? Swojego własnego? Nie była jednak niedoświadczoną dziewczyną, lecz mądrą kobietą, magiem. Tą, która wędruje po Wewnętrznym Gaju i dostrzega wzory wśród cieni! Wszystko to przemknęło mu przez głowę, niczym gwałtowna fala przerywająca tamę. — Sądziłem, że magowie nie spoufalają się z innymi — powiedział w końcu. — Smoczy Lot mówił, że miłosne zbliżenie niszczy naszą moc. — Tak twierdzą niektórzy — odparła łagodnie Woal. Uśmiechnęła się i pożegnała. Medra czekał do wieczora, oszołomiony i zły. Gdy w końcu Żar wynurzyła się z Gaju i ruszyła do swego liściastego szałasu nad strumieniem, poszedł za nią, jako wymówkę dźwigając kosz Woal. — Mogę z tobą pomówić? — spytał. Przytaknęła krótko, marszcząc czarne brwi. Medra milczał. Żar przykucnęła, by sprawdzić, co jest w koszyku. — Brzoskwinie! — wykrzyknęła i uśmiechnęła się. — Mój mistrz, Smoczy Lot, mówił, że czarodzieje, którzy się kochają, tracą moc — wypalił w końcu Medra. Nie odpowiedziała, wykładając na ziemię wszystko z koszyka i dzieląc na dwie części. — Sądzisz, że to prawda? — spytał. Wzruszyła ramionami. — Nie. Zabrakło mu słów. Po chwili spojrzała na niego. — Nie — powtórzyła cicho. — Nie sądzę, by była to prawda. Myślę, że wszystkie prawdziwe moce, stare moce u swych korzeni są tym samym. Stał bez ruchu, w milczeniu. — Te brzoskwinie są dojrzałe — rzekła. — Będziemy musieli zjeść je od razu. — Gdybym zdradził ci moje imię — powiedział. — Moje prawdziwe imię… — Wówczas podałabym ci moje — odparła. — Jeśli… jeśli tak właśnie powinniśmy zacząć. Zaczęli jednak od brzoskwiń. Oboje byli nieśmiali. Gdy Medra ujął jej dłoń, trzęsły mu się ręce i Żar, której imię brzmiało Elehal, odwróciła się gniewnie. Potem, bardzo lekko, musnęła jego palce. Kiedy gładził jej lśniące czarne włosy opadające niczym wodospad, zdawała się z trudem znosić jego dotknięcie, toteż przestał. Gdy spróbował ją objąć, była sztywna, odpychająca. Potem odwróciła się i pospiesznie, niezręcznie, gwałtownie chwyciła go w objęcia. Pierwsza wspólna noc i kolejne spędzone razem nie dały im zbyt wiele rozkoszy ani ukojenia. Uczyli się jednak od siebie. Pokonując wstyd i lęk, poznali w końcu namiętność. Wówczas długie dni w ciszy lasu i długie, rozświetlone gwiazdami noce stały się dla nich prawdziwą radością. Kiedy z miasta przybyła Woal, przynosząc im ostatnie letnie brzoskwinie, wybuchnęli śmiechem. Brzoskwinie stały się symbolem ich szczęścia. Próbowali ją przekonać, by z nimi została i zjadła kolację. Nie zgodziła się jednak. — Bądźcie tu, póki możecie — rzekła. Tego roku lato nie trwało długo. Szybko nadeszły deszcze. Wczesną jesienią śnieg spadł na Roke, choć rzadko docierał tak daleko na południe. Kolejne sztormy atakowały wyspę, jakby wichry zbuntowały się przeciw manipulacjom czarowników. Kobiety siedziały razem przy ogniu w samotnych domach. Ludzie w Thwil zbierali się wokół palenisk. Słuchali skowytu wiatru, bębnienia deszczu, ciszy śniegu. Nad zatoką Thwil morze z hukiem uderzało o rafy i skały otaczające wyspę. Żadna łódź nie zdołałaby pokonać fal. Dzielili się wszystkim, co mieli. Pod tym względem była to naprawdę Wyspa Morreda. Nikt na Roke nie głodował ani nie był bezdomny, choć też nikt nie miał wiele więcej, niż potrzebował. Ukryci przed resztą świata, nie tylko przez morze i sztormy, lecz przez zaklęcia otaczające wyspę i zwodzące statki z kursu, pracowali, rozmawiali i śpiewali pieśni: “Zimową kolędę", “Czyny młodego króla". Mieli też księgi: “Kroniki Enladzkie" i “Dzieje mądrych bohaterów". Starzy mężczyźni i kobiety czytali na głos urywki owych bezcennych ksiąg w sali na przystani, gdzie rybacy splatali i naprawiali sieci. Było tam palenisko. Rozpalali ogień. Ludzie przybywali nawet z farm po drugiej stronie wyspy, by słuchać dawnych historii. Siedzieli w ciszy, zasłuchani. — Nasze dusze są głodne — mawiała Żar. Zamieszkała z Medrą w jego małym domku nieopodal domu Sieci, choć wiele czasu spędzała z siostrą. Żar i Woal były małymi dziewczynkami, gdy przybyli najeźdźcy z Wathort. Matka ukryła je w piwnicy na farmie, a potem, korzystając ze swych zaklęć, próbowała obronić męża i braci, którzy nie chcieli się kryć, lecz walczyli z najeźdźcami. Zostali zarżnięci tak jak ich bydło. Dom i budynki spalono. Dziewczynki spędziły w piwnicy wiele dni i nocy. Gdy w końcu zjawili się sąsiedzi, by pogrzebać gnijące ciała krów, znaleźli dwójkę dzieci, milczących, wygłodniałych, uzbrojonych w motykę i wyłamane ostrze pługa, gotowych bronić kopców kamieni i ziemi wzniesionych nad umarłymi. Medra usłyszał od Żar zaledwie skrawki owej historii. Pewnego wieczoru opowiedziała mu ją Woal, trzy lata starsza od siostry i przechowująca w pamięci żywe obrazy tamtych dni. Żar siedziała obok, słuchając w milczeniu. W rewanżu Medra opowiedział Woal i Żar o kopalniach w Samory, czarnoksiężniku Gelluku i niewolnicy Anieb. Gdy skończył, Woal milczała długą chwilę. — To właśnie miałeś na myśli, gdy tu przybyłeś? “Nie mogłem ocalić tej, która mnie ocaliła". — A ty spytałaś: “Co mógłbyś mi powiedzieć, bym ci zaufała?". — Powiedziałeś — odparła Woal. Medra ujął jej dłoń i uniósł do swego czoła. Opowiadając historię Somory, wstrzymywał łzy. Teraz pozwolił, by płynęły otwarcie. — Dała mi wolność — rzekł. — Wciąż czuję, że wszystko, co robię, robię dzięki niej i dla niej. Nie, nie dla niej. Dla zmarłych niczego nie da się zrobić, ale dla… — Dla nas — wtrąciła Żar. — Dla nas. Tych, którzy żyją w ukryciu. Nie zabici, nie zabijając. Martwi pozostaną martwi. Władcy, wielcy ludzie, podążają własną drogą. Cała nadzieja świata skupia się w ludziach, którzy nie mają znaczenia. — Czy wiecznie musimy się ukrywać? — Powiedziane jak na mężczyznę przystało. — Woal uśmiechnęła się lekko, z bólem. — Tak — odparła Żar. — Musimy się ukrywać. Jeśli trzeba, wiecznie. Bo poza tą wyspą nie pozostało już nic, jedynie śmierć bądź zadawanie śmierci. Powiedziałeś to, a ja ci wierzę. — Ale prawdziwej mocy nie uda się ukryć — zauważył Medra. — Nie na długo. W ukryciu moc umiera. — Na Roke magia nie zginie — powiedziała Woal. — Na Roke wszystkie zaklęcia są silne. Tak mawiał sam Ath. Wędrowałeś przecież pod drzewami… Naszym zadaniem jest podtrzymywać tę siłę, ukrywać ją. O tak. Gromadzić, tak jak młody smok chciwie gromadzi w sobie ogień. I dzielić się nią. Ale tylko tutaj. Przekazywać ją następnym pokoleniom, tu, gdzie jest bezpieczna, gdzie wielcy rabusie i zabójcy nie będą jej szukać, bo nikt z nas nie ma dla nich znaczenia. Pewnego dnia smok zdobędzie dość sił, nawet jeśli trzeba na to tysiąca lat… — Lecz poza Roke żyją zwykli ludzie — rzekł Medra. — Pracują nad siły, głodują, umierają w biedzie. Czy muszą tak żyć tysiąc lat, pozbawieni nadziei? Powiódł wzrokiem od jednej siostry do drugiej, jednej łagodnej i niewzruszonej, drugiej — pod powłoką surowości — ciepłej i wrażliwej jak pierwszy płomień, z którego powstaje ogień. — Na Havnorze — dodał — daleko od Roke, w wiosce na górze Onn, wśród ludzi, którzy nie wiedzą nic o świecie, wciąż żyją Kobiety Dłoni. Po tylu latach sieć wciąż istnieje. Jak ją utkano? — Zręcznie, magicznie — odparła Żar. — Jak na sztukmistrzów przystało. — I rzucono daleko! — Ponownie spojrzał na swe towarzyszki. — Niewiele nauczono mnie w mieście Havnor. Moi nauczyciele mówili, bym nie używał magii do złych celów. Żyli jednak w strachu, nie mieli sił, by przeciwstawić się potężniejszym od siebie. Dali mi wszystko, co posiadali. Nie było tego wiele. Tylko szczęście sprawiło, że moc nie zwiodła mnie na manowce. Szczęście i siła Anieb. Gdyby nie ona, służyłbym teraz Gellukowi. A przecież ona także nie odebrała żadnych nauk i stała się niewolnicą. Skoro nawet najlepsi źle uczą magii, a potężni wykorzystują ją do złych celów, jak może wzrosnąć nasza siła? Czym będzie karmił się młody smok? — Jesteśmy w centrum — odparła Woal. — Musimy w nim pozostać i czekać. — Musimy dawać to, co mamy — rzekł Medra. — Jeśli wszyscy poza nami żyją w niewoli, co warta jest nasza wolność? — Prawdziwa sztuka pokonuje fałszywą. Wzór pozostanie. — Żar zmarszczyła brwi. Sięgnęła po pogrzebacz i poruszyła swój imiennik w palenisku. Nadwęglone drwa buchnęły jasnym ogniem. — To wiem, ale nasze życie jest krótkie, a Wzór bardzo długi. Gdyby tylko Roke wciąż pozostała taka jak kiedyś. Gdybyśmy mieli więcej ludzi władających prawdziwą sztuką, nauczających, uczących się, zachowujących moc… — Gdyby Roke była wciąż taka jak kiedyś, znana ze swej siły, ci, których się lękamy, znów by przybyli, by nas zniszczyć — wtrąciła Woal. — Naszą siłą jest dochowanie tajemnicy — podsumował Medra. — Ale i naszym problemem. — Naszym problemem są mężczyźni — sprostowała Woal. — Wybacz, drogi bracie, lecz mężczyzn bardziej interesują inni mężczyźni niż kobiety i dzieci. Może tu być pięćdziesiąt czarownic i nie zwrócą na to uwagi. Gdyby jednak wiedzieli, że przebywa u nas pięciu magów, znów spróbowaliby nas zniszczyć. — Choć zatem byli wśród nas mężczyźni, nazwano nas Kobietami Dłoni — dodała Żar. — I wciąż nimi jesteście — zgodził się Medra. — Anieb była jedną z was. Ona, wy, my wszyscy żyjemy w tym samym więzieniu. — Co możemy zrobić? — spytała Woal. — Poznać naszą siłę! — odparł Medra. — Załóżmy szkołę — powiedziała Żar. — Mędrcy będą uczyć się od siebie nawzajem, studiować Wzór… Gaj nas osłoni. — Władcy wojen nienawidzą uczonych i nauczycieli — rzekł Medra. — Myślę, że także się ich boją — mruknęła Woal. Rozmawiali tak owej długiej zimy. Inni rozmawiali z nimi. Powoli z wizji zrodził się zamiar. Z tęsknoty plan. Woal, jak zawsze ostrożna, ostrzegała przed niebezpieczeństwem. Siwowłosy Wydma tak bardzo się zapalił, że — jak mówiła Żar — pragnął natychmiast — Jak możemy uczyć naszej sztuki, gdy nie wiemy, czym jest naprawdę? — pytała. Toteż rozmawiały i o tym wszystkie mądre kobiety z wyspy: Czym jest prawdziwa sztuka magiczna? Kiedy staje się fałszywa? Jak utrzymać bądź przywrócić równowagę? Które sztuki są potrzebne, użyteczne, a które niebezpieczne? Czemu niektórzy ludzie mają jeden dar, a nie inne? I czy można nauczyć się sztuki, do której brak nam wrodzonego talentu? Podczas owych dyskusji powstały nazwy, od tej pory zawsze nadawane owym umiejętnościom: szukanie, zaklinanie pogody, przemiany, uzdrawianie, przywoływanie, wzory, imiona, sztuka iluzji i znajomość pieśni. Nawet dziś są to sztuki mistrzów z Roke, choć Mistrz Pieśni zajął miejsce Mistrza Szukania, gdy szukanie uznano za zwykłą użyteczną sztuczkę, niegodną magów. Podczas tych dyskusji zrodziła się Szkoła na Roke. Niektórzy twierdzą, że Szkoła powstała zupełnie inaczej. Mówią, że na Roke rządziła niegdyś niewiasta, zwana Mroczną Kobietą, sprzymierzona z Dawnymi Mocami ziemi. Twierdzą, iż kobieta ta żyła w jaskini, pod Pagórkiem Roke, nigdy nie wychodząc na świat, lecz tkając potężne zaklęcia, zasnuwając nimi ziemie i morze, i zmuszając ludzi, by byli posłuszni jej złej woli. Potem jednak na Roke przybył pierwszy arcymag, zburzył barierę, wtargnął do jaskini, pokonał Mroczną Kobietę i zajął jej miejsce. W opowieści tej nie kryje się nawet ziarno prawdy, poza jednym: istotnie, jeden z pierwszych mistrzów z Roke otworzył wielką grotę i zszedł do niej. Grota ta jednak nie leżała na Roke, choć korzenie Roke są korzeniami wszystkich innych wysp. Prawdą jest też, iż w czasach Medry i Elehal ludzie z Roke, kobiety i mężczyźni, nie lękali się Dawnych Mocy ziemi, lecz oddawali im cześć, szukając w nich siły i natchnienia. Z upływem lat jednak uległo to zmianie. Tego roku wiosna nadeszła późno — zimna i burzliwa. Medra zaczął budować łódź. Gdy zakwitły drzewka brzoskwiniowe, łódka była już gotowa: smukła, solidna łódź rybacka w havnorskim stylu. Nazwał ją “Nadzieja". Wkrótce potem wypłynął z zatoki Thwil, nie zabierając ze sobą towarzysza. — Czekaj na mnie pod koniec lata — powiedział do Żar. — Będę w Gaju — odparła. — A moje serce będzie z tobą, moja ciemna Wydro, biały Rybołowie, mój ukochany Medro. — A moje z tobą, mój Ognisty Żarze, moje kwitnące drzewo, moja ukochana Elehal. Podczas pierwszego ze swych poszukiwań Medra, czy też Rybołów, jak go nazywano, pożeglował na północ Morzem Najgłębszym na Orrimy. Wyspę tę odwiedził już kilka lat wcześniej. Żyli tam Ludzie Dłoni, którym ufał. Jeden z nich, Kruk, był bogatym odludkiem. Sam nie miał magicznego daru, miłował jednak wielce słowo pisane, księgi wiedzy i historię. To właśnie Kruk, jak sam powiedział, przemocą posadził Rybołowa nad książką, by nauczył się czytać. Kruk był dziwnym człowiekiem, kapryśnym, aroganckim, szczodrym i kiedy przyszło do obrony jego namiętności, odważnym. Wiele lat wcześniej rzucił wyzwanie władzy Losena. W przebraniu udał się do portu w Havnorze i zdołał umknąć z czterema księgami pochodzącymi ze starożytnej biblioteki królów. Właśnie zdobył, i był z tego ogromnie dumny, magiczną rozprawę z Way, traktującą o mocy rtęci. — Ją także sprzątnąłem sprzed nosa Losenowi — powiedział, zwracając się do Rybołowa. — Spójrz tylko, należała do słynnego czarnoksiężnika. — Do Tinarala — rzekł Rybołów. — Znałem go. — A zatem to śmieć? — Kruk natychmiast potrafił odczytywać wszelkie znaki, jeśli tylko odnosiły się do ksiąg. — Nie wiem. Mam na oku większą zdobycz. Kruk zaciekawiony podniósł wzrok. — Księgę Imion — wyznał Rybołów. — Zaginęła, gdy Ath wyruszył na zachód. Mag zwany Smoczym Lotem mówił, że kiedy Ath zatrzymał się na Pendorze, powiedział tamtejszemu czarownikowi, iż zostawił Księgę Imion na przechowanie u kobiety z Dziewięćdziesięciu Wysp. — U kobiety?! Na przechowanie? Z Dziewięćdziesięciu Wysp? Oszalał?! Kruk złościł się i narzekał, lecz sama myśl o tym, że Księga Imion wciąż może istnieć, sprawiła, że gotów był wyruszyć na Dziewięćdziesiąt Wysp. Pożeglowali zatem “Nadzieją" na południe. Najpierw wylądowali na cuchnącej Geath, a potem, w przebraniu handlarzy, wędrowali od jednej wysepki do drugiej, pokonując labirynt kanałów. Kruk wyładował całą łódź towarami znaczniej lepszymi od tych, które znali gospodarze z wysp, a Rybołów ofiarował je po uczciwej cenie, najczęściej na wymianę, wyspiarze bowiem niemal nie używali pieniędzy. Wkrótce sława zaczęła wyprzedzać dwóch handlarzy. Wszyscy wiedzieli, że chętnie wymienią się na księgi, byle stare i niezwykłe. Na wyspach jednak wszystkie księgi były stare i niezwykłe, choć niewiele ich już zostało. Kruk szalał z radości, zdobywszy poplamiony wodą bestiariusz z czasów Akambara w zamian za pięć srebrnych guzików, nóż z rękojeścią z macicy perłowej i sztukę jedwabiu z Lorbanery. Zachwycał się starożytnymi opisami harikki, otaka i lodowego niedźwiedzia. Rybołów schodził na ląd na każdej wyspie, demonstrując swe towary w kuchniach miejscowych gospodyń i sennych tawernach, gdzie przesiadywali starcy. Czasami od niechcenia zaciskał rękę w pięść i unosił, ukazując wnętrze dłoni. Nikt jednak nie odpowiedział podobnym znakiem. — Książki? — rzekł z powątpiewaniem wyplatacz koszy na północnym Sudidi. — Tak jak ta tutaj? — wskazał ręką długie pasma pergaminu wplecione w strzechę. — To one przydają się do czegoś jeszcze? Kruk dostrzegł słowa widoczne tu i ówdzie pomiędzy sitowiem dachu i zaczął trząść się z gniewu. Rybołów pospiesznie odprowadził go do łodzi. — To był tylko podręcznik uzdrawiacza zwierząt — powiedział Kruk. Opuścili już wyspę i żeglowali dalej. — Zdążyłem przeczytać “choroby stawów" i coś o sutkach owiec. Ale co za ignorancja! Co za straszna ignorancja! Wzmocnić dach kartami książki! — A w dodatku była to bardzo użyteczna wiedza — przyznał Rybołów. — Jak ludzie mogą żyć godnie, jeśli nie zachowuje się wiedzy, nie naucza jej? Gdyby tylko można zgromadzić księgi w jednym miejscu… — Takim jak biblioteka królów. — W głosie Kruka zabrzmiała nuta tęsknoty za utraconą chwałą. — Albo twoja biblioteka — uzupełnił Rybołów. Stał się już znacznie subtelniejszy niż kiedyś. — To tylko fragmenty — odrzekł jego towarzysz, mówiąc z lekceważeniem o dziele swego życia. — Resztki! — Początek — sprostował Rybołów. Kruk jedynie westchnął. — Myślę, że powinniśmy znów popłynąć na południe. — Rybołów skręcił, zmierzając w stronę otwartego kanału, w kierunku Pody. — Ty masz dar — przyznał Kruk. — Wiesz, gdzie szukać. Poszedłeś wprost do bestiariusza na strychu… Ale tu niczego nie ma. Niczego ważnego. Ath nie pozostawiłby największej z ksiąg wiedzy prostakom, którzy zrobiliby z niej dach. Zabierz nas na Pody, jeśli chcesz, a potem z powrotem na Orrimy. Mam już dosyć. — Poza tym kończą nam się guziki — dokończył wesoło Rybołów. Czuł w sercu radość. Gdy tylko pomyślał o Pody, zrozumiał, że zmierza we właściwą stronę. — Może znajdę coś po drodze — dodał. — To w końcu mój talent. Żaden z nich wcześniej nie był na Pody, sennej, południowej wyspie. Tutejszy piękny, stary port, Telio, wzniesiony z różowego piaskowca, otaczały pola i sady, które powinny być żyzne i pachnące, lecz od stu lat wyspą władali panowie z Wathort, nakładając podatki i porywając niewolników. Ich rządy odebrały siły ziemi i ludziom. Słoneczne ulice Telio były smutne i brudne. Ludzie mieszkali tu jak w głuszy: w namiotach i szałasach zbudowanych ze śmieci bądź na gołej ziemi. — To na nic. — Kruk z niesmakiem ominął ludzkie odchody. — Ci nieszczęśnicy nie mają żadnych książek, Rybołowie. — Zaczekaj. Daj mi jeden dzień. — To niebezpieczne. To bez sensu. — Kruk jednak słabo protestował. Skromny, naiwny młodzieniec, którego niegdyś nauczył czytać, stał się obecnie jego mądrym przewodnikiem. Podążył za nim głównymi ulicami i dalej, w głąb dzielnicy małych domków, dawnych siedzib tkaczy. Na Pody hodowano len. Wszędzie wokół stały kamienne budynki zmiękczalni, obecnie puste. W oknach widać było warsztaty tkackie. Na małym placu, skrytym w cieniu przed palącym słońcem, kilka kobiet przędło, siedząc wokół studni. W pobliżu bawiły się dzieci, niespokojne od gorąca, obdarte, z zainteresowaniem obserwujące przybyszów. Rybołów bez wahania ruszył w tamtą stronę, jakby wiedział, dokąd zmierza. Grzecznie powitał kobiety. — Mój piękny panie — powiedziała z uśmiechem jedna z nich — nie warto nawet pokazywać, co masz w swych workach. Nie mam bowiem ani miedziaka, ani kawałka kości. Od dawna ich nie oglądałam. — Może jednak masz kawałek płótna, dobrodziejko, tkaniny bądź nici? Płótno z Pody jest najlepsze. Tak słyszałem aż na Havnorze. Potrafię też ocenić to, co teraz przędziecie. Piękna nić, doprawdy. Kruk obserwował go z rozbawieniem i lekką wzgardą. Choć potrafił wspaniale targować się o książki, przekomarzania ze zwykłymi kobietami o guziki i nici były poniżej jego godności. — Niech no tylko to otworzę — powiedział Rybołów, rozkładając swe rzeczy na bruku. Kobiety i brudne nieśmiałe dzieci podeszły bliżej, by obejrzeć cuda, jakie chciał im pokazać. — Szukamy tkanin, niefarbowanych nici i innych rzeczy. Choćby guzików. Macie kościane bądź rogowe? Za trzy, cztery guziki gotów jestem dać mały aksamitny czepek. Albo zwój wstążki. Spójrzcie tylko na jej kolor! Pięknie pasowałaby do twych włosów, dobrodziejko. Szukamy też papieru bądź książek. Nasi panowie z Orrimy je lubią. Macie jakieś księgi? — Piękny z ciebie mężczyzna — rzekła kobieta, która odezwała się pierwsza, i ze śmiechem uniosła do czarnego warkocza czerwoną wstążkę. — Żałuję, że nic dla ciebie nie mam! — Nie śmiałbym prosić o całusa — odparł Medra. — Ale może otwartą dłoń. Uczynił znak. Przez moment patrzyła na niego. — To łatwe — rzekła cicho, odpowiadając tym samym gestem. — Ale nie zawsze bezpieczne wśród obcych. Medra nadal demonstrował swe towary i wymieniał żarty z kobietami i dziećmi. Nikt niczego nie kupił. Miejscowi przyglądali się błyskotkom jak najcenniejszym skarbom. Pozwolił im patrzeć i obmacywać do woli. Nie odezwał się ani słowem, gdy jedno z dzieci podwędziło małe lusterko z polerowanego mosiądzu, choć widział, jak cacko znika pod obdartą koszulą. W końcu oznajmił, że musi iść dalej. Gdy tylko zebrał towar, dzieci odeszły. — Mam sąsiadkę — oznajmiła kobieta o czarnych warkoczach — może znalazłoby się w jej domu trochę papieru, jeśli was to interesuje. — Zapisanego? — wtrącił Kruk, który siedział dotąd na pokrywie studni i okropnie się nudził. — Pokrytego znakami? Zmierzyła go wzrokiem. — Pokrytego znakami, panie — powiedziała. A potem, zwracając się do Rybołowa, dodała innym tonem: — Jeśli zechcesz pójść ze mną, mieszka tam. To zwykła dziewczyna i w dodatku biedna, ale wierz mi, handlarzu, powita cię z otwartymi rękami, choć może nie wszyscy to czynimy. — Z nas trojga troje. — Kruk pospiesznie uczynił znak. — Oszczędź sobie jadu, kobieto. — To wy, panie, musicie oszczędzać. Ja nie mam czego. Jesteśmy tu biedni. — Jej oczy błysnęły. Bez słowa poprowadziła ich naprzód. Po chwili dotarli do piętrowego kamiennego domu na końcu uliczki. Kiedyś był piękny; teraz stał częściowo pusty, zrujnowany, pozbawiony okien i gzymsów. Przeszli przez podwórze z wykopaną pośrodku studnią. Kobieta zapukała do drzwi. Otworzyła jej dziewczyna. — To nora czarownicy — rzekł Kruk, czując zapach ziół i aromatycznego dymu. Cofnął się o krok. — Uzdrowicielki — poprawiła przewodniczka. — Czy ona wciąż niedomaga, Dory? Dziewczyna przytaknęła, spoglądając najpierw na Rybołowa, potem na Kruka. Miała trzynaście, może czternaście lat. Choć szczupła, była mocno zbudowana. Jej oczy lśniły gniewnie. — To Mężczyźni Dłoni, Dory, jeden niski i piękny, drugi wysoki i dumny. Szukają papierów. Wiem, że kiedyś miałaś coś takiego, ale czy masz jeszcze? Z ich — Jest bardzo chora, Trzcino — powiedziała dziewczyna i zwróciła się do Rybołowa: — Nie jesteś uzdrowicielem. — Jej głos zabrzmiał oskarżycielsko. — Nie. — A ona owszem — wtrąciła Trzcina. — Jak jej matka. I matka matki. Wpuść nas, Dory. Albo przynajmniej mnie. Chcę z nią pomówić. — Dziewczyna na moment zniknęła w głębi domu. Trzcina odwróciła się do Medry. — Jej matka umiera na suchoty. Żaden uzdrowiciel nie mógłby jej pomóc. Kiedyś jednak umiała leczyć skrofuły i zaklinać ból. Była wspaniała. Dory z pewnością jej dorówna. Dziewczyna wezwała ich gestem. Kruk wolał zaczekać na zewnątrz. Znaleźli się w wysokim, długim pomieszczeniu. Wokół widniały jeszcze ślady dawnej elegancji, jednak wszystko było bardzo stare i bardzo biedne. Rybołów dostrzegał wszędzie akcesoria uzdrowicielki i pęki suszonych ziół, ułożone w pewnym porządku. Tuż przy pięknym kamiennym kominku, z którego unosiła się wąska smużka słodkiego ziołowego dymu, stało łóżko. Leżąca na nim kobieta była tak wyniszczona, że w półmroku zdawała się jedynie kupką kości wśród cieni. Gdy Rybołów podszedł do niej, spróbowała usiąść. Córka uniosła jej głowę na poduszce i Rybołów usłyszał: — Czarnoksiężnik. To nie przypadek. Natychmiast pojął, że ta kobieta ma moc. Czy ona go tutaj wezwała? — Jestem szukaczem — rzekł. — Znajduję. — Możesz ją uczyć? — Mogę ją zabrać do innych, którzy to potrafią. — Zrób to. — Zrobię. Opadła na poduszki i zamknęła oczy. Wstrząśnięty mocą jej woli, Rybołów wyprostował się i odetchnął głęboko. Spojrzał na dziewczynę, ona jednak nie zareagowała, z niemą rozpaczą obserwując matkę. Dopiero gdy kobieta pogrążyła się we śnie, Dory poszła pomóc Trzcinie, która krzątała się po izbie, zbierając zakrwawione szmatki rozrzucone wokół łóżka. — Przed chwilą znów miała krwotok, a ja nie mogłam go powstrzymać — odezwała się Dory. Z jej oczu spływały łzy, kreśląc linie na policzkach. Twarz dziewczyny niemal się nie zmieniła. — O, moja mała, biedne jagniątko. — Trzcina przytuliła ją. Dory odpowiedziała uściskiem, lecz nawet nie pochyliła głowy. — Zmierza już tam, do muru, a ja nie mogę z nią pójść — powiedziała. — Idzie sama, a ja nie mogę z nią pójść. Czy ty byś mógł? — Oderwała się od sąsiadki, spoglądając na Rybołowa. — Mógłbyś! — Nie — rzekł. — Nie znam drogi. Lecz gdy mówiła, ujrzał to, co widziała dziewczyna: długie zbocze opadające w ciemność i dalej, na skraju mroku, niski kamienny mur. Nagle wydało mu się, że dostrzega kobietę wędrującą wzdłuż muru, bardzo chudą, zwiewną; kości i cienie. Nie była to jednak umierająca matka dziewczyny, lecz Anieb. A potem wizja zniknęła. Znów stał naprzeciw młodej czarownicy. Jej oczy z wolna łagodniały. Ukryła twarz w dłoniach. — Musimy pozwolić im odejść — powiedział. — Wiem — szepnęła. Trzcina wodziła wzrokiem od jednego do drugiego. Jej oczy błyszczały. — Człek nie tylko zręczny — rzekła — ale i utalentowany. Cóż, nie jesteś pierwszy. Spojrzał na nią pytająco. — Miejsce to nazywamy domem Atha — oświadczyła. — On tu mieszkał — wtrąciła Dory. Przez moment w jej przepojonym beznadziejnym bólem głosie zabrzmiała nutka dumy. — Mag Ath, setki lat temu, zanim wyruszył na zachód. Wszystkie moje przodkinie były mądrymi kobietami. Zatrzymał się tutaj. Z nimi. — Daj mi miednicę — poprosiła Trzcina. — Przyniosę wody, by namoczyć bandaże. — Ja przyniosę wodę — wtrącił Rybołów. Z miednicą wyszedł na podwórko, do studni. Tak jak przedtem, Kruk siedział na cembrowinie, niespokojny i znudzony. — Czemu tracimy tu czas? — spytał ostro, gdy Rybołów spuścił do studni wiadro. — Czyżbyś stał się sługą czarownic? — Owszem. I będę jej służył aż do śmierci. A potem zabiorę jej córkę na Roke. Jeśli chcesz przeczytać Księgę Imion, możesz popłynąć z nami. I tak szkoła na Roke zyskała pierwszą uczennicę zza morza, a także pierwszego bibliotekarza. Księga Imion, obecnie przechowywana w Wieży Osobnej, stała się podstawą wiedzy i metody imion leżącej u podstaw magii z Roke. Dory, która, jak mówiono, uczyła własnych nauczycieli, stała się mistrzynią sztuk uzdrawiania i ziół; zapewniła tej sztuce poczesne miejsce wśród innych nauczanych na Roke. Kruk natomiast, niezdolny rozstać się choćby na miesiąc z Księgą Imion, posłał po własne książki na Orrimy i wraz z nimi osiadł w Thwil. Pozwalał ludziom ze szkoły je studiować, jeśli tylko okazywali im — i jemu — stosowny szacunek. Następne lata dla Rybołowa upływały podobnie. Późną wiosną wypływał “Nadzieją", szukając i znajdując ludzi do szkoły na Roke — głównie dzieci i młodzież, czasami też dorosłych mężczyzn i kobiety obdarzonych magicznym darem. Większość dzieci była biedna. I choć nie zabierał nikogo wbrew jego woli, rodzice i panowie rzadko poznawali prawdę. Rybołów był rybakiem potrzebującym do pomocy chłopaka bądź dziewczyny do pracy w tkalni, albo też kupował niewolników dla swego pana z innej wyspy. Jeśli oddawano dziecko, by zapewnić mu lepszą przyszłość, czy sprzedawano je do pracy, płacił prawdziwymi kościanymi płytkami. Gdy sprzedawano je w niewolę, płacił złotem i następnego dnia odpływał. Wtedy zaś złoto zmieniało się z powrotem w krowie łajno. Zapuszczał się daleko, nawet na Wschodnie Rubieże, i nigdy nie odwiedzał dwukrotnie tego samego miasta czy wyspy, chyba że upłynęły całe lata. Mimo wszystko jednak wkrótce zaczęto o nim szeptać. Ludzie nazywali go złodziejem dzieci, straszliwym czarnoksiężnikiem, który porywa dzieci na swą wyspę na lodowej północy i wysysa im krew. Na Way i Felkway po dziś dzień rodzice straszą nim dzieci, pouczając, by nie ufały nieznajomym. Wkrótce wielu Ludzi Dłoni wiedziało, co się dzieje na Roke. Na wyspę zaczęli przybywać przysyłani przez nich młodzi ludzie. Wielu z trudem docierało do celu, gdyż kryjące wyspę zaklęcia były jeszcze silniejsze niż dawniej. Sprawiały, iż wydawała się jedynie chmurą, rafą wśród spienionych fal. Do tego wiatr z Roke nie dopuszczał do zatoki Thwil statków, o ile na pokładzie nie znalazł się czarnoksiężnik zdolny go odwrócić. Mimo to jednak przybywali. Lata mijały i w końcu okazało się, iż szkoła potrzebuje nowej siedziby, większej niż jakikolwiek budynek w Thwil. W Ziemiomorzu mężczyźni budują statki, a kobiety domy. Tak nakazywał obyczaj. Jednak przy wznoszeniu większych budowli kobiety pracowały ramię w ramię z mężczyznami. Nie obowiązywały tu przesądy nie dopuszczające mężczyzn do kopalni ani zabraniające kobietom oglądać kładzenia kilu. Mężczyźni i kobiety, obdarzeni wielką mocą, wznieśli wspólnie Wielki Dom na Roke. Kamień węgielny położono na szczycie wzgórza, z którego biło źródło, nad miastem Thwil, naprzeciw Pagórka. Mury stawiano nie tylko z kamienia i drewna, lecz także z potężnych czarów, a wzmocniono zaklęciami. Pierwszą gotową częścią wielkiego domu było jego serce, Podwórzec Fontanny. Tam właśnie Medra przyszedł wraz z Elehal, stąpając po białych kamieniach, nim jeszcze otoczono je murami. Elehal zasadziła obok fontanny młodą jarzębinę z Gaju. Przyszła teraz, by sprawdzić, jak się miewa drzewko. Silny wiosenny wiatr od lądu porywał wodę z fontanny. Na Pagórku zebrała się grupka ludzi: czarnoksiężnik Hega z O nauczał krąg młodzieży sztuczek iluzji. Nazywali go Mistrzem Sztuk. Iskiernik już dawno przekwitł. Wiatr porywał jego popioły. We włosach Żar pojawiły się siwe pasma. — I znów wyruszasz, pozostawiając nam kwestię ustalenia reguł. — Jej brwi marszczyły się równie groźnie jak kiedyś, lecz głos rzadko przybierał równie surową nutę. — Zostanę, jeśli chcesz, Elehal. — Chcę, żebyś został. Ale nie rób tego. Zajmujesz się szukaniem. Musisz to robić. Tyle że ustalenie najlepszych metod — reguł, tak je chce nazwać Waris — to praca dwakroć cięższa niż budowa domu i wywołująca dziesięciokroć więcej sporów. Chciałabym móc się od tego oderwać. Znów spacerować — Czemu się spieramy? — spytał z głębokim smutkiem. — Bo jest nas więcej! Zbierz w komnacie dwudziestu, trzydziestu ludzi obdarzonych mocą, a będą starali się działać po swojemu. Kiedy mężczyzn, którzy zawsze pracowali samotnie, połączysz w grupę z kobietami mającymi swoje sposoby, osiągniesz tylko niechęć. Do tego istnieją między nami głębokie różnice, Medro. Musimy dojść do zgody. To niełatwe. Choć odrobina dobrej woli mogłaby zdziałać dużo. — Mówisz o Warisie? — O Warisie i kilku innych. To mężczyźni. Dla nich tylko to się liczy. Gardzą Dawnymi Mocami i boją się ich. Podejrzliwie traktują moce kobiet, bo sądzą, że łączą się one z Dawnymi Mocami. Jakby jakikolwiek śmiertelnik mógł z nich korzystać bądź próbować je kontrolować! Zbyt są skupieni na swej męskości. Twierdzą, że prawdziwy czarnoksiężnik musi być mężczyzną żyjącym bez kobiet. Siostra powiedziała mi wczoraj, że wraz z Ennio i cieślami zaproponowali, iż wzniosą im zamkniętą część domu albo nawet odrębny dom, by mogli zachować czystość. To nie moje słowo, lecz Warisa. Oni jednak odmówili. Chcą, by reguła Roke oddzieliła mężczyzn od kobiet i by mężczyźni podejmowali wszystkie decyzje. Jaki kompromis możemy z nimi zawrzeć? Czemu tu przyszli, jeśli nie chcą współpracować z kobietami? — Powinniśmy ich odesłać. — Odesłać stąd? W gniewie? By uprzedzili władców Wathortu i Havnoru, że wiedźmy z Roke szykują burzę? — Zapominam. Zawsze zapominam. — W jego głosie dźwięczała rozpacz. — Zapominam o murach więzienia. Gdy pozostaję poza nimi, nie jestem takim głupcem. Ale kiedy tu jestem, nie wierzę, iż to więzienie. Tam jednak, bez ciebie, pamiętam. Nie chcę odejść, ale muszę. Nie chcę przyznać, że cokolwiek tutaj mogło pójść nie tak, ale muszę. Odpłynę raz jeszcze na północ, Elehal. Ale kiedy wrócę, zostanę. To, co muszę znaleźć, znajdę tutaj. Czyż już tego nie znalazłem? — Nie — odparła. — Znalazłeś mnie. Lecz w Gaju czeka cię dużo szukania i znajdowania. Może nawet znajdziesz ukojenie. Czemu na północ? — By dotrzeć do Ludzi Dłoni z Enladu i Ca. Nigdy tam nie byłem. Nie wiemy nic o ich magii. Enlad królów i jasna Ea, najstarsza z wysp! Z pewnością znajdziemy tam sojuszników. — Lecz między nami leży Havnor — przypomniała. — Nie popłynę na Havnor, ukochana. Zamierzam go okrążyć, wodą. Zawsze potrafił ją rozśmieszyć. Tylko jemu się to udawało. Gdy go nie było, milczała — spokojna, rozsądna. Już dawno zrozumiała, że niecierpliwość w pracy, którą i tak trzeba wykonać, nie ma sensu. Czasami wciąż jeszcze marszczyła brwi, czasami się uśmiechała, ale nie śmiała się. Gdy tylko mogła, samotnie ruszała do Gaju, jak kiedyś. Lecz w latach budowy domu i założenia Szkoły rzadko nadarzały się jej takie okazje. A kiedy chodziła tam, zwykle zabierała ze sobą kilku uczniów, by wraz z nią poznawali ścieżki wiodące przez las i wzory wśród liści. Była bowiem Mistrzem Wzorów. Tego roku Rybołów późno wyruszył w podróż. Zabrał ze sobą piętnastoletniego chłopca, Okrucha, obiecującego zaklinacza pogody, który musiał poćwiczyć na morzu, i Sadzę, sześćdziesięciolatkę, która przybyła z nim na Roke siedem, osiem lat wcześniej. Była jedną z Kobiet Dłoni na Ark i choć brakło jej daru magicznego, potrafiła doskonale sprawić, by ludzie sobie nawzajem ufali i pracowali ramię w ramię. Również na Roke uznawano Sadzę za jedną z mądrych kobiet. Poprosiła Rybołowa, by zabrał ją w odwiedziny do matki, siostry i dwóch synów. Miał zostawić Okrucha wraz z nią i w drodze powrotnej zabrać ich na Roke. Wyruszyli więc w pogodny letni dzień na północny wschód przez Morze Najgłębsze. Rybołów nakazał Okruchowi, by wypełnił żagiel odrobiną magicznego wiatru, chcieli bowiem dotrzeć na Ark przed Długim Tańcem. Kiedy zbliżyli się do wyspy, sam Rybołów otoczył “Nadzieję" iluzją, by wydawała się nie łodzią, lecz płynącą na wodzie kłodą drewna, gdyż na tych wodach roiło się od piratów i łowców niewolników Losena. Z Sesesry na wschodnim wybrzeżu Ark, gdzie zostawił pasażerów i odtańczył Długi Taniec, pożeglował cieśninami Ebavnor, zamierzając skręcić na zachód, wzdłuż południowych wybrzeży Omeru. Cały czas podtrzymywał iluzję. Lecz w piękny, słoneczny letni dzień przy północnym wietrze ujrzał daleko, wysoko, nad błękitnymi falami, nad mglistym brązem i błękitem ziemi długie, białe zbocza góry Onn. To był Havnor. Jego ojczyzna. Zostawił tam najbliższych; nie wiedział, żyją jeszcze czy umarli. Tam też, na zboczu góry, leżała Anieb. Nigdy tu nie wrócił. Nigdy nawet się nie zbliżył. Ile lat minęło? Szesnaście, siedemnaście? Nikt by go już nie poznał. Nikt nie pamiętał chłopca, Wydry, poza matką, ojcem i siostrą, jeśli wciąż żyli. Z pewnością w Wielkim Porcie byli też Ludzie Dłoni. Teraz powinien ich rozpoznać. Żeglował szeroką cieśniną i wkrótce góra Onn zniknęła mu z oczu, przysłonięta przez przylądki u ujścia Zatoki Havnorskiej. Nie zobaczy jej więcej, jeśli nie skręci w wąski przesmyk. Wówczas ujrzy górę: wyniosły szczyt, wierzchołek wznoszący się nad spokojnymi wodami. Tam właśnie jako dwunastolatek próbował wezwać magiczny wiatr. Żeglując dalej, zobaczy wieże, z początku niewyraźne, maleńkie kropki i kreski, a potem łopoczące na nich barwne chorągwie. Białe miasto w sercu świata. Jedynie tchórzostwo trzymało go z dala od Havnoru. Lęk o własną skórę. Obawa, że odkryje, iż jego rodzina odeszła. Że zbyt wyraźnie przypomni sobie Anieb. Bywały chwile, gdy miał wrażenie, że tak jak on wezwał ją za życia, tak ona może go przyzwać martwa. Więź, która pozwoliła jej go ocalić, nie uległa zerwaniu. Wiele razy Anieb odwiedzała go we śnie, stojąc w milczeniu, jak wtedy gdy ujrzał ją po raz pierwszy w cuchnącej wieży w Samory. Ujrzał ją też wiele lat wcześniej w wizji uzdrowicielki Telio, w gasnącym świetle obok kamiennego muru. Teraz dzięki Elehal i innym ludziom z Roke wiedział już, czym jest ów mur: oddziela światy żywych i umarłych. A w owej wizji Anieb wędrowała po jasnej stronie, nie drugiej, biegnącej w ciemności. Czyżby lękał się tej, która go uwolniła? Halsując z silnym wiatrem, okrążył południowy przylądek i pożeglował do Wielkiej Zatoki Havnorskiej. Na wieżach Haynoru wciąż powiewały chorągwie; nadal rządził tam król. Chorągwie należały do zdobytych miast i wysp. Królem był wojownik Losen. Nie opuszczał już marmurowego pałacu — przebywał w nim całe dnie, otoczony niewolnikami, patrząc jak miecz Erreth-Akbego niczym gnomon wielkiego słonecznego zegara rzuca cień na dachy w dole. Wydawał rozkazy, a niewolnicy odpowiadali: “Tak się stanie, wasza wysokość". Ogłaszał audiencje i starcy przybywali tłumnie, mówiąc: “Jesteśmy posłuszni waszej wysokości", wzywał swych czarnoksiężników i mag Wczesny zjawiał się, składając głęboki ukłon. — Spraw, bym mógł chodzić! — krzyknął Losen, tłukąc sparaliżowane nogi słabymi rękami. — Wasza wysokość — odparł mag — jak wiesz, moje mizerne umiejętności nie wystarczyły, posłałem jednak po największego uzdrowiciela Ziemiomorza, mieszkającego w odległym Narveduen. Kiedy się zjawi, wasza wysokość znów będzie chodzić i tańczyć Długi Taniec. Wówczas Losen zaczynał kląć i płakać, niewolnicy przynosili mu wino, a mag wychodził z ukłonem, sprawdzając po drodze, czy zaklęcie paraliżujące wciąż działa. Utrzymywanie Losena przy władzy było dla niego znacznie wygodniejsze niż otwarte rządy Havnorem. Zbrojni nie ufali czarnoksiężnikom, nie chcieli im służyć. Nieważne jak wielką mocą dysponował mag, nie zdołałby utrzymać armii i floty, gdyby żołnierze i marynarze nie chcieli wykonywać rozkazów. Ludzie lękali się i słuchali Losena od dawna, toteż posłuszeństwo weszło im w krew. Przypisywali mu cechy, które istotnie posiadał: zdolności strategiczne, niezłomne umiejętności przywódcze i bezwzględne okrucieństwo, a także cechy, których mu brakowało — na przykład władza nad służącymi mu czarnoksiężnikami. Teraz na jego dworze pozostał już tylko Wczesny i kilku skromnych sztukmistrzów. Wczesny wygnał bądź zabił wszystkich rywali do łask Losena. Od lat samodzielnie rządził Havnorem. Jeszcze jako uczeń i pomocnik Gelluka zachęcał swego mistrza do badań nad księgami z Way. Póki Gelluka zaprzątało jedynie poszukiwanie rtęci, mógł działać na własną rękę. Nagła śmierć Gelluka nim wstrząsnęła. Było w niej coś tajemniczego, jakiś brakujący element, osoba. Wzywając na pomoc usłużnego Ogara, przeprowadził dokładne śledztwo. Rzecz jasna miejsce pobytu Gelluka nie było żadną tajemnicą. Ogar wytropił go aż do świeżej szramy na zboczu wzgórza i oznajmił, że leży tu głęboko pogrzebany. Wczesny nie miał zamiaru go wykopywać. Chłopca, który towarzyszył magowi, Ogar wytropić nie umiał. Nie potrafił rzec, czy spoczywa pod wzgórzem wraz z Gellukiem, czy zdołał uciec. Nie pozostawił po sobie żadnych śladów zaklęć, jak to zwykle czynią magowie, wyjaśnił Ogar. Do tego całą noc padał ulewny deszcz i gdy Ogar natrafił na ślady, okazało się, że należą do kobiety, która już nie żyje. Wczesny nie ukarał Ogara za niepowodzenie, jednak mu tego nie zapomniał. Nie przywykł do niepowodzeń i ich nie lubił. Nie spodobało mu się to, co Ogar powiedział o Wydrze, toteż i o tym nie zapomniał. Od ponad roku szpiedzy donosili mu o tajemnym spisku obejmującym całe królestwo, grupkach zbuntowanych czarowników nazywających siebie Dłonią. Spragniony walki, kazał zbadać jedną z tych grup. Składała się ze starych kobiet, położnych i kopaczy rowów, uczniów kowalskich i małych chłopców. Rozwścieczony i poniżony, Wczesny kazał ich stracić wraz z człowiekiem, który o nich doniósł. To była publiczna egzekucja w imieniu Losena za zbrodnię spiskowania przeciw królowi. Być może, ostatnio za rzadko stosowali podobne środki, jednakże sprzeciwiała się zasadom Wczesnego. Nie miał ochoty urządzać publicznego widowiska z udziałem głupców, którzy go nabrali, przestraszyli. Wolałby pozbyć się ich sam, po cichu — żeby wroga przerazić, trzeba działać natychmiast. Pragnął oglądać ludzi, którzy się go boją, czuć, smakować ich przerażenie. Ponieważ jednak rządził w imieniu Losena, ludzie powinni obawiać się króla. Wczesny musiał trzymać się z boku. Wkrótce po egzekucji posłał po Ogara. Omówili jakąś ważną sprawę, a wtedy stary szukacz zapytał: — Słyszałeś kiedyś o wyspie Roke? — Leży na południe i zachód od Kamery. Przez jakieś czterdzieści, pięćdziesiąt lat należała do władców z Wathort. Choć rzadko opuszczał miasto, Wczesny szczycił się swą znajomością całego Archipelagu, zdobytą dzięki lekturze raportów marynarzy i oglądaniu wspaniałych, pradawnych map przechowywanych w pałacu. Studiował je nocami, zastanawiając się, gdzie i jak rozszerzyć swe imperium. Ogar przytaknął, jakby w samej Roke interesowało go wyłącznie położenie. — A co? — zaciekawił się Wczesny. — Jedna ze staruch, które kazałeś torturować przed spaleniem… Kat powiedział, że mówiła o synu na Roke. Wzywała go, jakby miał moc, by przybyć tutaj. — I co? — To dość dziwne. Stara kobieta z wioski w głębi lądu nigdy nie widziała morza, a jednak wykrzykiwała nazwę innej wyspy. Wczesny machnął ręką. — Jej syn był pewnie rybakiem, opowiadał o swych podróżach. Ogar pociągnął nosem, skinął głową i odszedł. Tak naprawdę jednak Wczesny nigdy nie lekceważył żadnej drobnostki, o której wspomniał Ogar, gdyż często okazywało się, że w istocie nie jest to wcale drobnostka. Wiedział też, że stary szukacz zdaje sobie z tego sprawę, i nie znosił go za to. Nie znosił go także za jego nieugiętość. Nigdy nie wychwalał Ogara, wykorzystywał go możliwie jak najrzadziej, choć miał w nim użyteczne narzędzie. Nazwę Roke zachował w pamięci i gdy znów ją usłyszał w tym samym kontekście, zrozumiał, iż Ogar jak zwykle trafił na właściwy trop. Jeden z patroli Losena na południe od Omer schwytał trójkę dzieci — dwóch chłopców, piętnasto — i szesnastolatka, i dwunastoletnią dziewczynkę. Dzieci uciekały skradzioną łodzią rybacką napędzaną magicznym wiatrem. Patrol złapał je tylko dlatego, że miał własnego zaklinacza pogody, czarodzieja, który przywołał falę, by zalała skradzioną łódź. Gdy odstawili ich do Havnoru, jeden z chłopców załamał się i zaczął gadać o tym, że chce dołączyć do Dłoni. Na dźwięk tego słowa żołnierze oznajmili, że zostanie poddany torturom i spalony na stosie. Wówczas chłopiec wykrzyknął, że jeśli go oszczędzą, opowie im wszystko o Dłoni, Roke i wielkich magach z Roke. — Sprowadźcie ich tutaj — polecił posłańcowi Wczesny. — Dziewczyna odleciała, panie — odparł niechętnie żołnierz. — Odleciała? — Przybrała postać ptaka, podobno rybitwy. Nie spodziewali się tego po tak młodej dziewczynie. Zniknęła, nim się zorientowali. — Sprowadźcie zatem chłopaków — rzekł Wczesny złowrogo. Przyprowadzili mu jednego chłopca; drugi wyskoczył ze statku do Zatoki Havnorskiej i został zabity z kuszy. Więzień był do tego stopnia sparaliżowany strachem, że budził niesmak nawet u Wczesnego. Jak zdołałby przerazić kogoś, kogo strach dusi i oślepia? Rzucił na chłopca więżące zaklęcie utrzymujące go w pozycji stojącej i pozostawił tak nieruchomego niczym posąg na dzień i noc. Od czasu do czasu przemawiał do posągu. Mówił, że sprytny z niego chłopak, że byłby z niego dobry uczeń, może nawet popłynąłby na Roke, bo Wczesny także się tam wybiera na spotkanie z tamtejszymi magami. Gdy go uwolnił, chłopak próbował udawać, że wciąż jest z kamienia, nie chciał mówić. Wczesny musiał wniknąć do jego umysłu metodą, której nauczył się od Gelluka dawno temu, gdy Gelluk był jeszcze prawdziwym mistrzem magii. Dowiedział się wszystkiego, potem chłopak do niczego się już nie nadawał. Wczesny musiał się go pozbyć. Czuł się poniżony, bo ktoś tak głupi go przechytrzył. Dowiedział się tylko, że na Roke przebywa Dłoń i jest tam szkoła, w której uczą magii. Poznał też imię jednego człowieka. Sam pomysł szkoły magii okropnie go rozśmieszył. Szkoła dla dzików! — pomyślał. Uczelnia dla smoków! Całkiem możliwe jednak, że na Roke zbierali się ludzie dysponujący mocą, a wizja związku, sojuszu czarnoksiężników, wzbudziła w nim ogromny wewnętrzny sprzeciw. To nienaturalne. Mogło do tego dojść tylko dzięki jednemu — naciskowi dominującej woli, woli maga dość silnego, by utrzymać na służbie nawet mocarnych czarnoksiężników. Oto wróg, którego tak bardzo potrzebował. Słudzy poinformowali, że Ogar czeka przy drzwiach. Wczesny posłał po niego. — Kim jest Rybołów? — spytał. Z wiekiem Ogar — pomarszczony, z długim nosem i smutnymi oczami — stał się podobny do swego imiennika. Pociągnął nosem, jakby chciał powiedzieć, że nie ma pojęcia, wiedział jednak, że nie zdoła okłamać Wczesnego. Westchnął. — To Wydra — rzekł — ten sam, który zabił starą Białą Twarz. — Gdzie się ukrywa? — W ogóle się nie kryje. Wędrował po mieście, rozmawiał z ludźmi, odwiedził matkę w Skraju Drogi za górą. Teraz tam właśnie przebywa. — Powinieneś był wspomnieć o tym od razu — rzekł Wczesny. — Nie wiedziałem, że ci na nim zależy. Kiedyś go szukałem dawno, dawno temu. Przechytrzył mnie. — W głosie Ogara nie było słychać gniewu. — Oszukał i zabił wielkiego maga, mojego mistrza. Jest niebezpieczny. Pragnę zemsty. Z kim rozmawiał? Chcę ich tu mieć. Potem zajmę się nim samym. — Ze starymi kobietami w porcie, starym czarodziejem, swoją siostrą. — Sprowadź ich tutaj. Weź moich ludzi. Ogar pociągnął nosem, westchnął, skłonił się i wyszedł. Lecz Wczesny niewiele zdołał wydobyć od ludzi, których sprowadzili mu jego żołnierze. Znów to samo: należeli do Dłoni, Dłoń to związek potężnych czarnoksiężników z Wyspy Morreda bądź Roke. Mężczyzna zwany Wydrą bądź Rybołowem przybywał właśnie stamtąd, choć pochodził z Havnoru i wszyscy darzyli go wielkim szacunkiem, mimo iż był tylko szukaczem. Jego siostra zniknęła — może powędrowali razem do Skraju Drogi, gdzie mieszkała ich matka? Wczesny grzebał w kolejnych zamglonych, tępych umysłach. Kazał torturować najmłodszych więźniów, a potem palić wszystkich na stosach, tak by Losen mógł ich oglądać z okna. Król potrzebował rozrywki. Wszystko to zajęło ledwie dwa dni. Cały ten czas Wczesny spoglądał w stronę wioski Skraj Drogi. Wysłał tam najpierw Ogara wraz ze swą myślą. Gdy zorientował się już, gdzie przebywa Wydra, poleciał na orlich skrzydłach, potrafił bowiem znakomicie odmieniać swą postać. Był tak śmiały, że przybierał nawet postać smoka. Wiedział, że w tym przypadku lepiej zachować ostrożność. Ów człowiek pokonał Tinarala, no i ta cała sprawa z Roke… Miał w sobie moc albo moc go otaczała. Trudno jednak było Wczesnemu lękać się zwykłego szukacza, który zadaje się z położnymi i inną hołotą. Nie potrafił zmusić się do podstępu. Wylądował w blasku słońca na nędznym rynku wioski, zmieniając w biegu szpony w ludzkie nogi i wielkie skrzydła w ręce. Jakieś dziecko z wrzaskiem uciekło do matki. W pobliżu nie było nikogo innego. Wczesny odwrócił głowę, szybko, sztywno niczym orzeł. Czarodziej zawsze dostrzeże innego czarodzieja. Wiedział, w którym domu ukrywa się jego ofiara. Podszedł bliżej i szeroko otworzył drzwi. Siedzący przy stole szczupły, brązowoskóry mężczyzna uniósł głowę i spojrzał na niego. Wczesny podniósł rękę, by rzucić zaklęcie więżące. Jego dłoń zastygła jednak w pół drogi, unieruchomiona. A zatem pojedynek! Nareszcie godny przeciwnik. Wczesny cofnął się o krok, po czym z uśmiechem, powoli, lecz nieuchronnie podniósł obie ręce, rozkładając je szeroko. Tamten nie mógł go już powstrzymać. Dom zniknął. Wczesny nie widział ścian, dachu, nikogo. Stał na piaszczystym ryneczku w porannym słońcu, unosząc ręce. Rzecz jasna, było to tylko złudzenie. Na moment jednak go powstrzymało. Potem musiał odczynić zaklęcie, przywołując z powrotem dom, ściany i dach, otwarte drzwi za plecami, połysk światła odbijającego się od garnków, kamieni paleniska, stołu. Za stołem jednak nikt już nie siedział. Wróg zniknął. Wówczas mag poczuł złość, ogromną wściekłość, niczym zgłodniały człowiek, któremu wyrwano z ręki jedzenie. Przywołał swego wroga, lecz nie znał jego prawdziwego imienia, toteż przywołanie pozostało bez odpowiedzi. Wyszedł z domu, odwrócił się i rzucił zaklęcie ognia. Ściany i strzecha stanęły w płomieniach. Kobiety wybiegły na dwór z krzykiem. Bez wątpienia ukrywały się dotąd w innym pomieszczeniu. Nie zwracał na nie uwagi. Ogar! — pomyślał. Wymówił słowa przywołania, używając prawdziwego imienia starego czarnoksiężnika, który przybył, tak jak musiał. Sprawiał wrażenie zirytowanego. — Byłem w tawernie — rzekł — tu, blisko. Mogłeś wymówić moje imię użytkowe. I tak bym się zjawił. Wczesny spojrzał na niego przelotnie. Usta Ogara zamknęły się i pozostały zamknięte. — Będziesz mówił, kiedy ci pozwolę — rzekł mag. — Gdzie on jest? Ogar skinął głową na północny wschód. — Co tam leży? Wczesny otworzył usta Ogara i dał mu dość głosu, by powiedział beznamiętnym martwym tonem: — Samory. — W jakiej ten człowiek jest postaci? — Wydry — odparł głuchy głos. Wczesny roześmiał się. — Zaczekam na niego! — rzekł. Jego ludzkie nogi zamieniły się w żółte szpony, ręce w rozłożyste, pierzaste skrzydła. Orzeł wzleciał w górę i poszybował z wiatrem. Ogar pociągnął nosem, westchnął i ruszył za nim, niechętnie biegnąc na przód. W wiosce ogień już przygasał, dzieci płakały, a kobiety wykrzykiwały przekleństwa w ślad za drapieżnym ptakiem. W próbach czynienia dobra kryje się niebezpieczeństwo: umysł ludzki nie zawsze potrafi rozróżnić dobre zamiary od dobrze wykonanego zadania. Płynąca rzeką Yennawa wydra nie myślała o tych sprawach. Zajmowała ją jedynie szybkość, kierunek, słodki smak rzecznej wody, upajające uczucie towarzyszące pływaniu. Wcześniej jednak, gdy Medra siedział za stołem w domu babki w Skraju Drogi, rozmawiając z matką i siostrą, podobne myśli przemknęły mu przez głowę tuż przedtem, nim drzwi otwarły się i na progu stanęła przerażająca, lśniąca postać. Medra przybył do Havnoru przekonany, że ponieważ nie ma złych zamiarów, nie zrobi nic złego. Stało się jednak inaczej. Z jego powodu zginęli mężczyźni, kobiety, dzieci; zmarli w męczarniach, spaleni żywcem. Na śmiertelne niebezpieczeństwo naraził siostrę i matkę, siebie samego i Roke. Jeśli Wczesny (znał maga z budzących grozę pogłosek) schwyta go i wykorzysta tak jak innych, opróżniając mu umysł niczym otwarty worek, wszystkim na Roke zagrozi potęga czarnoksiężnika oraz armii i floty mu posłusznej. Medra zdradzi Roke Havnorowi tak jak czarnoksiężnik, którego imienia nigdy nie wymieniano, zdradził ją Wathortowi. Może ów człowiek także sądził, że nie robi nic złego? Medra po raz kolejny zastanawiał się desperacko, jak opuścić Havnor natychmiast, niepostrzeżenie, gdy zjawił się czarnoksiężnik. Teraz jako wydra myślał jedynie, że chciałby pozostać wydrą, być wydrą, na zawsze zamieszkać w słodkiej, brązowej wodzie żywej rzeki. Dla wydry nie istnieje śmierć, jedynie życie do samego końca. Lecz w smukłym, zręcznym zwierzęciu krył się umysł śmiertelnika i gdy strumień opłynął wzgórze na zachód od Samory, wydra wyszła z wody na błotnisty brzeg. Po chwili leżał tam skulony mężczyzna, wstrząsany dreszczami. Dokąd teraz? Czemu tu przybył? Działał bez namysłu; przyjął postać, która wydała mu się najnaturalniejsza. Uniknął do rzeki jak wydra, płynął jak wydra, lecz tylko we własnej postaci mógł myśleć jak człowiek, ukryć się, działać jak człowiek, jak czarnoksiężnik, stawić czoło temu, który go ścigał. Wiedział, że nie ma szans w starciu z Wczesnym. Powstrzymanie pierwszego zaklęcia więżącego wymagało użycia całej jego mocy, pozostały mu jedynie sztuczki, iluzja, zmiana postaci. Gdyby znów starł się z wrogiem, zginąłby, a wraz z nim Roke, Roke i jej dzieci. Jego ukochana Elehal i Woal, Kruk, Dory, wszyscy, fontanna na białym dziedzińcu, drzewo obok fontanny. Pozostałby tylko Gaj i zielony Pagórek, milczący, niewzruszony. Usłyszał słowa Elehal: “Pomiędzy nami leży Havnor". Usłyszał, jak mówi: “Wszystkie prawdziwe moce, stare moce u swych korzeni są tym samym". Uniósł wzrok. Wzgórze nad strumieniem było tym samym wzgórzem, na które przybył owego dnia z Tinaralem, czując w sobie obecność Anieb. Zaledwie kilka kroków dzieliło go od blizny, szramy w ziemi, wciąż wyraźnej pod zielonym płaszczem trawy. — Matko — rzekł, klęcząc — matko, otwórz się dla mnie. Położył ręce na bruździe, nie wyczuł w nich jednak mocy. — Wpuść mnie, matko — szepnął w mowie starej jak samo wzgórze. Ziemia zadrżała lekko i otworzyła się. Usłyszał krzyk orła, wstał powoli i skoczył w ciemność. Nadleciał orzeł, krążąc z krzykiem nad doliną, wzgórzem, wierzbami nad strumieniem. Krążył długo, szukając zdobyczy. Potem odleciał. Po długim czasie późnym popołudniem w dolinie pojawił się stary Ogar. Od czasu do czasu przystawał, węsząc. W końcu usiadł na zboczu obok szramy w ziemi, by dać odpocząć znużonym nogom. Na zboczu dostrzegł okruchy świeżej ziemi, przygniecioną trawę. Pogładził ją, wyprostował, wreszcie wstał, napił się czystej brązowej wody pod wierzbami i ruszył doliną w stronę kopalni. Medra ocknął się w mroku, w bólu. Ból pojawiał się i znikał. Ciemność trwała niezmiennie. Raz jeden pojaśniała nieco, przechodząc w półmrok. Ujrzał wtedy wiodące w dół zbocze i kamienny mur, za którym panowała Pragnienie, a z nim ból. Pragnienie i odgłos płynącej wody. Próbował sobie przypomnieć, jak przywołuje się światło. Anieb prosiła błagalnie: “Wezwij światło, wezwij!". Czołgał się w ciemności, aż w końcu dźwięk wody przybrał na sile, a kamienne podłoże stało się wilgotne. Wówczas zaczął macać przed sobą. Trafił ręką na wodę. Napił się i spróbował odpełznąć w bok. Było mu bardzo zimno. Jedna ręka bolała go, nie zostało w niej ani krzty siły; w głowie pulsował ból. Medra jęknął i zadrżał, próbując się skulić, ogrzać. W mroku nie było jednak ciepła ani światła. Oddalił się nieco od miejsca, w którym leżał. Widział siebie, choć mroku nie rozjaśniał nawet najlżejszy blask. Leżał bezradnie, skulony obok strumyczka ściekającego z warstwy miki. Niedaleko spoczywała jeszcze jedna postać: długie włosy, kości okryte przegniłym czerwonym jedwabiem. Za nią grota rozszerzała się w ciemność. Widział, że kolejne komnaty i korytarze wiodą znacznie dalej, niż przypuszczał, i patrzył na nie z tym samym obojętnym zainteresowaniem jak na ciało Tinarala i własne. Poczuł lekki żal. To sprawiedliwe, że zginie tutaj obok człowieka, którego zabił! Owszem, tak być powinno, lecz w głębi duszy czuł ból, nieznośny ból, który towarzyszył mu całe życie. — Anieb — rzekł. I nagle znów znalazł się w swoim ciele. Ręka, biodro i głowa bolały go bardzo, był słaby i oszołomiony w oślepiającej ciemności. Gdy się poruszył, jęknął, usiadł jednak. Muszę żyć, pomyślał. Muszę przypomnieć sobie, jak żyć, jak przywołać światło, jak pamiętać, pamiętać cienie liści. Jak daleko sięga las? Tak daleko jak myśl. Uniósł wzrok, spoglądając w ciemność. Po chwili lekko poruszył zdrową ręką i wypłynęło z niej słabe światełko. Daleko w górze wznosiło się sklepienie groty. Strużka wody ściekającej z mikowej półki połyskiwała w blasku magicznego światła. Nie widział już komnat i korytarzy podziemnych jaskiń, oglądanych wcześniej obojętnym bezcielesnym okiem. Dostrzegał jedynie to, co ukazywało migotliwe światełko, tak jak wtedy gdy wędrował nocą z Anieb aż do jej śmierci. Z każdym krokiem zagłębiał się w ciemność. Dźwignął się na kolana. — Dziękuję, matko — szepnął. Podniósł się z ziemi i zaraz upadł, głośno krzycząc z bólu. Po jakimś czasie znów spróbował, tym razem ustał. Ruszył naprzód. Wędrówka przez grotę trwała długo. Wsunął zranioną rękę za pazuchę. Zdrową przyciskał do biodra, dzięki temu szło mu się łatwiej. Ściany po obu stronach zbliżyły się do siebie, był w tunelu, gdzie strop wisiał nisko, tuż nad jego głową. Po jednej ze ścian spływała woda, tworząc niewielkie kałuże wśród kamieni. Nie był to wspaniały pałac z wizji Tinarala, sala o wyniosłych kolumnach pokrytych mistycznymi runami. Medrę otaczała tylko ziemia, błoto, kamienie, woda. Panował chłód. Powietrze było nieruchome. Szmer strumyka został w tyle, cisza dzwoniła w uszach. Poza niewielkim kręgiem magicznego światła roztaczała się ciemność. Medra zatrzymał się, pochylił głowę. — Anieb, czy zdołasz przybyć aż tutaj? Nie znam drogi. Odczekał chwilę. Widział jedynie ciemność, słyszał ciszę. Po chwili z wahaniem wszedł w tunel. Wczesny nie miał pojęcia, jakim cudem Wydrze udało się przed nim uciec. Był jednak pewien dwóch — Wasza wysokość wysyła swą flotę — poinformował Wczesny sparaliżowanego starca siedzącego na tronie w pałacu królów. — Wielki nieprzyjaciel gromadzi siły na południe stąd, na Morzu Najgłębszym. Wyruszamy, by go zniszczyć. Sto okrętów pożegluje z Wielkiego Portu i z Oheru, z Portu Południowego i lenna na Hosk. Największa flota, jaką oglądał świat! Ja ich poprowadzę, a chwała przypadnie tobie — dodał ze śmiechem. Losen patrzył na niego bez słowa, ogarnięty grozą, w końcu pojmując, kto jest tu panem, a kto sługą. Czarnoksiężnik cieszył się wśród ludzi Losena tak wielkim posłuchem, że po zaledwie dwóch dniach ogromna flota wypłynęła z Havnoru. Po drodze dołączały do niej inne statki. Osiemdziesiąt okrętów przepłynęło obok Ark i Hien, gnał je magiczny wiatr wiejący wprost ku Roke. Czasem Wczesny w białej jedwabnej szacie, z wysoką białą laską — rogiem morskiej bestii z najdalszej północy — stał na dziobie pierwszej galery, której setka wioseł błyskała w słońcu niczym skrzydła morskiego ptaka. Niekiedy przybierał postać mewy, orła bądź smoka i krążył nad flotą. — Władca smoków, władca smoków! — krzyczeli ludzie, gdy dostrzegali go na niebie. Na Hien zeszli na ląd po prowiant i wodę. Pośpiech sprawił, że nie zdążyli zgromadzić zapasów. Napadali zatem miasta na zachodnim brzegu Hien, rabując to, czego potrzebowali. To samo czynili na Yissti i Kamery. Brali żywność, resztę palili. Potem wielka flota skręciła na zachód, zmierzając ku jedynemu portowi na Roke, zatoce Thwil. Wczesny dowiedział się o jej istnieniu z map przechowywanych w Havnorze. Wiedział, że nad portem wznosi się wysokie wzgórze. W pobliżu wyspy przybrał postać smoka i wzleciał wysoko w przestworza, wskazując drogę statkom, szukając wzrokiem owego wzgórza. Gdy dostrzegł zieloną plamę nad zamglonym morzem, krzyknął głośno — żeglarze na statkach usłyszeli głos smoka — i poleciał naprzód, nie czekając, aż podążą za nim. Wszystkie pogłoski o Roke twierdziły, że wyspy bronią zaklęcia i uroki kryjące ją przed oczami z zewnątrz. Jeśli istotnie wzgórze bądź otwierającą się przed nim zatokę spowijały jakiekolwiek zaklęcia, dla Wczesnego były ulotne, przejrzyste. Nic nie przesłaniało mu oczu, nie rzucało wyzwania woli. Przeleciał nad zatoką, nad miasteczkiem i budowanym dużym domem na zboczu, zmierzając na szczyt wysokiego zielonego wzgórza. Tam wylądował, wyciągając szpony i łopocząc rdzawoczerwonymi smoczymi skrzydłami. I odkrył, że znów jest człowiekiem, choć nie zmienił swej postaci. Stanął bez ruchu zaniepokojony, niepewny. Wiał wiatr. Długa trawa kołysała się w jego powiewach. Lato dobiegało końca; trawa była już sucha, pożółkła, Wczesny nie dostrzegł wśród niej żadnych kwiatów oprócz białych, puszystych główek dmuchawców. Nagle ujrzał kobietę wspinającą się na zbocze poprzez morze trawy. Nie szła żadną ścieżką, lecz stąpała bez wysiłku. Wydało mu się, że podniósł dłoń, by powstrzymać ją zaklęciem, nie zrobił tego jednak i podeszła. Zatrzymała się ledwie kilka długości ręki od niego. — Powiedz mi swoje imię — rzekła, a on odparł: — Teriel. — Po co tu przybyłeś, Terielu? — Aby was zniszczyć. Kobieta w średnim wieku, o okrągłej twarzy, niska i silna, miała ślady siwizny we włosach. Ciemnymi oczami pod ciemnymi brwiami spoglądała wprost w jego oczy, więżąc go, zmuszając do mówienia prawdy. — Zniszczyć nas? To wzgórze? Tamte drzewa? — Zerknęła na widoczny niedaleko zagajnik. — Może Segoy, który je stworzył, mógłby odwrócić swe dzieło. Może ziemia sama się zniszczy, może w końcu unicestwi się naszymi rękami, ale nie twoimi. Fałszywy królu, fałszywy smoku, fałszywy człowieku, nie przychodź na Pagórek Roke, póki nie poznasz ziemi, na której stoisz. — Zrobiła jeden gest ku ziemi. Potem odwróciła się i stąpając wśród traw, zeszła ze wzgórza tą samą drogą, którą przybyła. Teraz widział, że wokół stoją inni ludzie, wielu ludzi. Mężczyźni, kobiety i dzieci, żywi i duchy umarłych, cały tłum. Przerażali go; skulił się, próbując rzucić zaklęcie, które ukryłoby go przed nimi. Nie zrobił tego jednak. Nie pozostała w nim nawet odrobina magii. Zniknęła, uciekła z niego, wsiąkła w to straszne wzgórze, w potworną ziemię pod stopami. Odeszła. Nie był już czarnoksiężnikiem, lecz człowiekiem jak inni, słabym i bezsilnym. Wiedział o tym, wiedział z absolutną pewnością. Mimo to jednak wciąż usiłował rzucić zaklęcie. Uniósł ręce w geście towarzyszącym inkantacji, z wściekłością młócąc powietrze. Potem spojrzał na wschód, mrużąc oczy, wypatrując błysku słońca na wiosłach galery, żagli okrętów przybywających, by ukarać tych ludzi i go ocalić. Ujrzał jednak tylko mgłę zasnuwającą morze poza ujściem zatoki. Na jego oczach zgęstniała i pociemniała, napływając kolejnymi falami. Z obrotów ziemi ku słońcu biorą się dni i noce, lecz we wnętrzu ziemi dzień nigdy nie nastaje. Medra wędrował przez noc. Mocno kulał, nie zawsze był w stanie podtrzymać magiczne światło. Gdy zgasło na dobre, musiał się zatrzymać i przespać. Sen nie przypominał wcale śmierci, jak mu się kiedyś zdawało. Gdy się ocknął, wciąż był przemarznięty, obolały, spragniony. Kiedy tylko udało mu się zaświecić światełko, dźwignął się z ziemi i ruszył naprzód. Nie widział Anieb, wiedział jednak, że tu jest. Podążał za nią. Czasami natykał się na wielkie groty, czasami na sadzawki nieruchomej wody. Trudno było naruszyć ich martwą powierzchnię, ale musiał coś pić. Miał wrażenie, że schodzi coraz głębiej i głębiej. Potem dotarł do najdłuższej sadzawki i gdy ją minął, korytarz zaczął się wznosić. Teraz czasami szła za nim Anieb. Powtarzał jej imię, ona jednak nie odpowiadała. Nie mógł wymówić innego imienia. Myślał o drzewach, korzeniach drzew. Oto królestwo u korzeni drzew. Jak daleko sięga las? Tak daleko, jak sięga las. Równie daleko jak życie, głęboko jak korzenie drzew. Tam dokąd liście rzucają swe cienie. Tu nie było cieni, jedynie ciemność. Szedł jednak naprzód i naprzód, póki w końcu nie ujrzał przed sobą Anieb. Dostrzegł błysk jej oczu, obłok kręconych włosów. Przez moment obejrzała się na niego, a potem odwróciła się i odbiegła długim zboczem w mrok. W miejscu gdzie stał, ciemność nie panowała już niepodzielnie. Na twarzy czuł lekki powiew. Daleko z przodu dostrzegł słabe światełko — naturalne, nie magiczne. Ruszył przed siebie. Od dawna już się czołgał, wlokąc za sobą prawą nogę, która nie utrzymywała ciężaru ciała. Czuł zapach wieczornego wiatru, widział wieczorne niebo pomiędzy gałęziami i liśćmi drzew. Wygięty dębowy korzeń podtrzymywał wylot tunelu, wystarczająco wielki, by przepuścić człowieka bądź borsuka. Medra wyczołgał się z niego i legł pod korzeniem. Światło wokół gasło, pomiędzy liśćmi rozbłysły pierwsze gwiazdy. Tam znalazł go Ogar — wiele mil od doliny, na zachód od Samory, na skraju wielkiej puszczy Faliern. — Mam cię — rzekł, spoglądając na zabłocone, nieruchome ciało. — Za późno — dodał z żalem. Pochylił się, by sprawdzić, czy zdoła go podnieść albo powlec za sobą, i poczuł słabiutkie ciepło życia. — Twardy jesteś — mruknął. — Obudź się. No już, Wydro, zbudź się. Medra rozpoznał Ogara, choć nie był w stanie usiąść i ledwie mógł mówić. Stary mag okrył go własną kurtką i poczęstował wodą z manierki. Potem przykucnął obok, oparty plecami o rozłożysty dębowy pień. Jakiś czas spoglądał w dal, w głąb lasu. Był późny ranek upalnego letniego dnia. Promienie słońca przenikały przez liście, przybierając tysiące odcieni zieleni. Wysoko na drzewie wiewiórka łajała natrętną sójkę. Ogar podrapał się po karku i westchnął. — Czarnoksiężnik jak zwykle podąża złym śladem — rzekł w końcu. — Twierdził, że wróciłeś na Roke i że tam cię złapie. Nic nie mówiłem. Spojrzał na mężczyznę, którego znał jedynie jako Wydrę. — Zszedłeś w głąb ziemi, tam gdzie stary mag, prawda? Znalazłeś go? Medra przytaknął. — Hmm. — Ogar zaśmiał się cicho, zgrzytliwie. — Zwykle znajdujesz to, czego szukasz, prawda? Jak ja. — Dostrzegł, że jego towarzysz porusza się niespokojnie. — Zabiorę cię stąd. Sprowadzę wóz z wioski. Muszę tylko chwilę odsapnąć. Posłuchaj, nie martw się. Nie ścigałem cię przez te wszystkie lata tylko po to, by cię oddać Wczesnemu, tak jak kiedyś Gellukowi. Było mi wtedy przykro. Zastanawiałem się nad tym, co ci mówiłem — że musimy trzymać się razem, dla kogo pracujemy. Wtedy nie miałem wyboru, ale ponieważ źle ci się przysłużyłem, pomyślałem, że jeśli spotkam cię kiedyś, postaram się to naprawić, jeśli zdołam. Jak to szukacz z szukaczem. Wydra oddychał z trudem. Ogar na moment położył dłoń na jego ręce. — Nie martw się — powiedział i wstał. — Odpoczywaj — dodał. Znalazł wozaka, który zgodził się zawieść ich do Skraju Drogi. Matka i siostra Wydry zamieszkały tam u kuzynów na czas odbudowy spalonego domu. Powitały ich z radością i niedowierzaniem. Nie wiedząc o tym, że Ogara łączy cokolwiek z władcą i jego magiem, przyjęły go jak jednego ze swoich, dobrego człowieka, który odnalazł półżywego Wydrę w lesie i przywiózł do domu. — To mądry człowiek — oznajmiła matka Wydry, Róża. — Bez dwóch zdań. Komuś takiemu daje się wszystko, co najlepsze. Wydra powoli dochodził do siebie. Nastawiacz kości opatrzył mu złamaną rękę i strzaskane biodro; mądre niewiasty smarowały maściami skaleczenia po ostrych kamieniach na jego rękach, głowie i kolanach, matka przynosiła przysmaki z ogrodu i lasu, on jednak wciąż leżał słaby i wymizerowany, jak wówczas gdy znalazł go Ogar. Nie ma w sobie serca, orzekła mądra kobieta z wioski. Gdzieś je zagubił, pochłonięte przez strach, troski bądź wstyd. — Gdzie zatem jest twe serce? — spytał Ogar. Po długiej ciszy Wydra rzekł: — Na Roke. — Tam gdzie Wczesny pożeglował z wielką flotą? Rozumiem. Masz tam przyjaciół. Wiem, że jeden z tych statków wrócił. Spotkałem w tawernie członka załogi. Pójdę, popytam. Dowiem się, czy dotarli na Roke i co się tam stało. Na razie mogę tylko rzec, że stary Wczesny spóźnia się z powrotem. Hmm, hmm — mruknął, zadowolony z własnego żartu. — Wczesny się spóźnia — powtórzył i wstał. Spojrzał na chorego, mizernego Wydrę. — Odpoczywaj — dodał i odszedł. Nie było go kilka dni. Gdy w końcu wrócił wozem zaprzężonym w konia, wyglądał tak, że siostra Wydry pobiegła do brata, krzycząc: — Ogar musiał wygrać jakąś walkę albo zdobyć majątek! Jedzie miejskim wozem, z miejskim koniem, jak książę! Wkrótce potem zjawił się sam Ogar. — No cóż — rzekł. — Po pierwsze, gdy tylko dotarłem do miasta, udałem się do pałacu, by posłuchać nowinek. I co ja widzę? Widzę starego króla pirata stojącego na własnych nogach, wykrzykującego rozkazy jak dawniej! Stojącego! Od lat był sparaliżowany. A teraz stoi i wykrzykuje rozkazy! Niektórzy ludzie robili to, co kazał, inni nie. Wymknąłem się stamtąd — w pałacu takie sytuacje bywają niebezpieczne. Poszedłem do przyjaciół i spytałem, gdzie się podziewa stary Wczesny i czy flota dotarła już na Roke i wróciła. Wczesny? Zdziwili się. Nikt o nim nie słyszał. W mieście nie było po nim śladu. “Może ty mógłbyś go znaleźć?" — dodali w żartach. Hmm. Wiedzą, jak go uwielbiani. A co do statków, niektóre wróciły. Marynarze twierdzą, że nie dotarli do wyspy Roke. W ogóle jej nie ujrzeli. Przepłynęli przez miejsce, na którym według morskich map powinna się znajdować, i nie było tam żadnej wyspy. Potem rozmawiałem z ludźmi z jednej z wielkich galer. Twierdzili, że w okolicy gdzie powinna leżeć wyspa, wpłynęli w mgłę gęstą jak mokra szmata. Morze także zgęstniało, toteż wioślarze z trudem unosili wiosła. Tkwili tak w pułapce cały dzień i noc, a gdy się wydostali, na morzu nie pozostał żaden statek z wielkiej floty. Niewolnicy byli na granicy buntu, toteż kapitan jak najszybciej wrócił do domu. Kolejny statek, stara “Sztormowa Chmura", niegdyś flagowy okręt Losena, zawinęła do portu na moich oczach. Rozmawiałem z kilkoma marynarzami. Mówili, że w miejscu gdzie winna leżeć Roke, znaleźli jedynie mgłę i rafy. Pożeglowali zatem dalej na południe wraz z siedmioma innymi okrętami i spotkali się z flotą z Wathortu. Może tamtejsi władcy usłyszeli, że zbliża się wielka armada, bo nie zadawali żadnych pytań. Wysłali ze swych statków magiczny ogień i rzucili się do abordażu. Ludzie, z którymi rozmawiałem, twierdzili, że z najwyższym trudem udało im się uciec, a i to nie wszystkim. Przez cały ten czas nie mieli wieści od Wczesnego. Nikt nie zaklinał pogody, chyba że mieli własnego magika na pokładzie. Wrócili zatem do domu, wlokąc się przez Morze Najgłębsze, niczym psy, które przegrały walkę. To mi powiedział marynarz ze “Sztormowej Chmury". Podobają ci się wieści? Wydra z trudem powstrzymywał łzy. Ukrył twarz w dłoniach. — Tak — rzekł w końcu. — Dziękuję. — Tak też sądziłem. A co do króla Losena — dodał Ogar — kto wie… — Pociągnął nosem i westchnął. — Na jego miejscu bym się wycofał. Chyba sam tak zrobię. Wydra zdołał się uspokoić. Otarł nos i oczy, odchrząknął. — To chyba dobry pomysł. Przybądź na Roke. Tam jest bezpieczniej. — Wygląda na to, że trudno ją znaleźć — zauważył Ogar. — Ja potrafię — rzekł Wydra. |
||
|