"Fiasko" - читать интересную книгу автора (Lem Stanisław)ZWIASTOWANIEPo starcie dowódca skierował statek ponownie obleczony w maskę na stacjonarną orbitę Księżyca nad półkulą niewidzialną z Kwinty i kolejno wzywał do siebie towarzyszy, by każdy wyjawił mu, jak pojmuje sytuację oraz co uczyniłby na jego miejscu. Rozrzut domniemań okazał się ogromny. Nakamura trzymał się hipotezy kosmicznej. Poziom kwintańskiej technologii zakłada rozwijaną od dawna astronomię. Dzeta ze swymi planetami biegnie przez międzyramienne rozszerzenie spirali galaktycznej i za jakieś pięć tysięcy lat zbliży się niebezpiecznie do Hadesu. Dokładnie ustalić krytycznego zbliżenia nie można, ponieważ idzie o nierozwiązywalny problem wzajemnego oddziaływania wielu mas. Niekatastrofalny pasaż obok kollapsara jest jednak mało prawdopodobny. Zagrożona cywilizacja próbuje się ratować. Powstają więc rozmaite projekty: przesiedlenia na Księżyc, obrócenia go w sterowną planetę i przenosin w układ Ety Harpii, jako odległy tylko o cztery lata świetlne, a co najistotniejsze — oddalający się od kollapsara. Podczas wstępnej fazy realizowania tego projektu zasoby wiedzy i energii okazują się niedostateczne. Może też być, że jedna część cywilizacji, jeden blok państw, jest za projektem, a drugi mu się sprzeciwia. Jak wiadomo, rzadko kiedy eksperci z różnych dziedzin dochodzą pełnej zgody wobec szczególnie skomplikowanego i trudnego zadania. Zjawia się inny projekt — emigracji, czy też ucieczki astronautycznej. Koncepcja ta wywołuje kryzys: ludność Kwinty można zapewne liczyć w miliardy i okrętowych stoczni nie stać na budowę floty zdolnej urzeczywistnić Polassar, który znał koncepcję Japończyka, widział w niej fakty tak przeinaczone i naciągane, by wsparły założenie — planetarnego wychodźstwa. Inżynieria sideralna nie pojawia się jak grom z jasnego nieba. Moc, wykorzystana przez astonosferyczną instalację na Księżycu, jest o trzy rzędy wielkości oddalona od mocy udostępniającej grawitologię i jej przemysłowe wdrożenie. Poza tym nic nie wskazuje na to, by Kwintanie mogli uznać system Ety za gościnny. Eta wejdzie po kilku milionach lat w końcowe spalanie swego wodoru. Tym samym stanie się czerwonym olbrzymem. A wreszcie Nakamura tak poprzesuwał dane ruchu całej Harpii i Hadesa w przedziale nieoznaczności grawitacyjnej, że uczynił krytyczne przejście Dżety przez pobliże kollapsara prawdopodobnym już za pięćdziesiąt stuleci. Jeżeli uwzględnić perturbacje, wywoływane przez ramię spiralne Galaktyki, pasaż ulega opóźnieniu do dwudziestu kilku tysięcy lat. Wiadomość, że będzie kiepsko za dwieście pięćdziesiąt wieków, może wprowadzić w panikę tylko istoty bezrozumne. Nauka w powiciu, jak ziemska w dziewiętnastym wieku, może uznawać swoje postępy za bliskie kresu. Nauka dojrzalsza, choć nie zna przyszłych odkryć, wie, że rosną w postępie wykładniczym i w parę lat zdobywa się wtedy znacznie więcej wiadomości niż uprzednio w tysiącleciach. Nie wiadomo, co zachodzi na Kwincie, lecz kontakt należy z nią nawiązać — choć to ryzykowne. A Kirsting uważał, że „wszystko jest możliwe”. Wysoka technologia nie wyklucza wierzeń religijnego typu. Piramidy Egipcjan i Azteków tak samo nie wyjawiłyby gościom z innych światów swego przeznaczenia, jak gotyckie katedry. Księżycowe znaleziska mogą być dziełem jakiejś wiary. Kult Słońca — i to sztucznego. Ołtarz z jądrowej plazmy. Przedmiot idolatryczny. Symbol potęgi czy władztwa nad materią. A zarazem schizmy, apostazje, kacerstwo, wyprawy nie krzyżowe, lecz radiowe. Elektromagnetyczna przemoc dla „konwersji” heretyckich apostatów, czy raczej ich informatycznych maszyn sakralnych: Piloci nie mieli żadnego zdania — rozdymanie zagadek wyobraźnią w mniej czy bardziej pozaludzkie strony nie leżało w ich charakterze. Rotmont był gotów omówić techniczne aspekty porozumienia. Przede wszystkim to, jak zabezpieczyć statek przed rojowiskami kwintańskich satelitów. Sądził, że Kwinta mogła już zostać w przeszłości odwiedzona przez inną cywilizację i źle się to skończyło, za czym nauka nie poszła w las. Kwintanie odgrodzili się od inwazji. Wyprodukowali technologię uniwersalnej nieufności. Najpierw trzeba ich upewnić o pokojowych zamiarach ludzi. Posłać „powitalne dary”, a kiedy się z nimi zapoznają, czekać ich reakcji. El Salam i Gerbert byli podobnego zdania. Steergard postąpił po swojemu. „Powitalne dary” mogły ulec zniszczeniu przed wylądowaniem. Wskazywał na to los patrolowej piątki Księżyca. Wystrzelił więc duży orbiter ku Słońcu, aby jako zdalnie sterowany ambasador przekazał Kwincie „listy akredytacyjne”. „Ambasador” słał te listy jako laserowe sygnały, zdolne przebić szumową otoczkę planety, w postaci nadmiarowego kodu, udzielając w ten sposób odbiorcom lekcji, jak mogą nawiązać z nim łączność. Nadawał w kółko ów program kilkaset razy. Odpowiedzią było głuche milczenie. Treść przesłań zmieniano przez trzy tygodnie na wszechmożliwe sposoby bez jakiejkolwiek reakcji. Nadawcza moc uległa powiększeniu, laserowa igła chodziła po całej powierzchni planety, w infraczerwieni, w ultrafiolecie, modulowana tak i owak. Planeta nie odpowiadała. Przy okazji „Ambasador” napełnił się szczegółami wyglądu Kwinty i przekazał je „Hermesowi”. Na kontynentach znajdowały się aglomeracje o rozmiarach wielkich metropolii ziemskich. Nic ich jednak nie rozświetlało nocą. Twory te, kształtu rozpłaszczonej gwiazdy o krzaczastych wybiegach, dawały półmetaliczne odbicia. Z rozbiegów szły linie proste, niby arterie komunikacyjne. Nic się jednak na nich nie poruszało. Im ostrzejsze obrazy zdobywali od „Ambasadora” (który po trosze stawał się szpiegiem), tym jawniej przejęte z Ziemi domniemania okazywały się złudą. Linie nie były ani drogami, ani rurociągami, a tereny między nimi często udawały lasy. Rzekome zalesienie tworzyło mrowie regularnych bloków z rozcapierzonymi wypustkami. Ich albedo równało się niemal zeru: pochłaniały ponad 99 % padającego światła słonecznego. Wyglądały więc na fotoreceptory. Kwinta pochłaniała więc może i „listy uwierzytelniające”, traktując je, swymi odbiornikami, jako energetyczny pokarm, a nie jako informację? Niewidoczny dotąd na tle tarczy słonecznej „Ambasador” dał z siebie wszystko. W podczerwieni emitował „listy”, przewyższając stukrotnie radiację Słońca w tym zakresie. Wedle zdrowego rozsądku, uszkodził pochłaniacze fal tym spójnym światłem; wiec jakieś ekipy techniczne rozpatrzyłyby awarię i jej przyczyny; prędzej czy później wyżej stojący specjaliści rozpoznaliby sygnalizacyjną naturę promieni. Lecz znów mijały dni i nic się nie zmieniło. Utrwalone na zdjęciach obrazy nocnej i dziennej półkuli planety pomnożyły ich zagadkowość. Nic nie rozświetlało ciemności po zachodzie Słońca — oba wielkie kontynenty wynurzone z oceanu, ze stromymi, ośnieżonymi wierzchem łańcuchami górskimi, rozbłyskiwały nocą tylko widmowym pałaniem polarnych zórz, lecz i te zorze, przetapiające bezchmurne lody podbiegunowe w widmowe zielone złoto, nie błądziły byle jak, obracane niby niewidzialną olbrzymią ręką w kierunku przeciwnym do wirowania Kwinty. Ani na wewnętrznych morzach obu rozległych lądów, ani na oceanie nie wykryto żadnych statków, ponieważ bezruch panował też na rozbiegach prostych linii, śmigle przecinających lesiste równiny i spiętrzenia grzbietów skalnych, nie mogły służyć celom komunikacyjnym. Z oceanu południowej półkuli sterczały jak niezliczone paciorki rozsypane na bezbrzeżnych wodach wygasłe wulkany pozornie bezludnych archipelagów. Jedyny ląd tej półkuli, u samego bieguna, spoczywał pod ogromnym, lodowcem. Z mętnego srebra jego wiecznych śniegów wystawały samotne skalne igły, szczyty ośmiotysięczników, zatrzaśniętych lodową pokrywą. W pasie zwrotnikowym, pod obręczą zamarzłego pierścienia, dzień i noc szalały tropikalne burze, a ich piorunowe wyładowania potęgowała fioletowymi rozbryzgami odbić tarcza nadpowietrznych lodów jak pędzące zawrotnie lustro. Brak śladów, cywilizacyjnej krzątaniny, miast portowych w ujściach wielkich rzek, wypukłe metalowe tarcze w kotlinach górskich, zamykające ich dna pancerną wykładziną, tylko spektrochemicznie odróżnialną od naturalnej skały, nieobecność ruchu lotniczego przy wykrytych w liczbie koło stu, obwałowanych niskimi zabudowaniami, gładkich, pokrytych betonem kosmodromach, czyniły nieodpartym wniosek, że wiekowe zmagania wepchnęły Kwintan w podziemia i w nich prowadzą życie, zdani, dla obserwacji przestworzy nieba i Kosmosu, na metalowy wzrok radioelektroniki. Pomiary różnic cieplnych wykryły na por wierzchni Norstralii i Heparii połączone ze sobą zarytymi głęboko w grunt rozgałęzieniami termiczne plamy, niby jaskiniowe miasta. Subtelna analiza ich promieniowania zdawała się jednak zadawać kłam temu przypuszczeniu. Każda z rozległych plam, dochodzących czterdziestu mil średnicy, odznaczała się dziwnym gradientem wydychanego ciepła: najgorętsze było centrum, a źródło jego promieniowania tkwiło pod litosferą u granic mantii. Czyżby Kwintanie czerpali energię z płynnego wnętrza swego globu? Ogromne, geometrycznie prawidłowe obszary, wzięte pierwotnie za tereny upraw rolnych, w istocie stanowiły skupiska milionowych, stożkowatych głowic, jak ceramiczne grzyby pozasadzanych na dziesiątkach kilometrów. Nadawczo-odbiorcze anteny radarowe — orzekli na koniec, fizycy. Planeta w chmurach, burzach, cyklonach, jakby umyślnie zmartwiała i przyczaiła się pod nieustającym zewem sygnalizacji, proszącej o jakikolwiek odzew. Obserwacje prowadzone pod znakiem archeologii — aby wykryć ślady historycznej przeszłości, jako ruiny miast, jako odpowiedniki ziemskich dzieł architektury kultowej, w rodzaju świątyń, piramid, starożytnych stolic, nie przyniosły pewnych rezultatów. Jeśli wojna spustoszyła je ze szczętem albo jeśli ludzkie oczy nie umiały ich rozpoznać przez zupełną obcość, mostem, rzuconym ponad tą obcością, pozostawała jedynie działalność techniczna. Szukali więc urządzeń, na pewno olbrzymich, które posłużyły do miotania oceanicznych wód w kosmiczną przestrzeń. Rozmieszczenie tej armatury dało się obliczyć podług kryteriów uniwersalnie ważnych, stanowionych przez fizykę. Z kierunku obrotów lodowego pierścienia, z jego okołorównikowego biegu można było wnosić o lokalizacji planetarnych miotaczy wód. Tu jednak też wszedł w paradę poszukiwaczom czynnik utrudniający rozpoznanie owych instalacji: niechybnie wzniesiono je na styku suszy i oceanu — w okolicach, nad którymi gnał teraz ścięty mrozem pierścień, a jego ciągłe tarcie o rozrzedzone atmosferycznie gazy skrywało ulewą burzowego pluwiału krytyczne miejsca, tak więc nawet próba odtworzenia metod, jakimi posłużyli się zeszłowieczni inżynierowie Kwinty, by strzelać morzami w próżnię, spełzła na niczym. Fotografie, zwane poszlakowymi, wypełniły wprawdzie archiwa statku, lecz nie odznaczały się większą wartością niż plamy na tablicach testów Rorschacha. Niezrozumiałym konturom powtarzających się gwiazdowatych tworów na lądach oczy ludzkie tyleż mogły narzucić przyniesionych z Ziemi wyobrażeń i uprzedzeń, ile różnorodnych postaci może człowiek zobaczyć, a w istocie tylko wyroić sobie, gdy ogląda bogato ukształtowane rozpryski atramentu. Bezradność GODa wobec tysięcy tych zdjęć uświadomiła im, że w maszynie przeznaczonej do całkowicie obiektywnego jakoby przetwarzania informacji tkwi zakrzepła scheda antropocentryzmu. Zamiast dowiedzieć się czegoś o obcym rozumie, zauważył Nakamura, dowiedzieli się, jak ścisłe więzy pokrewieństwa myślowego łączą ludzi z ich komputerami. Bliskość obcej cywilizacji, leżącej nieomal w zasięgu rąk, oddzielała ją od nich, stawała się urągowiskiem z prób dotarcia do jej sedna. Walczyli z przemożnym wrażeniem perfidii, zastawionej złośliwie na ekspedycję, jakby Komuś — ale komu? — zależało na rzuceniu im wyzwania pełnego nadziei, która dopiero u samego kresu drogi, u celu okaże swoją nieziszczalność. Ci, których dręczyła ta myśl, kryli się z nią, by nie Po siedmiuset godzinach jałowej emisji dyplomatycznej Steergard zdecydował się wysłać na Kwintę pierwszy ładownik, nazwany „Gabrielem”. „Ambasador” zapowiedział jego przylot czterdzieści osiem godzin przed startem, powiadamiając Kwintan, że sonda, nie wyposażona w żaden rodzaj broni, wyląduje na terenie wielkiego północnego kontynentu, Heparii, o sto mil od gwiaździstego skupiska zabudowy, w okolicy pustynnej, więc nie zamieszkanej, jako bezludny poseł, z którym Heparajczycy będą się mogli porozumiewać maszynowym językiem. Chociaż planeta nie odpowiedziała i na tę zapowiedź, wyorbitowali w aposelenium „Gabriela”, dwuczłonową rakietę z mikrokomputerem, dysponującym prócz standardowych programów kontaktu zdolnością ich rewizji i zmiany przy nieprzewidzianych okolicznościach. Polassar zaopatrzył „Gabriela” w najwydatniejszy z małych teradżulowych silników, jakie mieli na pokładzie, aby mógł przebyć czterysta tysięcy kilometrów drogi do planety w kilkanaście minut, z chyżością sześciuset kilometrów na sekundę w szczycie. Miał ją wytracić dopiero nad jonosferą. Fizycy pragnęli utrzymać z posłańcem ciągłą łączność za pośrednictwem wystrzelonych i wysforowanych przed niego sondprzekaźników, lecz dowódca odtrącił ten plan. Chciał, aby „Gabriel” działał zdany na siebie i przekazał im wiadomości dopiero po miękkim lądowaniu, wiązką fal, którą miała skupić na „Hermesie” atmosfera Księżyca. Uważał, że wcześniejsze rozlokowanie przekaźników między Księżycem, za którym krył się „Hermes”, i planetą może zostać dostrzeżone i zwiększy podejrzliwość paranoicznej cywilizacji. Samotny lot „Gabriela” podkreślał pokojową bezbronność jego zadania. „Hermes” obserwował ów lot odbijany w rozwiniętych zwierciadłach „Ambasadora” z pięciominutowym opóźnieniem przez wzgląd na retranslacyjną odległość. Znakomicie chłodzony, lustrzany reflektor „Ambasadora” dawał świetny obraz. „Gabriel” wykonał manewry uniemożliwiające lokalizację macierzystego statku i zjawił się wnet ciemną szpilką nad białochmurnym tłem planetarnej tarczy. Po ośmiu minutach ludzie u monitorów zdrętwieli. Zamiast mknąć dalej ku wyznaczonemu lądowisku Heparii, „Gabriel” przesuwał się na południe po krzywej o rosnącym promieniu i przedwcześnie wytracał pęd. Przyczynę zwrotu zobaczyli natychmiast. W pasie nadzwrotnikowym pełzły ku „Gabrielowi” cztery czarne punkty, dwa ze wschodu i dwa z zachodu, po matematycznie idealnych trajektoriach pościgowych. Wschodnie pościgowce zmniejszały już dystans dzielący je od „Gabriela”. Goniony zmieniał kształt. Z igiełki stał się kropką, otoczoną oślepiającym blaskiem. Wytraciwszy pęd z czterystukrotnym przeciążeniem, zamiast schodzić ku planecie, strzelił świecą w górę. Cztery gończe punkty też zmieniły kurs. Schodziły się ku sobie. „Gabriel” trwał pozornie nieruchomy w centrum trapezu, którego krańcami były pościgowce. Trapez malał w oczach na znak, że i one zmieniły ruch orbitalny na hyperboliczny i zbliżyły się ku sobie, łyskając żarem zwiększonych ciągów. Steergard miał ochotę spytać Rotmonta jako programistę, co zrobi teraz „Gabriel”, bo z wytworzonego przez ścigacze blasku wnosił o ich ogromnych napędowych mocach. Cała piątka szła od planety rozwinąwszy taką potęgę odrzutów, że w białym morzu obłoków powstał pod nią szeroki lej. W przyciemnionej sterowni panowało milczenie. Żaden z ludzi, wpatrzonych w to jedyne w swym rodzaju widowisko, nie odezwał się. Cztery kropki zbliżały się coraz bardziej ku „Gabrielowi”. Dopplerowski odległościomierz i akcelerometr wyrzucał na brzeg pola widzenia swoje czerwone cyferki z taką szybkością, jakby mełł korce liczb. Trudno było odczytywać podawaną chyżość. „Gabriel” tracił już przewagę, ponieważ zużył czas na wyhamowanie i odwrócenie lotu, kiedy ścigający, oskrzydliwszy go, bezustannie przyspieszali. GOD wyrysował na monitorze prognozowane miejsce styku pięciu trajektorii. Podług dalmierzy i dopplerowskiego przesunięcia „Gabriel” miał być dognany za kilkanaście sekund. Kilkanaście sekund to nawet dla człowieka myślącego miliard razy wolniej od komputerów wiele — zwłaszcza przy najwyższym napięciu uwagi. Steergard sam nie wiedział, czy popełnił błąd, nie wyposażywszy sondy w żadne, choćby defensywne uzbrojenie. Ogarnął go gniew bezsilności. „Gabriel” nie miał nawet autodestrukcyjnego ładunku. Zacne intencje też winny mieć granice: tyle zdążył pomyśleć. Kwadrat gonitwy stał się mały jak drobna literka. Choć uciekinier i ścigający oddalili się już od planety o jej średnicę, udar ich ciągów wprawiał powierzchnię morza cirrusowego w drżenie, a przez rozwarte w tym morzu okno ukazał się ocean i nierówna brzegowa linia Heparii. Ostatki obłoków nikły w oknie chmur jak strzępki waty cukrowej od gorąca. Ciemne oceaniczne tło pogorszyło widoczność. Tylko sypiące się wciąż czerwonym mruganiem cyfry dalmierzy donosiły o położeniu „Gabriela”. Pościgowce brały go z czterech stron. Były tuż. Wtedy okno w chmurach wydęło się, jakby planeta urosła na kształt gigantycznie rozdymanego balonu, grawimetry wydały ostry trzask, monitory sczerniały na mgnienie oka i obraz wrócił. Lejowate okno białych chmur było znów małe, dalekie i zupełnie puste. Steergard nie odgadł zrazu, co zaszło. Spojrzał na odległościomierze. Wszystkie migotały czerwonymi zerami. — Dał im łupnia — odezwał się ktoś z pełną zajadłości satysfakcją. Chyba Harrach. — Co się stało? — nie zrozumiał Tempe. Steergard wiedział, lecz milczał. Napełniło go kamienne przeświadczenie, że choć będzie ponawiał próby, raczej zgubią statek, aniżeli wymogą nawiązanie kontaktu. Przez chwilę rozważał, już oddalony myślami od tego pierwszego starcia, czy dalej kontynuować ułożony program, ledwo słysząc gorączkowe głosy w sterowni. Rotmont starał się wyjaśnić, co zrobił „Gabriel”, choć plan zwiadu tego nie przewidywał. Zgniótł przestrzeń wraz z goniącymi implozją sideralną. — Przecież nie miał sideratora? — zdziwił się Tempe. — Nie miał, ale mógł mieć. Miał przecież teratronowy silnik. Odwrócił go krótkim zwarciem i przez to całą moc, służącą napędowi, skierował w siebie pełnym wyładowaniem. Chytra sztuka. To był poker, a „Gabriel” zmienił go w brydża. Wyszedł najsilniejszym atutem. Nie ma wyższego koloru nad grawitacyjny kollaps. Przez to nie dał się złapać… — Czekajże — Tempe zaczynał już się domyślać, co zaszło. — Czy on to miał w programie? — Skąd! Miał terawaty w anihilacyjnym silniku i pełną autonomię. Zagrał — A czy nie mogli wyciągnąć z niego tego teratronu po lądowaniu? — zdziwił się Gerbert. — W jaki sposób? Cały człon rufowy razem z teratronem miał się stopić przy przebijaniu atmosfery. Po nadpławieniu stojana wewnętrzne ciśnienie rozsadziłoby bieguny i razem z maszynownią wszystko poszłoby na rozkurz. I to bez najmniejszej radioaktywności. Wylądować miał tylko górny moduł dziobowy dla przyjaznych pogawędek z gospodarzami… — Pal diabli taką robotę! — oburzył się Harrach. — Założyło się, że ich rakiety nie potrafią rozwijać tyle mocy w przyspieszaniu! „Gabriel” miał przelecieć przez ich satelitarne śmietnisko jak karabinowa kula przez rój pszczół i grzecznie siąść. — A dlaczego nie stopił sobie silnika, kiedy go ściga li? — pytał lekarz. — A dlaczego kura nie lata? Rotmont dał folgę irytacji. — Czym miał topić teratron? Przecież energię dla spalania napędowego członu miał brać z zewnątrz — z tarcia atmosferycznego! Tak został zaprojektowany. Nie wie pan o tym? Wróćmy więc do środka rozgrywki. Alboby im uciekł, na co się wcale już nie zanosiło, alboby go schwycili w próżni, ściągnęli na orbitę i rozebrali. Gdyby mu zdusili ciąg i dopiero wtedy zrobił zwarcie, nastąpiłaby eksplozja, ale toroid z biegunami mógłby ocaleć. Do tego nie wolno mu było dopuścić, wykoncypował więc czarną dziurę z podwójnym horyzontem zdarzeń, wessał w siebie te pościgowce kollapsem i kiedy wewnętrzna sfera zapadała się, zewnętrzna umykała, bo w tej skali efekty kwantowane dorównują grawitacyjnym. Przestrzeń się zgięła — dlatego zobaczyliśmy Kwintę jak przez powiększające szkło. — Czy to naprawdę nie zostało zaprogramowane? Nie było tej ewentualności nawet w projekcie? — odezwał się milczący dotąd Arago. — Nie! Nie było! Na szczęście maszyna miała więcej rozumu od nas! — Rotmont nie ukrywał gniewu wobec pytań. — Bezbronna miała być jak niemowlę! Chociaż teratron „Gabriela” nie był przeznaczony do hypertermicznej produkcji kollapsarów zwarciem, mogli to łatwo wywnioskować z samej konstrukcji. Jasne, że by mogli, skoro „Gabriel” wpadł na to sam w parę sekund. — Sam? To słowo zakonnika do reszty wytrąciło Rotmonta z równowagi. — Sam! Ile razy mam powtarzać? Przecież miał lumeniczny komputer z ćwiartką mocy GODa! Przez pięć lat ojciec nie przemyśli tylu bitów, ile on w mikrosekundzie. Obejrzał siebie, skonstatował, że może obrócić teratron polem i przy zwarciu biegunów powstanie mononuklearny siderator. Co prawda powstając rozleci się, ale równocześnie z kollapsem… — To było do przewidzenia — zauważył Nakamura. — Jeśli pójdziesz z laską na spacer i napadnie cię wściekły pies, to jest do przewidzenia, że dasz mu po łbie — odpowiedział Rotmont. — Dziwię się, jak mogliśmy być tacy naiwni! W każdym razie dobrze się stało. Dowiedli gościnności, a „Gabriel” dowiódł, że się na niej poznał. Naturalnie można go było zaopatrzyć w konwencjonalny ładunek autodestrukcyjny, ale dowódca sobie tego nie życzył… — A czy to, co się stało, jest lepsze? — pytał Arago. — A czy mogłem weń włożyć silnik od motoroweru? Musiał dostać moc, więc ją dostał. A to, że teratron przypomina w schemacie siderator, nie wynikło z moich upodobań, tylko z fizyki. Kolego Nakamura? — To prawda — zgodził się zagadnięty Japończyk. — W każdym razie oni nie znają ani siderotechniki, ani grawistyki — za to dam głowę — uciął Rotmont. — Skąd wiesz? — Boby jej używali. Przecież ten cały moloch zagrzebany na Księżycu jest z punktu widzenia siderurgii starocia. Po co bić sztolnie w magmę i astenosferę, jeżeli można przetransformować ciążenie tak, żeby dawało makrokwantowe efekty? Ich fizyka poszła inną drogą. Powiedziałbym — bardziej okrężną i oddaliła ich od najwyższego atutowego koloru. Nasze szczęście! Przecież chcemy kontaktu, a nie walki. — Tak, ale czy oni nie uznają właśnie tego, co zaszło, za walkę? — Mogą. Pewno, że mogą! — Czy potraficie z grubsza ustalić, gdzie są resztki tych ścigaczy, wydmuchniętych przez „Gabriela”? — Steergard zwrócił się do fizyków. — Nie bardzo — chyba że kollaps był silnie asymetryczny. Spytam GODa. Wątpię, żeby grawizory zdążyły go dokładnie zarejestrować. GOD? — Słyszałem — powiedział komputer. — Lokalizacja nie jest możliwa. Podmuch rozwarcia zewnętrznej powłoki Kerra wyrzucił resztki odsłonecznie. — A w przybliżeniu? — Powstała nieoznaczoność na parsek. — Nie może być? — zdziwił się Polassar. Nakamura też był zaskoczony. — Nie jestem pewien, czy doktor Rotmont ma słuszność — powiedział GOD. — Być może jestem stronny jako bliżej spokrewniony z „Gabrielem” aniżeli doktor Rotmont. Ponadto ja ograniczyłem jego autonomię podług otrzymanych wskazówek. — Mniejsza o stopień pokrewieństwa. — Dowódca nie był amatorem maszynowego dowcipu. — Mów, co wiesz. — Przypuszczam, że „Gabriel” chciał tylko zniknąć. Obrócić się w singularność. Wiedział, że ani nam, ani im w ten sposób nie zaszkodzi, bo prawdopodobieństwo zetknięcia się z tą singularnością praktycznie jest zerowe. Ona ma 10 ~50średnicy protonu. Raczej zderzą się dwie muchy, z których jedna wyleciała z Paryża, druga z Nowego Jorku. — Kogo właściwie bronisz? Doktora Rotmonta czy siebie? — Nie bronię nikogo. Chociaż nie jestem człowiekiem, mówię do ludzi. „Hermes” i „Eurydyka” pochodzą z Grecji. Niech to zabrzmi jak pod murami Troi: skoro załoga nie dowierza tym, którzy programowali i wysłali „Gabriela”, daję olimpijskie słowo, że wybieg przez zapaść nie został wprowadzony do żadnego bloku pamięci. „Gabriel” dostał maksimum decyzyjne, czyli nanosekundowość heurezy wzdłuż jej wszystkich drzew, to znaczy 1032— taka była kardynalna liczba jego zbioru kombinatorycznego. Jaki użytek zrobił z tej mocy, nie wiem, ale wiem, ile miał czasu na decyzję. Trzy do czterech sekund. Za mało, aby ustalić przedział Holenbacha. Stanął więc przed alternatywą: wszystko albo nic. Gdyby nie zamknął przestrzeni kollapsem, to wybuchnąłby jak sto begatonowych bomb termonuklearnych. Albowiem wyzwolona w zwarciu moc byłaby eksplozją. Wobec tego przesolił w drugą stronę, co gwarantowało implozję w singularność i przy okazji wchłonęło pociski Kwintan pod powłokę Kerra. GOD zamilkł. Steergard powiódł oczami po swoich ludziach. — Dobrze — przyjmuję to do wiadomości. „Gabriel” oddał Bogu ducha. A o tym, czy dał mata Kwincie, przekonamy się. Zostajemy na miejscu. Kto ma dyżur? — Ja — powiedział Tempe. — Dobrze. A wy idźcie spać. W razie czego proszę mnie zbudzić. — GOD zawsze czuwa — odezwał się komputer. Sam w sterowni z wygaszonymi światłami pilot okrążył ją, niczym pływak w niewidzialnej wodzie, wzdłuż matowych, ślepych monitorów, wzniósł się pod strop i ożywiony niespodziewaną myślą odtrącił się tak, by dolecieć do głównego wizoskopu. — GOD? — odezwał się niegłośno. — Słucham. — Pokaż mi jeszcze raz ostatnią Fazę pościgu. W pięciokrotnie spowolnionym tempie. — Optycznie? — Optycznie z nałożoną podczerwienią, ale tak, żeby obraz się zanadto nie rozmazywał. — Stopień rozmazu to rzecz gustu — odparł GOD. Równocześnie ekran zajaśniał. U ramy wyskoczyły cyfry dalmierza. Nie mknęły błyskawicznie jak przedtem, lecz zmieniały się drobnymi skokami. — Daj siatkę na obraz. — Słucham. Obraz, pocięty steremetrycznie, bielał chmurami. Nagle zakołysał się, jak zalewany wodą. Linie geodezyjnej sieci poczęły się giąć. Dystans między igłą „Gabriela” i ścigającymi malał. Wskutek powolności wszystko działo się jak w kropli wody pod mikroskopem, gdy do czarnego pyłka zawiesiny płyną przecinkowate bakterie. — Dopplerowski dalmierz różnicowy! — powiedział. — Przestrzeń traci euklidesowość— odparł GOD, lecz włączył dyferencjator. Oka sieci drgały i gięły się, ale mógł ocenić z grubsza dystans. Przecinki dzieliło od „Gabriela” kilkaset metrów. Wtedy ogromna połać planety pod piątką czarno skupionych punktów rozdęła się gwałtownym wyolbrzymieniem, aby zaraz powrócić do zwykłego wyglądu, lecz wszystkie czarne kropki znikły. Miejsce, gdzie ciemniały przed chwilą, było delikatnym, jakby powietrznym drganiem. Wydało straszliwy błysk czerwieni niby wytrysk świecącej krwi, która spłonęła w szkarłatny bąbel, zbrunatniała i zgasła. Dalekie obszary chmur, na tysiące mil rozrzuconych udarem, leniwie obracały się nad powierzchnią oceanu, ciemniejszą niż kontynentalny brzeg od wschodu. Okno o pogłębionych krawędziach ziało nadal szeroko rozwarte, lecz puste. — Grawimetry! — odezwał się pilot. — Słucham. Obraz się nie zmienił, tylko geodezyjne linie zwijały się pośrodku jak kłąb splątanych nici. — Mikrograwiskopia! — GOD, przecież wiesz, o co mi chodzi! — Słucham. GOD mówił jak zawsze bezemocjonalnym głosem, a jednak pilotowi zdawało się, że brzmi w nim coś impertynenckiego. Jakby maszyna, górująca nad nim bystrością, tak niechętnie wykonywała rozkazy, by to poczuł. W kłębie powikłanych geodetyk pojawił się ledwie dostrzegalny dygot, przeciął zgęstek sieci i przepadł. Geodezyjne splątanie prostowało się. Na tle białej planety z wyrwą w chmurach jak ogromnym okiem cyklonu znów stanęła prostokątna sieć koordynant grawitacyjnych. — „Gabriel” wstrzelił w siebie nukleony z terawoltażem, tak? — spytał pilot. — Tak. — Po stycznej z dokładnością do jednego Heisenberga? — Tak. — Skąd wziął dodatkową energię? Przecież miał zbyt małą masę, żeby zgiąć przestrzeń w mikrodziurkę? — Teratron w zwarciu pracuje jak siderator. Pobiera energię z zewnątrz. — Powstaje deficyt? Tak. — Jako energia ujemna? Tak. — W jakim zasięgu? — Nadświetlnie w zaprzestrzeni — „Gabriel” wziął ją w promieniu miliona kilometrów. — Dlaczego nie odczuła tego ani Kwinta, ani Księżyc, ani my? — Ponieważ jest to pożyczka kwantowa w przedziale Holenbacha. Czy mam wyjaśniać dalej? — Niekoniecznie — odpowiedział pilot. — Skoro kollaps zaszedł w czasie krótszym od milionowego ułamka nanosekundy, powstały dwa koncentryczne horyzonty zdarzeń Rahmana-Kerra. — Tak — powiedział GOD. Nie umiał się dziwić, pilot jednak odczuł w tym słowie respekt. — To znaczy, że singularności, pozostałej po „Gabrielu”, nie ma już w tym świecie. Porachuj, żeby się przekonać, czy mam rację. — Porachowałem — odrzekł GOD. — Nie ma z prawdopodobieństwem jednego do stu tysięcy. — To po co opowiadasz dowódcy bajki o muchach? — spytał pilot. — Prawdopodobieństwo nie jest zerowe. — Podług ruchów geodezyjnych kollaps miał silne wyboczenie heliofugalne i sprowadziwszy masy wszystkich ciał układu do punktów można obliczyć ognisko, gdzie wyrzuciło te ich rakiety… — Efektem makrotunelowym. Prawda? — Prawda. — Rozmaz nie może mieć rozmiarów parseka. Musi być krótszy. Umiesz liczyć? — Tak. — A więc? — Tunelowanie zachodzi probabilistycznie, a niezależne prawdopodobieństwa się mnożą. — Przetłumaczmy to na zdrowy rozsądek. Oprócz Dżety liczy się w tym systemie dziewięć planet. Powstaje nieliniowy układ równań, którego nie zintegrujesz, ale planety przejęły moment obrotowy protosłońca i można sprowadzić masę całego układu do centrum. — To bardzo niedokładne. — Niedokładne, ale nie na parsek. — Czy pan należy do tak zwanych fenomenalnych rachmistrzów? — spytał GOD. — Nie. Pochodzę z czasu, kiedy rachowało się i bez komputerów. Albo działało się „pi razy oko”. Kto nie umiał, umierał w moim fachu młodo. Czemu milczysz? — Nie wiem, co mam powiedzieć. — Że nie jesteś nieomylny. — Nie jestem. — I nie powinieneś się nazywać GOD — To nie ja tak siebie nazwałem. — Nawet kobiety nie potrafią przegadać komputerów. GOD — masz obliczyć dystrybucję prawdopodobieństwa wzdłuż tego twojego parseka — powinna być dwumodalna. Tę okolicę naniesiesz na mapę gwiazdową i rano przekażesz dowódcy z wyjaśnieniem, że nie chciało ci się tego rachować. — Nikt mi nie nakazał. — Ja ci teraz daję rozkaz. Zrozumiałeś? — Tak. Na tym zakończyła się nocna rozmowa w sterowni. |
||
|