"Fiasko" - читать интересную книгу автора (Lem Stanisław)

 ATAK

To, co matematycznie nadzwyczaj mało prawdopodobne, ma tę własność, że się przecież czasem zdarza. Potrzech ścigaczach, wessanych w głąb zgniecionej przestrzeni i wyrzuconych relaksacją grawitacyjną w odsłonecznym kierunku, nie wykryto śladu, czwarty jednak „Hermes” znalazł i wziął na pokład ledwie po ośmiu dobach. GOD wyjaśnił ów szczególny zaiste traf wyrafinowaną wersją analizy topologicznej, z użyciem transfinalnych derywatów ergodyki, lecz Nakamura, który zasłyszał od Steergarda o nocnym sporze pilota z GODem, zauważył, że do tego, co zaszło w rzeczywistości, zawsze można dopasować obliczenia sztuczkami, znanymi każdemu, kto para się stosowaną matematyką. Kiedy strzaskany wrak, rozpruty i zmięty, dźwigi wciągały na statek, Nakamura chcąc zaspokoić ciekawość spytał pilota, jak doszedł celnego wniosku. Tempe roześmiał się.

— Matematyk ze mnie żaden. Jeżeli rozumowałem, to nie wiem jak. Nie pamiętam, kto ani kiedy udowodnił mi, że jeśli człowiek chce ustalić prawdopodobieństwo własnych narodzin, to cofając się wstecz genealogicznego drzewa wzdłuż rodziców, babek, dziadków, pradziadków, uzyska prawdopodobieństwo dowolnie bliskie zera. Jeśli rodzice nie spotkali się przypadkowo, to dziadkowie, a kiedy się dojdzie do średniowiecza, moc zbioru całkiem możliwych zajść, które wykluczyłyby wszystkie zapłodnienia i porody, konieczne, żeby on się urodził, jest większa od mocy zbioru wszystkich atomów w Kosmosie. Inaczej mówiąc, każdy z nas nie ma najmniejszych wątpliwości, że istnieje, chociaż tego żadną stochastyką nie dałoby się ustalić paręset lat przedtem.

— Owszem — ale co to ma wspólnego z efektami singularnościowymi w przedziale Holenbacha?

— Nie mam pojęcia. Raczej nic. Nie znam się na singularnościach.

— Nikt się nie zna. Apostolski delegat może powiedziałby, że to było oświecenie z wysoka.

— Z wysoka raczej nie. Po prostu obejrzałem sobie dokładnie skon „Gabriela”. Wiedziałem, że nie chciał zniszczyć prześladowców. Tym samym robił, co mógł, żeby ich nie ściągnąć pod horyzont Kerra. Widziałem, że te pościgowce nie szły idealnie równo za „Gabrielem”. Skoro różniły się dystansem, to mogły się różnić i losem.

— I na tej podstawie…? Japończyk też się już uśmiechał.

— Nie tylko. Moc obliczeniowa ma granice. Granica nazywa sięlimes computibilitatis.GOD stoi na tej granicy. Nie tyka obliczeń, o których wie, że są transkomputabilne, więc ich nie rozgryzie. Dlatego nawet nie próbował, a ja miałem szczęście. Co mówi fizyka o szczęściu?

— To samo, co o klaskaniu jedną ręką — odparł Japończyk.

— To jest Zeń?

— Tak. A teraz proszę ze mną — należy się panu znaleźne.

W blasku świateł, pośrodku hali, na duralowej płycie czerniał wrak niby zwęglona i rozpłatana ryba. Sekcja ujawniła znaną już drobnokomórkową budowę, lumenowe silniki napędu znacznej mocy i stopione urządzenie w głowicy, uznane przez Polassara za miotacz laserowy, ale Nakamura sądził, że był to raczej szczególny typ świetlnej gaśnicy ciągu, gdyż szło o schwytanie „Gabriela”, a nie o destrukcję. Polassar zaproponował, aby te czterdziestometrowe zwłoki usunąć ze statku, bo zajęły z chwyconymi dawniej prawie połowę hali. Po cóż robić z niej skład balastowych trucheł? El Salam sprzeciwił się. Chciał zachować choć jeden egzemplarz, najlepiej ostatni, aczkolwiek spytany przez dowódcę nie umiał wyjawić po temu racjonalnego powodu. Steergarda kwestia ta nie obeszła. Uważając położenie za radykalnie zmienione, chciał usłyszeć od swoich ludzi, jaki krok uważają teraz za właściwy czy najlepszy. Po wyrzuceniu satelitarnego złomu za burtę miało przyjść do narady. Obaj fizycy poszli wpierw do Rotmonta, aby, jak rzucił złośliwie Polassar, „opracować wstępny referat i wzmocnić bibliografię”.

W samej rzeczy ta trójka pragnęła uzgodnić stanowisko, bo od zagłady „Gabriela” w prowadzonych przez załogę rozmowach można było dostrzec objawy zaczynającego się rozłamu.

Nie wiedzieć skąd — kto się wyraził tak pierwszy — padł termin „demonstracja siły”. Harrach opowiedział się za taką taktyką od razu, El Salam z zastrzeżeniami, fizycy z Rotmontem byli przeciw, a Steergard, choć tylko słuchał, zdawał się stać po ich stronie. Inni wstrzymali się od zabrania głosu. Podczas narady opinie obu grup ostro się zderzyły. Kirsting raczej niespodziewanie wzmocnił zwolenników demonstracji.

— Przemoc jest argumentem nieodpartym — orzekł na koniec Steergard.

— Mam trzy zastrzeżenia względem tej strategii, a każde jest pytaniem. Czy na pewno dysponujemy przewagą? Czy taki szantaż może doprowadzić do nawiązania kontaktu? l czy będziemy gotowi urzeczywistnić nasze groźby, jeśli im nie ulegną? Są to pytania retoryczne. Nikt z nas nie potrafi ich rozstrzygnąć. Konsekwencje strategii opartej na demonstracjach siły są nieobliczalne. Jeśli ktoś jest innego zdania, niech się wypowie.

Dziesięciu ludzi w kajucie dowódcy patrzało na siebie wyczekująco.

— Co do mnie i El Salama — odezwał się Harrach — chcemy, aby dowódca przedstawił swoją alternatywę. My żadnej alternatywy nie widzimy. Dostaliśmy się w sytuację przymusową. To chyba jasne. Groźby, demonstracja siły, szantaż — to wstrętnie brzmiące słowa. Wprowadzone w czyn, mogą doprowadzić do katastrofalnych skutków. Pytanie o naszą przewagę znaczy najmniej. Nie o to chodzi, czyją mamy, ale o to, czy oni będą tak sądzić i ulegną bez wydania boju.

— Boju…? — jak echo powtórzył zakonnik.

— Utarczki. Starcia. Czy ojcu to lepiej brzmi? Eufemizmów należy unikać. Zagrożenie siłą, mniejsza jeszcze o to jakiego rodzaju, musi być realne, bo pogróżki, za którymi nie stoi szansa spełnienia, są taktycznie i strategicznie na nic.

— Niedomówień należy unikać — przytaknął Steergard. — Co prawda możliwy jest też bluff…

— Nie — sprzeciwił się Kirsting. — Bluff zakłada minimum znajomości reguł gry. Nie znamy żadnych.

— Dobrze — zgodził się Steergard. — Załóżmy, że mamy autentyczną przewagę. Że możemy ją okazać, nie przynosząc im wprost żadnych szkód. To byłaby jawna groźba. Jeśli taka perswazja okaże się daremna, Harrach, to podług ciebie będziemy musieli wydać bitwę, albo co najmniej ją przyjąć i odeprzeć. Nie są to szczególnie korzystne wstępne warunki porozumienia.

— Nie, nie są — wsparł dowódcę Nakamura. — Są to najgorsze z wyjściowych pozycji. Co prawda nie myśmy je stworzyli.

— Czy mogę coś wtrącić? — spytał Arago. — Nie wiemy, po co usiłowali schwytać „Gabriela”. Najpewniej po to, aby zrobić z nim to samo, co myśmy zrobili z ich dwoma satelitami w pobliżu Junony i teraz z ich ścigaczami. A nie uważamy, abyśmy działali jak agresorzy. Chcieliśmy zbadać twory ich techniki. Oni chcieli zbadać twory naszej. To prosta symetria. Nie należy więc mówić o pokazowej destrukcji, demonstracjach siły, walce. Błąd nie musi być tożsamy że zbrodnią. Ale może być.

— Nie ma symetrii — zaoponował Kirsting. — Łącznie wysłaliśmy osiem milionów bitów informacji. Sygnalizowaliśmy z „Ambasadora” przez ponad siedemset godzin na okrągło we wszystkich pasmach. Laserowaliśmy. Przekazaliśmy kody i instrukcje deszyfrowania. Wysłaliśmy ładownik bez jednego grama wybuchowych materiałów. Co do przekazanych wiadomości — podaliśmy im lokalizację naszego Układu Słonecznego, obrazy Ziemi, zarys powstania naszej biosfery, dane o antropogenezie, po prostu encyklopedię. I stałe fizyczne, które są kosmicznymi powsżechnikami, a które oni muszą doskonale znać.

— Ale o inżynierii sideralnej, o foraministyce holenbachowskiej, o jednostkach Heisenberga nic tam raczej nie było, prawda? — spytał Rotmont.

— Ani o naszych systemach napędowych i grawitacyjnej lokacji, o całym projekcie SETI, o „Eurydyce”, o gracerach, o Hadesie…

— Nie. Ty najlepiej wiesz, czego nie było, bo ty układałeś programy dla „Ambasadora” — powiedział El Salam. — Ani o obozach zagłady, ani o wojnach światowych, o stosach i czarownicach. Przecież kiedy się przychodzi z pierwszą wizytą, nie wali się na stół wszystkiego o grzechach taty, swoich, mamy i tak dalej. Gdybyśmy ich ogólnikowo i nader uprzejmie powiadomili, że umiemy robić z mas, większych od ich Księżyca, coś, co się zmieści w dziurce od klucza, to obecnie ojciec Arago powiedziałby, że to już był początek występnego szantażu.

— Proponuję siebie jako rozjemcę — wtrącił Tempe. Skoro nie siedzą w jaskiniach i nie wrzeszczą, nie krzeszą ognia cioskami, lecz mają astronautykę co najmniej w średnicy swego układu, wiedzą, że nie przybyliśmy do nich wiosłując, ani na żaglowcu, ani kajakiem. I właśnie to, żeśmy po prostu przybyli z odległości setek parseków, znacz\ więcej niż pokazanie najgrubszych bicepsów.

— Recte. Habet. — szepnął Arago.

— Tempe ma rację — zgodził się dowódca. — Samym zjawieniem się mogliśmy ich zaniepokoić. Zwłaszcza jeśli nie są technicznie zdolni do galaktodromii, ale już wiedzą, jakich rzędów moce są w niej konieczne… Aż do uruchomienia „Ambasadora” przyjmowaliśmy, że nic o nas nie wiedzą. Jeśli dostrzegli „Hermesa” grubo wcześniej — a krążymy tu przecież trzeci miesiąc — to nasze milczenie, nasz kamuflaż mogły ich przerazić…

— Przesadzasz, astrogatorze — wzruszył niechętnie ramionami Harrach.

— Nic podobnego. Wyobraź sobie, że nad Ziemią, w roku tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym albo tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym zawisłyby galaktyczne krążowniki milowej długości. Nawet gdyby się z nich sypała tylko czekolada, powstałby niebywały zamęt, popłoch, polityczne kryzysy — panika. Każda cywilizacja w fazie wielopaństwowej musi mieć moc wewnętrznych konfliktów. Nie trzeba żadnych demonstracji siły, bo samo przebycie stu parseków już jest taką demonstracją wobec każdego, kto tego nie potrafi…

— A więc dobrze, dowódco — co uważasz, że należy robić? Jak mamy dowieść naszych dobrotliwych, łagodnych, pokojowych i przyjaznych zamiarów? Jak możemy ich upewnić, że nie zagrażamy im w niczym, że jesteśmy wycieczką dobrych skautów pod opieką księdza, jeżeli cztery najdoskonalsze ich maszyny bojowe, z pięćdziesiąt razy cięższe od naszego archaniołka, wydmuchnął poza czasoprzestrzeń jak pyłki? El Salam i ja, widzę, byliśmy w błędzie. Przyszli goście z kwiatkami, w ogrodzie napadł ich pies gospodarza, jeden chciał go odegnać parasolem i przebił niechcący ciocię pana domu. Nie ma co mówić o demonstracjach siły, ponieważ to zeszłoroczny śnieg. Już się odbyła!

Harrach, uśmiechając się szeroko, nie bez złośliwości mówił do dowódcy, a patrzał na zakonnika.

— Asymetria nie spoczywa tam, gdzie myślicie — powiedział dominikanin. — Tym, którzy nie rozumieją nas, nie możemy przynieść dobrej nowiny. Anielskiej intencji nie można udowodnić, dopóki jest czystą intencją. Natomiast można udowodnić ZŁO zadawaniem szkody. Jest to circulus vitiosus: po to, by się z nimi porozumieć, winniśmy ich przekonać o naszej pokojowej intencji, a po to, żeby ich przekonać o tej intencji, pierwej trzeba się z nimi porozumieć…

— Jakże tego wszystkiego, co zaszło i może zajść, nie brali pod uwagę nasi wielcy myśliciele, projektodawcy i dyrektorzy CETI i SETI? — pytał Tempe z pasją. — I to teraz spadło na nas jak sufit? To wprost niesłychanie głupie.

Kajutę wypełniały głosy zacietrzewionych dyskutantów. Steergard milczał. Myślał, że nie zdając sobie z tego w pełni sprawy, w tym bezpłodnym sporze — widział jego daremność — dają upust rozjątrzeniu narosłemu w ciągu bezskutecznie ponawianych prób porozumienia z Kwintą. Był to rezultat źle przespanych nocy, daremnej dociekliwości badań Księżyca, budowania hipotez, które zamiast dać wgląd w obcą cywilizację, rozsypywały się jak domki z kart i jednych wiodły do poczucia osaczenia przez nierozwiązywalne zagadki, do błądzeń w matni bez wyjścia, a innych natchnęły rosnącym podejrzeniem „tamtych” o zbiorową paranoję. Jeśli na Kwincie istotnie panowała paranoja, to w zaraźliwej postaci. Steergard dostrzegł, że wskaźnik nad stolikiem jego koi w głębi kajuty jest ciemny. Ktoś z idących do niego przerzucił w sterowni wyłącznik, odcinając centralny mózg statku od jego kabiny, jakby nie życzył sobie lodowatej, racjonalnej i logicznej obecności GODa przy tym spotkaniu. Nie zapytał, kto to zrobił. Znając swoich ludzi wiedział, że nie ma wśród nich tchórza czy kłamcy, który wyparłby się tego uczynku, ale mógł być aktem wprost bezświadomym, jak okrycie nagości przed kimś obcym, odruchowe i szybsze niż wstyd. Nic zatem nie powiedział, ale włączył terminal i zażądał od GODa optymalnej prognozy decyzyjnej.

GOD zastrzegł się, że brak mu danych dostatecznych dla optymizacji pociągnięć. Podtekstem pytania jest jego nieuchronny antropocentryzm. Ludzie wyrażają się o sobie i innych dobrze lub źle. To samo dotyczy opinii o ich dziejach powszechnych. Wielu uważa je za nagromadzenie okrucieństwa, bezsensownych podbojów, bezsensownych nawet pozaetycznie, jako iż ani napastnikom, ani ofiarom nie przynosiły nic prócz rozbicia kultur, upadku imperiów, na których gruzie wyrastały nowe: jednym słowem mnóstwo ludzi ma własne dzieje powszechne w pogardzie, lecz na ogół nikt nie uważa ich za jakiś koszmarny, najstraszliwszy z możliwych eksces psychozoiczny w całymUniversum,czyli Ziemi za planetę zbójeckich morderców, jedyny z milionowych globów, zalany krwią i krzywdą jako efektami rozumu, w przeciwieństwie do normy kosmicznej. Na ogół ludzie w głębi ducha, nie wiedząc o tym, jako iż nie wdają się w takie rozmyślania, ziemskie dzieje, w całym przebiegu od paleopiteków i australopiteków aż po współczesność, mają za „normalne”, jako element typowy, występujący często w całym zbiorze kosmicznym. W tej kwestii nic jednak nie wiadomo i nie istnieje metoda pozwalająca z informacyjnego zera wyprowadzić coś więcej niż zero. Diagram Hortegi-Neyssla ukazuje tylko przeciętny czas dzielący narodziny protokultury od eksplozji technologicznej. Krzywa diagramu, tak zwany ciąg główny psychozoików, nie uwzględnia ani biologicznych, ani socjologicznych, ani kulturowych, ani politycznych czynników współkształtulacych konkretne historyczne dzieje Rozumnych. Do tej ekskluzji uprawnia doświadczenie ziemskie, albowiem wpływy wywierane przez starcia różnych wiar i kultur, form ustrojowych i ideologii, zjawisk kolonializacji i dekolonializacji, rozkwitu i upadku imperiów ziemskich w niczym nie zakłóciły biegu krzywej technicznych wzrostów. Jest to krzywa paraboliczna, niewrażliwa w swym przebiegu na zakłócenia, wywołane wstrząsami dziejowymi najazdów, morów, ludobójstwa, ponieważ technologia, raz okrzepłszy, staje się zmienną od podłoża cywilizacyjnego niezależną, jako logistyczna w zintegrowaniu krzywa autokatalizy. Widzianych w skali mikroskopowej odkryć i wynalazków dokonywali poszczególni ludzie jako jednostki bądź grupy, lecz rachubie wolno wyprowadzić twórców poza nawias, ponieważ wynalazki rodzą wynalazki, odkrycia powodują następne odkrycia i ten przyspieszony ruch tworzy właśnie parabolę, wzlatującą pozornie w nieskończoność. Saturacyjne zgięcie nie zostaje spowodowane przez inne jednostki, pragnące chronić przyrodę, lecz krzywa zgina się tam, gdzie, nie ugiąwszy się, zniszczyłaby biosferę. Ta krzywa zawsze się w krytycznym punkcie ugina, bo jeśli technologiom ekspansji nie przyjdą na ratunek technologie ratowania bądź zastąpienia biosfery, dana cywilizacja wchodzi w zagładę jako kryzys kryzysów. Kiedy nie ma czym oddychać, nie ma komu robić dalszych odkryć i brać Nagrody Nobla.

Podług danych kosmologii i astrofizyki ciąg główny Hortegi-Neyssla uwzględnia więc tylko graniczną nośność danej biosfery, zwaną też jej skrajnym udźwigiem technologicznym, ale przedział nośności nie zależy od anatomii czy ustrojowych form życia zbiorowego, lecz od fizykochemicznych cech planety, jej ekosferycznej lokalizacji i innych czynników kosmicznych, włącznie z wpływami gwiazdowymi, galaktycznymi i tak dalej. Tam, gdzie biosfera ma kres udźwigu, ciąg główny rozrywa się, co znaczy tylko, że poszczególne cywilizacje są zmuszone do podejmowania globalnych decyzji o swym dalszym losie, a kiedy nie chcą lub nie mogą ich podjąć ratowniczo, giną. Rozryw głównego ciągu pokrywa się z tak zwaną górną ramą okna kontaktu. Ta rama czy granica, zwana też barierą wzrostu, świadczy o tym, że z jednolitego pnia, jakim jest ciąg główny, rozchodzą się gałęzie, albowiem rozmaite cywilizacje w niejednakowy sposób kontynuują dalszą egzystencję. Choć dotąd nie doszło do wymiany informacji z żadnym psychozoikiem, wiadomo z rachuby, że nie istnieje jedna i tylko jedna optymalna decyzja jako najdoskonalsze wyjście z zagrożenia wywołanego uszkodzeniem biosfery przez technosferę. Również zjednoczona cywilizacja nie ma przed sobą jedynej drogi, wyzwalającej ją znakomicie od wszystkich narosłych dylematów i zagrożeń.

Co się tyczy aktualnej sytuacji, jest ona skutkiem niewłaściwych działań, wywołanych przez zejście z programu ekspedycji. Według GODa doszło do serii błędnych kroków, ponieważ kiedy je stawiano, nie wydawały się błędami. Ich dość fatalny bilans ujawnił się dopiero w retrospekcji. Mówiąc ściśle, „Hermes” został wprowadzony w paradoks Arrowa, który polega na tym, że decydent usiłuje realizować konkretne wartości, przy czym każda z nich jest cenna, ale nie są one współwykonalne. W skrajni między maksymalnym ryzykiem i maksymalną ostrożnością powstała wypadkowa, z której niełatwo będzie się wydobyć. GOD nie uważał, iżby dowódca ponosił za powstały impas winę, pragnął bowiem kompromisowo pogodzić ryzyko z przezornością. Po złowieniu kwintańskich orbiterów za Junoną i wykryciu ich wiroidów zboczył z programu w nadmiarową ostrożność, kamuflując statek i nie śląc Kwincie sygnałów, zapowiadających odwiedziny z Kosmosu. Koszt takiej przezorności ujawnia się obecnie.

Drugim błędem było udzielenie „Gabrielowi” nadmiaru autonomii jako zbyt wielkiej inwencji. Paradoksalnie to lakże wynikło ze zbytku ostrożności i mylnego założenia, że „Gabriel”, górując chyżością nad orbiterami bądź rakietami Kwinty, wyląduje, nie dając się przechwycić. Ażeby mógł rozwinąć taką chyżość, otrzymał teratronowy napęd. By mógł po wylądowaniu reagować właściwie na nieprzewidywalne zachowanie gospodarzy, otrzymał komputer zanadto inteligentny. Program SETI zakładał wysłanie jako pierwszych lekkich sond, lecz zaniechano tego, gdy dyplomatyczne zabiegi radiowe „Ambasadora” spełzły na niczym. Jakkolwiek nikt nie zdawał sobie sprawy z tego, że „Gabriel” przeistoczy swój napędowy agregat w implozyjne działo sideralne, to właśnie się stało. Od zbytniej pomysłowości „Gabrielowego” komputera wyskoczyli z programu w matnię. Nie można teraz wysyłać dalszych sond, tak jakby nic nie zaszło. Nowy stan rzeczy wymaga nowej taktyki. GOD potrzebuje do jej rozważenia dwudziestu godzin. Na tym stanęło.

Po wieczorym dyżurze pilot nie mógł zasnąć. Przemyśliwał naradę, z której nic dlań nie wynikło oprócz wzmożonej niechęci do GODa. Ten najwyższy umysł elektroniczny może i władał znakomicie logiką, ale jej efekty były zastanawiające faryzeuszowskie. Zostały popełnione błędy, zeszli z programu, lecz ani dowódca nie zawinił, ani GOD nie ponosił za to najmniejszej odpowiedzialności, czego potrafił ściśle dowieść. Paradoksy Arrowa, brzemienny złymi następstwami kamuflaż, jako zbytek podejrzliwości względem Kwintan, wywołany sabotażową hipotezą pochodzenia wiroidów, jak GOD to teraz wybornie definiował, a kto służył przez cały czas radami dowódcy?

Przypięty do posłania, bo panowała nieważkość, zezłościł się wreszcie tak, że o zaśnięciu nie było mowy. Zaświecił więc punktówkę nad wezgłowiem, wyciągnął spod koi wciśniętą tam książkę,Program Hermesa,i zabrał się do lektury. Najpierw przekartkował założenia ogólne dotyczące Kwinty. Był to wydruk komputerowy, sporządzony tuż przed startem z „Eurydyki”, w oparciu o zebrane i zinterpretowane obserwacje astrofizyczne: Kwintanie dysponują szacunkowo energią rzędu 1030ergów. Tym samym ich cywilizacja znajduje się na podsideralnym poziomie. Głównymi źródłami energii są zapewne reakcje termojądrowe typu gwiezdnego, lecz siłowni NIE wyprowadzono w przestrzeń kosmiczną. Prawdopodobnie energetyka po zużyciu paliw kopalnych podobnie jak ziemska przeszła okres wykorzystania uranidów, których dalsza eksploatacja okazała się nieopłacalna po opanowaniu cyklu Bethego. Wydaje się nieprawdopodobne, aby planeta przeszła w ciągu ostatnich stu lat wojny prowadzone z użyciem broni nuklearnych. Zimna plama równikowa nie mogła być skutkiem takiej wojny. Poatomowa zima nuklearna ogarnąć musi praktycznie całą planetę, gdyż wzbite w stratosferę masy pyłu zwiększają albedo całej tarczy. Przyczyny wstrzymania budowy lodowego pierścienia z oceanicznych wód są nieznane. Puścił pod palcami stronice pełne wykresów i tabel, aż znalazł rozdział Stan cywilizacji — Hipotezy.

„1. Kwinta cierpi na wewnętrzne konflikty, które współkształtują czynniki technologiczne. Sugeruje to obecność antagonistycznych państw lub innych agregacji. Era jawnych zajść zbrojnych jest już przeszłością i do rozstrzygnięcia typu «zwycięzcy — zwyciężeni» nie doprowadziła, lecz przeszła z wolna w fazę kryptomilitarną.”

W tym miejscu, już na pokładzie „Hermesa”, wklejono dodatkowy wydruk, autorstwa GODa: „Jednym z argumentów na rzecz kryptomilitarnego konfliktu są pasożyty dwu satelitów Kwinty. Przy tej interpretacji bloki adwersarzy trwają łącznie w takim stanie, który nie jest ani klasycznym pokojem, ani klasyczną wojną w rozumieniu Clausewitza. Zwalczają się poza frontami starć typu kryptomachicznego, w rodzaju klimatycznych urazów, zadawanych przeciwnikowi, wzajemną erozją katalityczną potencjałów technoprodukcyjnych. Mogło to załamać tworzenie lodowego pierścienia, gdyż wymaga ono globalnej współpracy”.

Dalszy wywód pochodził znów z „Eurydyki”:

„Jeśli istnieją takie zespoły antagonistów i zmagają się nieklasycznie, to kontakt z wszelkim kosmicznym przybyszem może być znacznie utrudniony. A priori zdobycie kosmicznego alianta jest mało prawdopodobną możliwością dla każdej ze stron, jeśli są tylko dwie. Nie ma bowiem żadnej racjonalnej przyczyny, jako konkretnej korzyści, którą pozaplanetarny intruz zdobędzie, kiedy zajmie w konflikcie stronę. Kontakt może natomiast okazać się spłonką, która cichy, tlejący, ciągły i uporczywie kontynuowany typ walki kryptomachicznej obróci w czołowe pełne zderzenie obu stron i sił. Przykład: Niechaj na planecie T znajdują się bloki A, B i C, zwalczające się nawzajem. Jeżeli B nawiąże kontakt z intruzem, będzie to wyzwaniem dla A i C, które poczują się silnie zagrożone. Mogą albo zaatakować intruza — żeby nie wzmógł potencjału B — albo łącznie zaatakują B. Sytuacja odznacza się bowiem chwiejnością, a w każdej niestabilności dość postronnego czynnika o dużym technicznym potencjale — a taki musi mieć przybysz, skoro wykonał galaktyczny skok — by doszło do eskalacji wrogich działań”.

„2. Kwinta jest zjednoczona jako federacja albo protektorat. Nie ma na niej równych siłą antagonistów, gdyż jedna z mocarstwowych stron opanowała całą planetę. Opanowanie takie, czy jako rezultat zwycięskich działań zbrojnych, czy podboju bezwojennego, od poddania się stron słabszych głównej potędze globu, również nie tworzy dobrej stateczności w aspektach strategii kontaktu z galaktycznym intruzem. Nie należy imputować globalnemu mocarstwu ani demonicznych, ani imperialistycznych zamiarów pozaplanetarnej ekspansji. W zamiarach tak modelowanej Kwinty nie leży zniszczenie przybysza, lecz udaremnienie mu nawiązania kontaktu — zwłaszcza lądowania na planecie. Dary technologiczne, jakich można się spodziewać po przybyłym, łatwo mogą okazać się darami zgubnymi. Próby utrzymania w ryzach przybysza, by nie zakłócił panującej równowagi socjopolitycznej, mogą uderzyć rykoszetem właśnie w tę równowagę. Więc i w takim układzie jest odżegnanie się od kontaktu decyzją rozsądną ze stanowiska globalnych władz. Jest to skierowana w kosmos polityka zwana PERFIS (Perfect Isolation), przezanalogię do historycznej brytyjskiej splendid isolation. Próg informacyjny kontaktu, jaki musi pokonać przybysz, ma nieoznaczoną wysokość.

„3. Według Holgera, Krocha i ich zespołu, również planeta w pełni zjednoczona, na której nie ma ani zwyciężonych, ani zwycięzców, potężnej władzy i zniewolonych poddanych, może nie pragnąć kontaktu. Główne dylematy takiej cywilizacji schodzącej z ciągu Hortegi-Neyssla w pobliżu górnej strefy okna mieszczą się na styku jej kultury i jej technologii. Kultura odznacza się zawsze regulatywnym opóźnieniem wytwarzanych norm prawnych i obyczajowo-etycznych względem technologii w przedsaturacyjnym parabolicznym przyspieszeniu. Technologia umożliwia już to, czego kulturowa tradycja wzbrania i co ma za nienaruszalne.

Przykłady: inżynieria genetyczna stosowana do istot odpowiadających ludziom; regulacja płci; przeszczepy mózgowe itp. Rozpatrywany w świetle tych konfliktów kontakt z przybyszami ujawnia swą ambiwalencję. Strona planetarna, odtrącając kontakt, nie musi tym samym przypisywać intruzom jakichkolwiek nieprzyjaznych zamiarów. Obawy dają się usprawiedliwić rzeczowo. Zastrzyk radykalnie nowych technologii może zdestabilizować społeczne więzi i relacje. Ponadto zawsze w konsekwencjach jest nieprognozowalny. Nie dotyczy to kontaktów radiowych ani wszelkich zdalnych, gdyż odbiorcy sygnałów mogą podług własnego uznania wykorzystać lub zignorować zyskaną informację”.

Był już zmęczony, lecz wciąż nie brała go senność. Przerzucił kilka rozdziałów i czytał ostatni — o procedurze kontaktu. Projekt SETI wziął pod uwagę dotąd przedstawione dylematy jako trudności porozumienia się gościa z potencjalnym gospodarzem. Ekspedycję wyposaża się zatem w specjalne środki łączności oraz w automaty, które również bez uprzednich negocjacji jako zdalnej wymiany sygnałów i wiadomości winny objawić pokojowy charakter wyprawy przed lądowaniem. Procedura wstępna jest wielokrokowa. Pierwszą zapowiedzią przybycia ziemskiego statku będzie emisja na podanych w załączniku zakresach fal radiowych, cieplnych, świetlnych, nadfioletowych i w paśmie korpuskularnym. Zarówno przy braku odpowiedzi, jak po odbiorze niezrozumiałej, ku wszystkim kontynentom będą wysłane ładowniki, których nawodzące sensory mają celować w znaczne skupiska zabudowy.

Było też mnóstwo rycin, schematów i opisów. W każdym ładowniku znajdowała się aparatura nadawczo-odbiorcza oraz dane o Ziemi i jej mieszkańcach. Gdyby i ten krok nie wywołał oczekiwanej reakcji, jako nawiązania łączności, miały lądować wyrzucane z pokładu sondy cięższe, wyposażone w komputery zdolne do udzielania pouczeń, wdrażania w kody wizualne, taktylne oraz akustyczne. Ta procedura była nieodwracalna, jako że każdy następny krok stanowił kontynuację poprzedniego. Pierwsze ładowniki zawierały indykacyjne emitory jednorazowego użytku, które mogło uaktywnić tylko brutalne zniszczenie ich osłony, nie wywołane awarią bądź twardym lądowaniem, lecz rozmyślnym demontażem bezdyskursywnym. Pilotowi bardzo podobał się tak naukowy sposób określenia sytuacji, w której jakiś jaskiniowiec rozwalałby krzemienną maczugą tranzystorowego posła ludzkości — „bezdyskursywny demontaż” zachodzi i wtedy, pomyślał, kiedy dać komu tak, że mu wszystkie zęby wylecą bez gadania. Indykatory wyhodowane z monokryształów odznaczały się taką odpornością, że mogły wysłać sygnał nawet gdyby ładownik uległ zniszczeniu w ułamkach sekundy, na przykład wysadzony w powietrze materiałem wybuchowym. Dalej program szczegółowo przedstawiał modele owych posłańców, salwy, jakimi należy je synchronicznie kierować w upatrzone lądowiska — ażeby żaden ląd, żaden obszar nie został uprzywilejowany albo pominięty, i tak dalej.

Książka zawierała teżvotum separatumkilkuosobowej grupy ekspertów SETI, rzeczników skrajnego pesymizmu. Nie ma, twierdzili, żadnych środków materialnych ani przesłań bądź łatwych do rozszyfrowania oświadczeń, których niepodobna, uznać za perfidną osłonę agresywnych zamierzeń. Wynika to po prostu z nieusuwalnych różnic poziomu technologicznego. Zjawisko, zwane w XIX, a jeszcze wyraźniej w XX wieku wyścigiem zbrojeń, przyszło na świat z paleopitekiem, gdy jako maczugi użył długich kości udowych antylop, miażdżąc nimi czaszki nie tylko szympansom, ponieważ był w kategoriach gastronomii kanibalem.

Gdy jednak nauka, rodzicielka przyspieszającej technologii, powstała na skrzyżowaniu śródziemnomorskich kultur, militarne postępy wojujących państw europejskich a potem i pozaeuropejskich żadnemu nie dostarczyły miażdżącej przewagi nad innymi. Jedyny wyjątek z tej reguły to broń atomowa, lecz Stany Zjednoczone utrzymały jej monopol ledwie przez historyczną chwilkę.

Natomiast rozziew technologiczny między cywilizacjami w Kosmosie musi być gigantyczny. Co więcej — trafienie na cywilizację wyposażoną rozwojowo tak jak ziemska jest praktycznie niemożliwością.

Było jeszcze w tym grubym tomie wiele uczonych spekulacji. Przybysz, który niedorozwiniętych gospodarzy wprowadzi w arkana sideralnej inżynierii, już by lepiej dawał dzieciom odbezpieczone granaty do zabawy. Jeśli zaś NIE ujawni swej wiedzy, narazi się na posądzenie o dwulicowość, chęć dominowania, więc tak źle i tak niedobrze.

Głębia wywodów zmogła wreszcie czytelnika, który usnął dzięki programowi SETI tak głęboko, że z książką w ręku i w świetle lampki.


Szedł wąską uliczką, stromo w dół, między domami w słońcu. Przed bramami bawiły się dzieci, w oknach wisiała bielizna na sznurkach. Nierówny bruk pokryty śmieciem, łupinami bananów, ogryzkami przecinał rynsztok błotnistej wody. Daleko w dole otwierał się port, zatłoczony żaglówkami, na plaże leniwie wpływały płytkie fale, wciągnięte na piasek łodzie przedzielały rybackie sieci, morze gładkie po horyzont lśniło smugą słonecznego odbicia. Czuł woń smażonych ryb, moczu, oliwy, nie wiedział, skąd się tu wziął, a właściwie pewno wiedział, to był Neapol, mała śniada dziewczynka biegła, krzycząc za chłopcem, który uciekał z piłką, stawał, udawał, że rzuca jej piłkę i nim go dopadła, zmykał, inne dzieci coś wołały po włosku, wychylona przez okno z piętra kobieta, rozczochrana, w koszuli, ściągała wyschłe halki, spódnice ze sznura rozpiętego nad uliczką, niżej zaczynały się kamienne schody o popękanych płytach.

Naraz wszystko drgnęło, buchnął wrzask, ściany zaczęły się walić, stanął jak wryty w chmurach wapiennego pyłu, oślepiony, coś runęło za nim, a krzyki, pisk kobiet, łomot cegieł zagłuszył grzmot trzęsienia ziemi.Terramoto, terramoto,ten wrzask utonął w drugim, narastającym powoli grzmocie, kawały tynku sypały się na niego, osłonił rękami głowę, poczuł uderzenie w twarz i zbudził się, ale trzęsienie ziemi nie ustało. Olbrzymi ciężar wtłaczał go w pościel, usiłował się poderwać, przypięte pasy trzymały, książka trafiła go w czoło i poleciała w strop, to był „Hermes”, nie Neapol, ale grzmiało i ściany kładły się, czuł, jak cała kajuta chodzi, zawisł, światło lampki migotało, widział otwartą książkę, sweter rozpłaszczone na stropie pod nim, z odwróconych półek leciały rulony filmów, to nie był sen — ani grzmoty. Ryczały syreny alarmowe. Światło osłabło, zapłonęło, zgasło, w kątach sufitu, teraz podłogi, zapaliły się awaryjne świetlówki, usiłował znaleźć zaczepy pasów, żeby się odpiąć, klamry nie puszczały, parte jego piersią, w ręce wlewał mu się ołów, krew uderzyła do głowy, przestał się szamotać, rzucało nim, ciężkość biła tak, że raz wpierało go w pasy, raz w koję. Zrozumiał. Czekał. Czy to koniec?


O tej porze — minęła północ — w ciemni nie było nikogo. Kirsting usiadł przed zgaszonym wizoskopem, przypiął się po omacku, jak ślepiec odnalazł kontakty i puścił taśmę w ruch. W biały prostokąt podświetlacza wchodziły jedno po drugim prawie czarne zdjęcia tomograficzne, z kłębowiskiem jaśniejszych krągłych zarysów, podobne do rentgenowskich cieni, klatka po klatce przesuwały się, aż zatrzymywał taśmę. Przeglądał powierzchniowe spinogramy Kwinty. Obracał delikatnie mikrometryczną śrubą, by znaleźć najlepszy obraz. W środku krzaczaste skupisko, niby jądra atomowego, kiedy trafione rozlatuje się promienistymi odłamkami. Przesuwał obraz z bezpostaciowej mlecznej plazmy w centrum ku jej rozrzedzonemu obrzeżu. Nikt nie wiedział, czy to może być mieszkalna zabudowa, rodzaj ogromnego miasta, a na tej klatce filmu widać jej przecięcie, wyrysowane nukleonami pierwiastków cięższych od tlenu. Takie warstwicowe prześwietlenie astronomicznych obiektów, znane z dawien dawna, okazywało się skuteczne tylko wobec ostygłych w czarne karły gwiazd i planet. Przy całej znakomitości spinowizja miała granice. Rozdzielczość nie starczyła do wyróżnienia pojedynczych kośćców, nawet gdyby przekraczały rozmiarami gigantozaury mezozoiku i kredy. Na przekór temu usiłował rozpoznać szkielety stworzeń kwintańskich — i chyba tylko te, co odpowiadają ludziom, wypełniały owo niby-miasto — jeśli było wielomilionową metropolią. Dochodził krańca rozdzielczości i przekraczał go. Wtedy drobniutkie widemka, złożone z białawo drżących włókien, rozsypywały się. Ekran mżył chaosem znieruchomiałej granulacji. Więc najdelikatniej, jak mógł, cofał mikrometryczną śrubę i tamten mgławy obraz wracał. Wybierał najostrzejsze spinogramy krytycznego południka, nakładał je na siebie, aż wypukłe kontury Kwinty pokrywały się jak cały plik rentgenowskich zdjęć tego samego obiektu, zrobionych migawkową serią i złożonych razem. Rzekome miasto leżało na równiku, spinografie zostały wykonane wzdłuż osi własnego pola magnetycznego Kwinty, po stycznej, tam gdzie atmosfera kończy się u planetarnej skorupy, więc jeśli to była zabudowa trzydziestomilowej rozciągłości, zdjęcia przeszywały ją na wskroś, jakby rentgenem ustawionym na jednym przedmieściu prześwietlić wszystkie ulice, place, domy w stronę przeciwległego. Niewiele to dawało. Patrzący na tłumy ludzkie z góry widzi je w pionowym skrócie. Patrząc w płaszczyźnie horyzontalnej, ujrzy tylko najbliższych, w wylotach ulic. Prześwietlony tłum ukaże się jako bezład mnóstwa kośćców. Co prawda istniała możliwość odróżnięnia zabudowań od przechodniów. Zabudowa nie poruszała się, więc wszystko, co na tysiącu spinogramów trwało w bezruchu, usunęła filtracja. Pojazdy też dało się usunąć, retuszem, likwidującym to, co poruszało się szybciej niż idący pieszo człowiek. Gdyby miał przed sobą wielkie miasto ziemskie, znikłyby ze zdjęć zarówno domy, mosty, zakłady przemysłowe, jak auta czy pociągi, i zostałyby tylko cienie przechodniów. Przesłanki tak silnie geo- i antropocentryczne miały nader wątpliwą wartość. Mimo to liczył na szczęśliwy traf. Kirsting tyle razy zachodził nocą do ciemni, tyle razy przepatrywał zwoje zdjęć i wciąż nie utracił nadziei przypadkowego odkrycia, jeśli wybierze i nałoży na siebie odpowiednie spinografie. Żeby ujrzeć chociaż niepewnie, choćby w przymglonym zarysowaniu szkielety tych istot. Czy mogły być człekokształtne? Czy należały do kręgowców? Czy w ich kośćcach podporę tworzył wapń w mineralnych związkach, jak u ziemskich kręgowców? Egzobiologia uzna* wała człekokształtność za nieprawdopodobną, lecz osteologiczne podobieństwo do szkieletów ziemskich za możliwe, z uwagi na masę planety, więc jej ciążenia, na skład atmosfery, sugerujący obecność roślin. O nich świadczył wolny tlen, a rośliny nie zajmują się astronautyką ani produkowaniem rakiet.

Kirsting nie liczył na człekokształtną budowę kości. Utworzyły ją zawile powikłane tory ziemskiej ewolucji gatunków. Zresztą nawet dwunożność i wyprostna postawa nie potwierdziłyby antropomorfizmu. Przecież tysiące kopalnych gadów chodziły na dwu nogach i gdyby sporządzić spinografie gromady gnających iguanodonów, w planetarnej skali i odległości nie odróżniłoby się ich od maratończyków. Czułość aparatury wykroczyła daleko poza najśmielsze wyobrażenia ojców spinografii. Mógł po wapniowym rezonansie dostrzec skorupkę kurzego jajka oddalonego o sto tysięcy kilometrów. Zapatrzonemu chwilami wydawało się, że wśród mętnych plam widzi mikroskopijne niteczki jaśniejsze od tła, jak sfotografowany przez teleskop, znieruchomiały taniec Holbeinowskich kościotrupów. Zdawało mu się, że jeśli wzmocni powiększenie, zobaczy je naprawdę i przestaną być tym, co dopowiadał drżącym włókienkom, tak niepewnym i chwilowym, jak kanały, które widzieli dawni obserwatorzy Marsa, ponieważ bardzo chcieli je zobaczyć. Gdy wpatrywał się w zgrupowanie słabych zastygłych iskierek zbyt długo, zmęczony wzrok ulegał jego woli i niemal już mógł postrzec mleczne kropki czaszek i cieńsze od włosków kości pacierzowych stosów i kończyn. Starczyło jednak zamrugać piekącymi od wytężenia oczami, by złudzenie prysło.

Wyłączył aparat i wstał. Zacisnąwszy w zupełnej ciemności powieki, przywołał ledwie co oglądany obraz i znów zafosforyzowały w aksamitnej czerni drobne kościane zjawy. Niby niewidomy puścił trzymane oparcie i popłynął ku rubinowemu światełku nad wyjściem. Oślepiony po długim przebywaniu w mrokach jasnością korytarza, zamiast ruszyć ku windzie, wparł się we wnękę drzwi, wysłaną grubopianowym obiciem, i to go uratowało, kiedy wraz z grzmotem uderzył go grawitacyjny cios. Nocne jarzeniówki zgasły, wzdłuż obracającego się ze statkiem korytarza zapłonęły światła awaryjne, ale tego już nie widział. Stracił przytomność.


Steergard po naradzie nie kładł się spać, bo wiedział, że GOD, bez względu na to, ile wykoncypuje taktyk, postawi go przed wyborem, dającym się sprowadzić do alternatywy nieobliczalnego ryzyka lub odwrotu. Zachował przy dyskusji pozór stanowczości, ale gdy został sam, poczuł się bezradny jak nigdy do tej nocy. Coraz trudniej przychodziło mu opierać się chętce, aby wybór powierzyć losowi. W jednej ze ściennych szafek kajuty miał wśród osobistych drobiazgów starą, ciężką monetę, odlaną z brązu, z profilem Cezara i pękiem fascii na rewersie, pamiątkę po ojcu, numizmatyku. Otwierając szafkę, wciąż nie był pewien, czy w taki sposób powierzy statek, załogę, cały los tej wyprawy największej w ludzkich dziejach monecie, chociaż pomyślał już, że rózgi liktorskie oznaczą ucieczkę — czymże innym byłby odwrót? — a zatarty profil masywnej twarzy to, co może będzie ich zgubą. Pokonał wewnętrzny opór, otwierając w półmroku szafkę i po omacku wydobył spomiędzy przegródek płaski futerał monety. Obracał wyjętą w palcach. Czy miał prawo…? Rzut nie był możliwy przy nieważkości. Wcisnął monetę w stalowy spinacz papierów, włączył elektromagnes umocowany pod płytą biurka, by przytrzymywał fotogramy czy mapy dzięki stalowym kubikom, służącym za przyciskacze. Rozsunął na boki sterty wydruków, taśm, i jak chłopiec, którym był kiedyś, puścił monetę jak bąka. Kręciła się na ostrzu spinacza coraz wolniej, zataczając niewielkie koła, aż upadła przyciągnięta i ukazała rewers. Odwrót. Aby usiąść, chwycił poręcze obrotowego fotela i ledwie jego kombinezon przywarł do oparcia, poczuł, nim to sobie uświadomił, wstrząs, zrazu nikły, potęgujący się, aż olbrzymia siła zmiotła filmy, papiery, przyciskacze i ciemnobrązową monetę z biurka, a jego wtłoczyła w fotel. Przeciążenie narosło momentalnie. Ciemniejącym wzrokiem, bo krew już odpływała mu od oczu, widział jeszcze rozmazujące się od błyskawicznych drgań światło okrągłej lampy ściennej, słyszał, czuł, jak przez stalowe ściany, pod ich wyściółką, przeszło głuche sieknięcie wszystkich fug, spoin i jak przez hałas lecących zewsząd nie umocowanych przedmiotów, aparatów, sztuk odzieży przebija się daleki ryk alarmowych syren, jakby to nie ich membrany wyły, lecz sam okręt, ugodzony w stu osiemdziesięciu tysiącach ton swej masy, i kiedy słyszącego to zawodzenie i przeciągły grom oślepiał straszliwy ciężar, wtłaczał nalane ołowiem ciało w głąb fotela, poczuł w ostatnim mgnieniu ulgę.

Tak. Ulgę, ponieważ odwrót nie wchodził już w grę.

Wzrok wrócił mu po kilkunastu sekundach, chociaż grawimetr pokazywał jeszcze czerwone kreski skali. „Hermes” nie został trafiony wprost. To było niemożliwe. Cokolwiek go staranowało, czuwający zawsze GOD odparował atak, wyprowadzony tak zręcznie i niewidzialnie, że — wyzbyty czasu na dobór miarkowanej osłony — sięgnął po ostateczność. Wał grawitacji niczym nie mógł zostać przebity w tym Kosmosie, tylko singularnością — więc „Hermes” ocalał, lecz potęga tak nagłej riposty musiała dać rykoszet i jak działo, rażone odrzutem przy strzale, cały statek w epicentrum wyładowania sideratorów zadygotał, choć przyjął ledwie ułamkową cząstkę wyrzuconych mocy. Steergard, ani próbując wstać, bo ciało miał wciąż jak pod prasą, szeroko rozwartymi oczami widział, jak delikatnie drżąc duża wskazówka milimetr po milimetrze spełzazczerwonego sektora okrągłej skali. Napięte do ostateczności mięśnie okazywały już posłuch. Grawimetr opadł ku czarnej dwójce i tylko alarmowe syreny wciąż zawodziły jednostajnie na wszystkich pokładach.

Oburącz odpychając się od poręczy z trudem wydostał się z fotela, i kiedy stanął, zmuszony oprzeć się garściami o krawędź biurka — jak małpa, przywykła wspomagać nogi w przygarbieniu rękami (nie wiedział, skąd mu się wzięła podobna myśl w tym momencie) — zobaczył wśród bezładnie ciśniętych na podłogę filmów i map ojcowską monetę, która dalej pokazywała reszkę, czyli odwrót. Uśmiechnął się, bo tę decyzję przebił już wyższy atut. Grawimetr białą tarczą stał na jedynce i wolno ją opuszczał. Musiał spieszyć do sterowni, dowiedzieć się najpierw o ludzi, był już u drzwi, kiedy raptem odwrócił się, podniósł monetę i wetknął ją do szafki. Nikt nie miał się dowiedzieć o chwili jego słabości.

Nie była to w kategoriach gier słabość, bo gdy brak minimaksowych rozwiązań, nie ma decyzji lepszych nad czysto losowe. Mógł się więc choć przed sobą usprawiedliwić z tego postępku, ale nie chciał. W połowie tunelowego korytarza wróciła nieważkość. Wezwał windę. Wszystko zostało rozstrzygnięte. Nie chciał walki, ale znał swoich ludzi i wiedział, że prócz Piotrowego delegata nikt nie pogodzi sięzucieczką.