"Fiasko" - читать интересную книгу автора (Lem Stanisław)DEMONSTRACJA SIŁYRozpoznać środków użytych w ataku nie udało się, bo czymkolwiek były, ich ostatek znikł z czasoprzestrzeni, zapis osłonowej pamięci GODa wyjawił fizykom to, co przypuszczali. Ponieważ wszechkierunkowe czujniki omiatały wokół „Hermesa” próżnię aż po zewnętrzny perymetr obrony, mogły wykryć radarowe echa cząstek milimetrowego rozmiaru w promieniu stu tysięcy mil. Udar nie był promienny — taki pozostawiłby widmowy prążek. Nagłe powstanie kilkudziesięciu obiektów o zamglonych krawędziach wokół „Hermesa”, jako roju, mknącego koncentrycznie ku statkowi, i to omal równoczesne, zdawało się zrazu zagadką. Powstały w znikomej odległości, rzędu jednej do dwóch mil. Fizycy, zdani na domysły, rozważyli sposoby niepostrzeżonego przeniknięcia czujnej osłony. Doszli trzech wariantów. Obłoki cząsteczek, nie większych od bakterii, mogły zewrzeć się we wielotonowe masy, co zakładało nie byle jaką umiejętność produkowania samozwornych drobin, wysterowanych na cel w silnej dyspersji. Coś na kształt chmur, mikrokryształków, z należytym opóźnieniem, już wewnątrz perymetru, stłaczających się w lawinę. Poszczególne drobinki nie skondensowane byle jak, lecz formowane własną interakcją w pociski, musiała cechować nader subtelna budowa. Na dziewięć sekund przed udarem okrętowe magnetometry zarejestrowały skok pola magnetycznego wokół burt. Osiągnęło w szczycie miliard gausów i spadło po kilku nanosekundach prawie do zera. Przeciw temu przypuszczeniu przemawiał brak jakiejkolwiek aktywności elektromagnetycznej uprzednio. Fizycy nie umieli zaproponować mechanizmu kreacji pola o takim natężeniu, którego źródła, bez wcześniejszego ujawnienia, uszłyby wrażliwości czujników. Teoretycznie przez osłonę mogły przeniknąć dipole, jeśli ich chmura neutralizowała się wzajemną orientacją bilionów molekuł. Ta rekonstrukcja ataku zakładała technologię nigdy dotąd nie zaprojektowaną, więc i nie wypróbowaną eksperymentalnie na Ziemi. Drugą ewentualność przedstawiał wysoce spekulatywny sposób wykorzystania kwantowych efektów próżni. W tym ujęciu żadnych cząstek materialnych nie przemycono przez ochronną barierę i nie było na całym sferycznym przedpolu ani jednej drobiny. Próżnia fizyczna zawiera bezlik cząstek wirtualnych, które mogą się zmaterializować przy udarowym zasilaniu energią przyłożoną z zewnątrz. Obraz ten zakładał otoczenie statku poza wykrytym promieniem osłony generatorami najtwardszego pasma nadrentgenowskiego gamma i wyładowanie dośrodkowe, które na kształt kulistej, kurczącej się z chyżością światła fali dało dokładnie na styku z ochroną tunelowy efekt: kwanty energii wyłonione dokoła statku wycisnęły z próżni dość hadronów, by runęły zewsząd na „Hermesa”. Metoda realna, wymagająca jednak wyrafinowanej aparatury, z precyzyjną dyslokacją w przestrzeni, oraz doskonałego zamaskowania orbiterów. Wydawało się to mało prawdopodobne. Trzeci wariant brał wreszcie pod uwagę zastosowanie ujemnej energii poza perymetrem obrony, lecz wymagał opanowania inżynierii sideralnej i to w jej makrokwantowej postaci, z uprzednim zassaniem mocy od Słońca, ponieważ siłownie, zdolne rozwinąć niezbędną moc na planecie, już przy rozruchu ujawniłyby „Hermesowi” swą obecność resztkowym termicznym nagrzewem dookolnych terenów. GOD w pełni zaskoczenia uciekł się do grawitacyjnej deski ratunku. Sięgnąwszy po całą dyspozycyjną moc obu głównych siłowni, opasał statek toroidalnymi obręczami ciążenia. Wewnątrz owych torusów, niby w centrum skrzyżowanych opon samochodowych, tkwił „Hermes”, a skierowane weń pociski wpadły w przestrzeń ze Schwarzschildową krzywizną. Ponieważ każdy obiekt materialny wpadający w nią traci wszystkie cechy fizyczne prócz elektrycznego ładunku, momentu obrotowego i masy, stając się bezforemną cząstką mogiły grawitacyjnej, nie pozostał żaden ślad po zastosowanych środkach ataku. Użyte jako nieprzebijalny pancerz torusy istniały tylko przez kilkanaście sekund, co kosztowało okręt 1021dżuli. „Hermes” nie podzielił losu „Gabriela”, czyli nie unicestwił się samoobroną dzięki toroidalnej konfiguracji impulsowych wałów grawitacyjnych. Ponieważ jednak nie można ich ogniskować ostro tuż przy emitorze, statek przyjął około jednej stutysięcznej wyzwolonej energii. Już kilka dwudziestotysięcznych zmiażdżyłoby go jak młot puste jajko-wydmuszkę. Ludzie wyszli z tej opresji cało; prócz Steergarda i Kirstinga wszyscy spali czy przynajmniej leżeli przypięci w kojach jak Tempe. Statek nie miał bitewnego wyposażenia. Polassar żądał — cokolwiek ma nastąpić — wejścia na peryhelium, by uzupełnić moc, straconą przez odparcie ataku. Po drodze przeciął „Hermes” obłok rozrzedzonego gazu, wzięty za rozwiewającą się w słonecznym wichrze protuberancję, lecz sensory dały znać, że do pancerza przywarły niezliczone molekuły i nagryzają go katalitycznie. Pobrane próbki ujawniły ich specyficzną zjadliwość, pokrewną znanym już wiroidom. Steergard uczynił więc to, co nazwał w rozmowie z apostolskim delegatem „zdjęciem przyłbicy”. „Hermes” rozmiótł obłok serią termicznych udarów, a przywarte do burt erowirusy zniszczył najprościej: z chłodniami u szczytu wydajności przemknął wirując jak pieczeń na rożnie przez wierzch protuberancji Słońca, rozpostartej ledwie o świetlne sekundy nad fotosferą, po czym zredukował prędkość do stacjonarnej i, zwrócony ku Dżecie rufą, otwarł energochłony. Część tankowanej energii wspierała chłodnie, resztę wsysały sideralne agregaty. W tym czasie załoga rozpadła się na trzy grupy. Harrach, Polassar i Rotmont uznali przygodę z obłokiem za drugi atak Kwintan. Kirsting i El Salam wzięli ją nie za skierowane w nich rozmyślne uderzenie, lecz za swego rodzaju przypadek — jakby „Hermes” dostał się w zaminowany teren, uzbrojony na długo przed ich przybyciem. Nakamura stał na pośrednim stanowisku: chmura nie była ani pułapką zastawioną na „Hermesa”, ani na kwintańskie orbitery, lecz tworzyła „śmietnik” mikromachicznych broni, używanych w celach militarnych nad planetą, a do peryhelium zagnał je dryf grawitacyjny Słońca, wbrew zamiarom wojujących stron. Arago milczał. GOD zajmował się programowaniem dostępnych strategii działań odpornych, zaczepnych i porozumiewawczych. Preferencji nie udzielał żadnym: dane dla optymalizacji każdej z tych procedur były nazbyt skąpe. Gerbert uważał za jedyne wyjście rezygnację z kontaktu, z demonstracji siły, lecz odmówił sobie kompetencji uczestnictwa w coraz ostrzejszych sporach. Tempe, wezwany przez dowódcę, gdy uzupełniali ubytek mocy, powiedział, że nie jest ekspertem SETI i że nie dowodzi statkiem. — Tutaj nikt nie jest ekspertem — co chyba zdążyłeś zauważyć? — odparł Steergard. — Ja również. Mimo to każdy coś sobie myśli. Ty też. Nie czekam twojej rady, tylko opinii. — GOD wie lepiej — uśmiechnął się pilot. — GOD przedstawi dwadzieścia taktyk albo sto. Nic więcej nie zrobi. Wiem, że wiesz tyle samo, co nasi eksperci razem z GODem. Minimum ryzyka leży w odwrocie. — Pewno, że tak — Tempe, siedząc naprzeciw dowódcy, wciąż się uśmiechał. — Co w tym zabawnego? — spytał Steergard. — Czy pan pyta mnie prywatnie, astrogatorze, czy to jest rozkaz? — Rozkaz. — Sytuacja na pewno nie jest wesoła. Ale poznałem już pana wystarczająco, żeby powiedzieć, czego nasz dowódca na pewno nie zrobi. Nie uciekniemy. — Jesteś tego pewien? — Zupełnie. — Dlaczego? Czy uważasz, że zostaliśmy zaatakowani jeden raz, czy dwa? — To wszystko jedno. Tak czy owak nie chcą kontaktu. Nie mam pojęcia, co mają jeszcze w zanadrzu. — Wszelkie próby będą niebezpieczne. — Jasne. — A więc? — Widocznie lubię niebezpieczeństwa. Gdybym nie lubił, leżałbym od paruset lat pod nagrobkiem na Ziemi, bo umarłbym w łóżku, otoczonym stroskaną rodziną. — Inaczej mówiąc, uważasz demonstrację siły za konieczność? — Tak i nie. Za ostateczność, której nie da się uniknąć. Przyciśnięty stalowym kubikiem, na biurku Steergarda leżał plik zadrukowanych arkuszy, z wykresem na pierwszej stronicy. Pilot poznał go. Przed godziną dostał kopię od El Salama. — Pan to już przeczytał? — Nie. — Nie? — zdziwił się pilot. — Jeszcze jedna hipoteza fizyków. Chciałem najpierw porozmawiać z tobą. — Proszę przeczytać. Hipoteza, pewno. Ale mnie trafiła do przekonania. — Możesz odejść. Rzecz, opatrzoną tytułem „Cywilizacja, która nie tylko zniszczyła sobie łączność bezprzewodową, w rodzaju radiowej i telewizyjnej, wypełniwszy całą jonosferę białym szumem, dławiącym wszelki sygnał, lecz ponadto inwestuje lwią część globalnej produkcji i energii w wytwarzanie broni, zapełniających jej pozaplanetarną przestrzeń, taka cywilizacja wydaje się niemożliwa jako absurdalna. Należy jednak zważyć, że ów stan nie został przez nią ani świadomie planowany, ani osiągnięty rozmyślnie, powstał bowiem stopniowo przez eskalację konfliktu. Za wyjściową uznajemy sytuację, w której wojna wielkofrontowa, toczona na powierzchni planety, stała się równa totalnej zagładzie. Po dojściu do tego krytycznego punktu wyścig zbrojeń uległ wypchnięciu w Kosmos. Tak więc żadna z antagonistycznych stron nie zmierzała do przekształcenia całego systemu słonecznego w wojenną sferę o monstrualnych rozmiarach, lecz działała kolejnymi krokami, kontrując posunięcia adwersarzy. Gdy doszło do konfrontacji w przestworzu kosmicznym, nic już nie mogło powstrzymać jej wzrostów ani tym bardziej zlikwidować ich dla definitywnego zawarcia pokoju. Analiza symulacyjna wedle teorii gier o niezerowej funkcji wypłaty ujawnia bowiem w przypadku takich zmagań, że przy braku ufności w moc zawieranych traktatów rozbrojeniowych istnieje pułap możliwego porozumienia adwersarzy poprzez negocjacje. A to, gdyż porozumienie, pod nieobecność ufności w dobrą wolę przeciwnika, ufności, klasycznie zwanej Kiedy jednak wyścig w osiąganiu coraz większych bitewnych sprawności wchodzi na tor mikrominiaturyzacyjny, kontrola bez zaufania traci skuteczność. Zbrojownie, laboratoria i arsenały można wtedy ukryć niezawodnie. Wówczas niepodobna uzyskać porozumienia ani na minimalnie ważkim poziomie wzajemnej ufności (że ten, kto zaniecha innowacji mikrobroni, tym samym nie wchodzi na pozycje rychłej przegranej), ani tym bardziej nie można likwidować posiadanego uzbrojenia w oparciu o zapewnienie antagonistów, iż tak postępują. Powstaje pytanie: czemu zamiast prognozowanej ongiś na Ziemi ery biomilitarnych metod walki trafiliśmy na martwą sferomachię wokół Kwinty? Zapewne przez to, że adwersarze osiągnęli już i w domenie biologicznych broni potencjał zdolny zgładzić całą biosferę, jak poprzednio mogła ją zgładzić strategiczna wymiana ciosów nuklearnych. Tym samym nikt już nie może użyć ani tych, ani tamtych broni jako pierwszy. Co się tyczy kryptomilitarnej makroalternatywy, czyli zadawania pseudonaturalnych klęsk żywiołowych wrogom przez manipulację klimatem albo sejsmizmami, akty takie być może zachodziły, lecz nie mogły przynieść strategicznego rozstrzygnięcia, albowiem ten, kto umie działać kryptomilitarnie sam, umie rozpoznać analogicznie działania, jeśli doświadczy ich od przeciwników”. Po tym wstępie autorzy prezentowali model sferomachii. Model stanowi kula z Kwintą jako środkiem. Pradawne wojny lokalne przeszły w wojny światowe, a po nich — w wyścig wynalazcze przyspieszonych zbrojeń na lądzie, w wodzie i w powietrzu. Kres wielkim wojnom konwencjonalnym położyła atomistyka. Odtąd bezwojenny wyścig miał trzy składowe: narzędzi zagłady, narzędzi ich łączności oraz narzędzi kierowanych przeciwko dwu pierwszym. Powstanie sferomachii zakłada obecność sztabów operacyjnych, odpowiadających innowacją techniczną na postęp adwersarzy, na anachronizację dyspozycyjnych arsenałów i metod ich skoordynowanego użycia. Każdy z tych etapów ma swój pułap. Ilekroć antagoniści dosięgają go, nastaje czasowa równowaga sił. Wówczas któraś ze stron usiłuje przebić pułap. Za pułap fazy przedkosmicznej można uznać stan, w którym każda ze stron potrafi tak zlokalizować, jak zniszczyć środki przeciwnika, służące czy to do zadania pierwszego ciosu, czy też do repliki odwetem po ataku. U krańca tej fazy stają się narażone na zniszczenie zarówno balistyczne pociski globalnego zasięgu, umieszczone głęboko w skorupie planetarnej, jak ruchome wyrzutnie na lądach oraz skryte pod oceanem — już to na jednostkach pływających, już to osadzone w podmorskim dnie. W tak powstałej równowadze wzajemnego rażenia najczulszym ogniwem staje się system łączności, wyprowadzony w próżnię satelitami rozpoznania i śledzenia, czyli dalekiego zwiadu, oraz więź tych satelitów ze sztabami i środkami bojowymi. Aby wyprowadzić i taki system spod zaskakującego uderzenia, które go rozerwie czy oślepi, tworzy się następny — wyższego orbitalnego rzędu. Przez to sferomachia zaczyna się rozprężać. Im jest większa, tym bardziej wrażliwa na destrukcję staje się jej łączność ze sztabami naziemnymi. Sztaby usiłują wyjść spod tego zagrożenia. Jak morskie wyspy są niezatapialnymi lotniskowcami W erze walk konwencjonalnych, tak najbliższy glob, więc Księżyc, staje się niezniszczalną bazą dla strony, która zawłaszczy go pierwsza militarnie. Ponieważ Księżyc jest tylko jeden, ledwo owładnie nim któraś strona, druga, by usunąć nowy wzrost zagrożenia, musi albo skoncentrować się na środkach zagważdżających łączność planety z Księżycem, albo wyprzeć z niego wrogów inwazją. Jeśli siły inwazorów i obrońców twierdzy księżycowej są z grubsza równe, nikt nie może w pełni opanować trabanta. Prawdopodobnie to właśnie zaszło, gdy instalacja baz była jednostronnie w toku. Zaszachowani musieli porzucić Księżyc, a szachującym nie starczyło sił, aby go okupować. Odwrót mógł mieć też inną przyczynę: nowe postępy rozrywania zdalnej łączności. Jeżeli do tego doszło, Księżyc stracił wartość strategiczną jako pozaplanetarna baza dowódcza dla operacji wojennych. Abstrakcyjnym modelem kosmomachii jest przestrzeń wielofazowa o krytycznych powierzchniach przejść z fazy wszechstronnie osiągniętej w fazę następną. Rozdymając się już astronomicznie, sferomachia narzuca antagonistom bezprecedentalne w ich dziejach metody walki. Jedyną optymalną strategicznie reakcją na posięście przez adwersarzy potencjału rozerwania połączeń operacyjnych sztabów z ich bazami i broniami na lądzie, w wodzie, w powietrzu i w Kosmosie jest udzielanie własnym broniom i bazom rosnącej autonomii bitewnej. Powstaje sytuacja, w której wszystkie sztaby znają daremność scentralizowanych operacji dowódczych. Rodzi ona pytanie: jak kontynuować zaczepnoodporne strategie przy braku łączności z własnymi siłami na planecie i w Kosmosie? Nikt sam sobie kanałów rozpoznania i dowodzenia nie zagważdża. Dzieje się to od tak zwanego efektu zwierciadła. Każdy czyni drugiemu, co mu niemiłe, rwąc mu łączność i otrzymuje analogiczną odpłatę. Po zmaganiu o celność i moc balistycznych pocisków przychodzi zmaganie o osłonę łączności. Pierwsze było gromadzeniem środków destrukcji i groźbą ich użycia. Drugie zmaganie jest „wojną łącznościową”. Bitwy o rwanie i ratowanie łączności są realne, choć nie pociągają za sobą ani zniszczeń, ani krwawych ofiar. Stopniowo zapełniając kanały radiowe szumem, adwersarze tracą kontrolę nad własnymi broniami w ich dyslokacji oraz kontrolę nad uzbrojeniem i operacyjną gotowością przeciwników. Czy znaczy to, że sparaliżowanie dowódczej sprawności sztabów przenosi bitwy w Kosmos jako pole ciągłych ataków i kontrataków usamodzielnionych broni? Czy zadaniem tych broni jest autonomiczne niszczenie orbiterów wroga? Nic podobnego. Prymat walki o łączność trwa. Przeciwnik musi być wszędzie oślepiany. Najpierw powstaje nieprzekraczalny próg czołowego zderzenia sił na planecie — gdy moc ładunków, balistyczna celność i potencjalny skutek obu — śmiertelna zima nuklearna — równa się nieuchronnemu zakończeniu wojny. Niezdolni uczynić nic innego przeciwnicy niszczą sobie wzajem kontrolę nad arsenałem. Wszystkie zakresy fal radiowych ulegają zagłuszeniu. Całą pojemność przesyłowych kanałów wypełnia szum. Przez dość krótki okres wyścig staje się licytacją mocy zagłuszających przeciw mocom sygnalizacji zwiadowczorozkazodawczej. Lecz i ta eskalacja, przebijająca szum silniejszym sygnałem i z kolei zagłuszająca szumem sygnał, prowadzi do impasu. Jakiś czas rozwija się jeszcze łączność maserowa i laserowa. Lecz paradoksalnie wojna elektroniczna przez wzrost emisyjnych mocy i tutaj wiedzie do pata: lasery, dość potężne, aby przebić osłony, stają się z rozpoznawczych — destrukcyjnymi. Mówiąc obrazowo, jakby ślepiec we mgle coraz gwałtowniej wymachiwał swoją białą laską. Z narzędzia służącego orientacji laska zmienia się w maczugę. Przewidując bliskiego pata, każda strona pracuje nad produkcją takich broni, które rozwiną autonomię taktyczną a potem i strategiczną. Środki bojowe zdobywają niezależność od ich budowniczych, operatorów i baz dowódczych. Gdyby głównym zadaniem tych broni już jako miotanych w Kosmos było niszczenie ich antagonistycznych odpowiedników, starcie, wszczęte w dowolnym miejscu sfery, stałoby się spłonką batalii, jak stepowy pożar rozszerzającej się aż ku powierzchni samej planety, co doprowadziłoby do globalnej wymiany ciosów najwyższej mocy, więc do zguby. Toteż owe bronie nie powinny wdawać się z sobą w gwałtowne starcia. Mają się nawzajem szachować, a jeśli niszczyć, to podstępnie, jak zarazki, a nie jak bomby. Ich maszynowa inteligencja usiłuje zniewolić inteligencję wrogich broni, porażać ją albo — za pośrednictwem tak zwanych mikrowirusów programowych — powodować „dezercję” orbiterów drugiej strony, co w historii ziemskiej ma daleki historyczny odpowiednik w postaci janczarów: dzieci, jakie Turcy, porwawszy z atakowanych narodów, wcielali do własnej armii. Przedstawiony model sferomachii jest silnym uproszczeniem. Wszystkim fazom jej rozrostu towarzyszyć mogą akcje desantowe, szpiegowskie, terrorystyczne, infiltracyjne, kamuflażowe i manewry, pozorujące działania po to, by oszukanego przeciwnika wprowadzać w błąd, wielce dla niego kosztowny lub nawet samozgubny. Łączność przewodowa oraz elektroniczne środki impulsowe pozwalają adwersarzom na planecie zachować scentralizowaną sztabowo sprawność w pewnym zasięgu — którego nie możemy ustalić tym bardziej, że ten zasięg zmienia się pod wpływem innowacji technicznych. W słowniku naszych pojęć brak określenia dla sferomachii kwintańskiego typu, nie jest ona bowiem ani wojną, ani pokojem, stanowiąc permanentny konflikt, angażujący przeciwników i wyczerpujący ich zasoby. Czy zatem można uznać sferomachię za kosmiczny wariant wojny materiałowej, w której przegrywa strona słabsza surowcowo, energetycznie i wynalazcze? Na to konwencjonalne pytanie pada niekonwencjonalna odpowiedź. Mieszkańcy planety nie dysponują ani nieskończonymi rezerwami kopalin, ani niewyczerpywalnymi źródłami energii. Aczkolwiek jedne i drugie ograniczają czas trwania konfliktu, nikomu nie gwarantują zwycięstwa. Model ostatniej fazy stanowi po prostu gwiazda. Gwiazda, jak wiadomo, zawdzięcza swe istnienie termojądrowym reakcjom przemiany wodoru w hel, zachodzącym w jej jądrze przy milionowych ciśnieniach i temperaturach. Po wypaleniu wodoru w centrum gwiazda poczyna się kurczyć. Jej ciążenie stłacza ją, podwyższając temperaturę w centrum, co umożliwia zapłon nuklearnych reakcji węgla. Zarazem na okolu wewnętrznej kuli helu, która jest „popiołem” wypalonego wodoru, reakcja jego resztek biegnie dalej i ten sferyczny front ognisty rozdyma się w gwieździe coraz bardziej. W końcu dynamiczna równowaga ulega gwałtownemu naruszeniu i gwiazda wybuchowo zrzuca zewnętrzne powłoki gazowe. Otóż podobnie jak w starzejącym się słońcu powstaje sfera rozdymana przez kolejne syntezy wodoru w hel, helu w węgiel i tak dalej, w międzyplanetarnej kuli sferomachicznej powstają powierzchnie według osiąganych etapów wyścigu zbrojeń. W centrum, czyli na Kwincie, trwa jeszcze minimum łączności związków militarnych każdej strony. Na zewnątrz działają trzymające się wzajem w szachu systemy broni autonomicznych. Ich samodzielność podlega wszakże ograniczeniu przez programistów sztabowych, aby nie mogły, walcząc, wszcząć łańcuchowej reakcji, co by doniosła płomień walki na planetę. Programiści są jednak coraz mocniej brani w dwa ognie. Im bardziej wyrafinowane bronie samodzielne miota w przestrzeń przeciwnik, tym więcej zaczepno-odpornej suwerenności muszą udzielać swoim systemom boju. Zarówno obliczeniowa, jak analogowa symulacja sferomachii po wojnie co najmniej stuletniej nie prowadzi do jednoznacznych rozwiązań. Jednakowoż autorzy modelu, opierając się na wariantach rozegranych komputerowo, przypuszczają, że istnieje próg restrykcji w programowaniu autonomii środków bojowych i że powyżej tego progu bronie z tylko samodzielnych stać się mogą samowolne. Ten obraz oddala się od modelu gwiazdy i przybliża do modelu naturalnej ewolucji. Bronie autonomiczne są jak niższe organizmy, opatrzone agresywnością w ryzach instynktów samozachowania. Bronie samowolne są jak organizmy naczelne, które pozyskały inwencję wynalazczą i z tylko chytrych bądź zmyślnych podwładnych stają się inicjatorami nowych taktyk działania. Takie bronie wyzwalają się z upośrednionej kontroli budowniczych. Mówiąc, że budowniczowie dostają się między dwa ognie, autorzy modelu sądzą, iż klęska grozi zarówno tym, którzy powściągają wzrost inteligencji swych broni, jak tym, którzy ten wzrost dopingują. Tak czy owak w miarę rozrastania się sferomachia traci dynamiczną stateczność i choć jej przyszły los nie podlega jednoznacznie predykcji, wykracza poza interesy stron, które wszczęły walkę. Obecnie ów stan rzeczy jeszcze jest daleki. Błyski, dostrzeżone na „Eurydyce”, mogły być utarczkami wysoko zaawansowanych jednostek boju na peryferiach systemu Dżety. Kolizja ich w odległości miliardów mil od Kwinty oznacza, że autentyczne batalie mogą się toczyć na frontach astronomicznie oddalonych od planety. Tam wojna może się już stawać „gorąca”. Może też w przyszłości dać nieobliczalne przeskoki w głąb sferomachii. Na dobrą sprawę nikt biegły w poclausewitzowskiej strategii nie może już spodziewać się zwycięskiego finału zmagań. Jednakowoż biegli stratedzy znajdują się w przymusowej pozycji gracza, który nie może wstać od stołu, gdyż wszystkie kapitały rzucił w grę. Właśnie na tym polega sytuacja zwierciadła. Kwestia niegdyś główna: kto rozpoczął wyścig, straciła wszelkie znaczenie. Pokojowość lub agresywność intencji po walczących stronach już się nie może ujawnić w konflikcie. Gra źle rokuje wszystkim uczestnikom i nie zakończy się inaczej niż pyrrusowo. Jak w tym układzie Ograniczenia wyścigu zbrojeń są nikłe. Możliwy jest „ W zakończeniu Polassar, Rotmont i El Salam podsumowali swoje wyobrażenia Kwinty. Jako twór wieki trwających zmagań o supremację, ten sztuczny organizm, sferomachia o siedmiu miliardach mil promienia, może być uznany za ustrój toczony przez raka. Jego kosmiczne narządy są mniej lub bardziej złośliwymi metastazami konfliktu i tu ustaje też analogia z żywym stworzeniem, ponieważ nawet w zarodku owa całość nie była nigdy „zdrowa”, jako już w poczęciu skażona antagonizmem wymierzonych w siebie technologii. Nie ma ona żadnych „normalnych tkanek”, a trwanie w równowadze dynamicznej umożliwiają jej przeciwdziałające „nowotwory”. By utrzymywać tak specyficzną równowagę, muszą się nawzajem rozpoznawać. Ledwie gdziekolwiek zjawią się, wśród planet wewnętrznych czy zewnętrznych, nowe radykalnie odmienne, rozbrajają je, szachują bądź „konwertują” (chodzi o „janczarskie” przejęcie ich we władzę) techniczne „przeciwciała”, które nie dbają o jakieś kuracje (nie ma kogo komu leczyć), lecz o zachowanie dynamicznego Elaborat podpisali też Harrach i Kirsting. Cóż mogło nastąpić innego prócz kolejnej narady? Choć „Hermes” wypełnił ubytek straconej mocy, Steergard uznał za najbezpieczniejszą pozycję na orbicie przysłonecznej i manewrował tak, by statek trwał nad Dzetą czyniąc z jej żaru źródło własnego chłodzenia. Ponieważ orbita należała do wymuszonych (nie była stacjonarna ani wobec Słońca, ani wobec Kwinty), konieczny spory ciąg dawał ciążenie. Idąc z Harrachem na obrady, Tempe powiedział, że kosmodromia składa się z unikniętych w ostatniej chwili katastrof i posiedzeń. Nakamura pierwszy zaatakował model sferomachii uniezależnionej od planety. Środki bojowe może i nie podlegają ich twórcom z dala od Kwinty, lecz operacyjna działalność sztabów trwa nadal w mniejszym zasięgu. W przeciwnym razie „Gabriel” nie spotkałby się z dwustronnie skoordynowanym atakiem. Ocean północnej półkuli, z białą czapą lodów polarnych, rozdzielał dwa kontynenty — zachodni, nazwany Norstralią, dwakroć większy od Afryki, i wschodni, Heparię, określoną tak przez kształt przypominający rozpłaszczoną wątrobę. Według zdjęć, wykonywanych podczas lotu „Gabriela”, który miał wylądować przy gwiaździstym tworze na Heparii, Nakamura ustalił miejsca startu rakiet, oba u zwrotnika, lecz na przeciwległych lądach. Były wprawdzie zakryte chmurami i nie ujawniły się startując typowym płomieniem odrzutu, uznał jednak, że albo zostały wykatapultowane, albo ich ciąg miał nikłą składową termiczną. Czy miotane z milczącymi silnikami, czy też z zimnym ciągiem korpuskularnym, pociski rozgrzały się przekraczając barierę dźwięku, co pozwoliło wykryć gorącą część ich tras i retropolacją oznaczyć wyrzutnie. Skoro wychynęły z chmur niemal równocześnie, dwa od wschodu, a dwa od zachodu, świadczy to o uprzednim zsynchronizowaniu akcji i tym samym o kooperacji sztabów na obu kontynentach. Autorzy modelu odparli tak zrekonstruowany atak i w samej rzeczy Nakamura nie mógł dowieść takiego przebiegu zajść, ponieważ w atmosferze Kwinty roiło się od gorących punktów, uznawanych za objawy wpadania w nią lodowych brył z wolna kruszącego się pierścienia. Nakamura, twierdzili, wybrał takie, które przy nadmiarze woli i chęci można przypisać śladom rakiet. Jakość obrazów, zyskanych przez statek, była raczej mierna, gdyż „Hermes” odbierał je od swoich sond, wystrzelonych jako elektroniczne oczy, a sam krył się za Księżycem w peryselenium. Ponadto okrążały Kwintę tysiące satelitów, już to zgodnie z kierunkiem jej obrotów wokół osi, już to przeciwbieżnych, a kierunek orbitowania nic nie mówił o ich pochodzeniu: adwersarze planetarni mogli przecież wystrzeliwać swoje bojowe satelity korolacyjnie lub antyrotacyjnie. To, że ani się nie zderzały, ani nie walczyły, umacniało autorów „wyalienowanej sferomachii” w ich przekonaniu, że wojenna gra pozostaje „zimna” i polega na tym, by szachować, a nie niszczyć środki bojowe przeciwnika. Gdyby poczęły się nawzajem razić, tym samym zimna walka weszłaby w fazę gorącej eskalacji. A zatem — utrzymywali — antagonistyczne orbitery trzymają się w szachu. Żeby równowaga sił mogła pozostać zachowana, kosmiczne systemy obu stron muszą się wzajem rozpoznawać. Natomiast „Gabriel” był obcym intruzem dla wszystkich i przez to został zaatakowany. Rotmont unaocznił ten punkt widzenia przykładem: dwa psy warczą na siebie, więc nie są przyjaźnie usposobione, ale niech się tylko pokaże zając, oba poczną go gonić razem. Polassar przyłączył się mimo to do Nakamury. Istotnie nie wiadomo, czy „Gabriela” miały przechwycić rakiety jednej strony, czy obu, lecz atak nastąpił z precyzją, sugerującą uprzednie zaplanowanie. Sygnały wysyłane przez „Ambasadora” odebrano na planecie ponad wszelką wątpliwość, i brak odpowiedzi nie oznaczał bezczynnej bierności. Steergard nie opowiedział się po żadnej stronie sporu. Rozstrzygnięcie — czy „Gabriel” uległ atakowi wyprowadzonemu planowo z Kwinty, czy samodzielnych orbiterów, miał za drugorzędne. Rzecz w tym, że planeta odmawia kontaktu, więc istotne jest wyłącznie, czy można go wymusić. — Perswazją nie — twierdził Harrach. — Ani realizacją pierwotnego programu. Im więcej wyślemy ładowników, lym więcej nastąpi starć. Przerobią naszych posłów w środki clefensywne, aż posłowanie skończy się odwrotem lub walką. Ponieważ nie chcemy walki, a odwrót nie wchodzi w grę, zamiast delikatnie kłuć i szczypać, musimy okazać zdecydowanie. Nie można ani zaprzyjaźnić się z gorylem, ani ułagodzić go ostrożnie gryząc w ogon. — Goryl nie ma ogona — zauważył Kirsting. — No to krokodyla. Nie łap mnie za słowa. Nie zostało nam nic oprócz demonstracji siły. Kto ma lepszą myśl, niech się wypowie. Nikt się nie odezwał. — Czy masz konkretny plan? — spytał Steergard. — Tak. — Mianowicie? — Kawitacja Księżyca. Maksymalny efekt przy minimum szkód. Z planety zobaczą to, ale nie odczują. Już dawno o tym myślałem. GOD mi to teraz obliczył. Księżyc rozpadnie się w ten sposób, że szczątki zostaną na orbicie. Środek mas nie ulegnie zmianie. — Dlaczego? — odezwał się dominikanin. — Bo fragmenty będą krążyły wokół Kwinty po tym samym torze, co Księżyc. Planeta tworzy z nim podwójny układ, a ponieważ jest znacznie cięższa, centrum obrotowe układu znajduje się blisko niej. Nie pamiętam liczb. W każdym razie dynamiczny rozkład mas się nie zmieni. — Zmienią się grawitacyjne pływy — wtrącił Nakamura. — Wziąłeś to pod uwagę? — GOD wziął. Litosfera nie drgnie. Najwyżej uaktywnią się płytkie ogniska sejsmiczne. Przypływy i odpływy oceanu staną się słabsze. To wszystko. — I cóż to da za pożytek? — spytał Arago. — To nie będzie tylko demonstracja siły, ale wiadomość. Przedtem wyślemy im ostrzeżenie. Czy mam wejść w szczegóły? — Krótko — powiedział dowódca. — Nie chcę, żeby ktoś widział we mnie potwora — z rozmyślnym spokojem odparł pierwszy pilot. — Już na wstępie przekazaliśmy im rachunek logiczny oraz koniunkcje typu „Jeżeli A, to B”, „Jeżeli nie A, to C” i tak dalej. Oświadczymy im, „jeżeli nie odpowiecie na nasze sygnały, to zniszczymy wasz Księżyc i to będzie pierwsze ostrzeżenie naszej stanowczości: żądamy kontaktu”. No i jeszcze raz wszystko co już sygnalizował im „Ambasador”, że przybyliśmy z pokojowymi zamiarami, że jeśli tkwią w jakimś konflikcie, to zachowamy w nim neutralność. Ojciec Arago może to sobie wszystko przeczytać, te zwiastowania wiszą w sterowni, — Czytałem — odparł Arago. — A co będzie potem? — Uzależnimy to od ich reakcji. — Czy uważasz, że mamy podać termin? — spytał Rotmont. — Byłoby to ultimatum. — Nazwij to, jak chcesz. Nie musimy podawać dokładnego terminu — dość wyraźnie oświadczyć, jak długo powstrzymamy się od działania. — Czy poza odwrotem są inne propozycje? — zapytał Steergard. — Nie ma? Kto jest za projektem Harracha? Polassar, Tempe, Harrach, El Salam i Rotmont podnieśli ręce. Nakamura wahał się. W końcu też podniósł rękę. — Czy zdajecie sobie sprawę z tego, że mogą odpowiedzieć przed terminem, ale nie sygnałami? — spytał Steergard. Siedzieli w dziesięciu wokół ogromnej płyty, wspartej jak stół o jednej nodze na ażurowym zbiegu dźwigarów, oddzielających górną, grawitacyjną sterownię od nawigatorninteraz pustej. Tylko migotanie monitorów nad umieszczonymi wzdłuż ścian pulpitami, to nasilające się, to gasnące, wypełniało przestrzeń pod nimi ruchem cienia i światła. — Całkiem prawdopodobne — odezwał się Tempe. — Nie znam się na łacinie tak dobrze, jak ojciec Arago. Gdybym tu przyleciał, bo tak mi się zachciało, nie głosowałbym „za”. Ale my tutaj nie jesteśmy dziesiątką astronautów. Jeżeli „Hermes” został po wszystkich staraniach o pokojowy kontakt zaatakowany, to znaczy, że została zaatakowana Ziemia, bo ona tu nas przysłała. Dlatego przez nas Ziemia ma prawo powiedzieć |
||
|