"Fiasko" - читать интересную книгу автора (Lem Stanisław)BAJKAGrodzie, zwykle rozdzielające obie hale w rufie „Hermesa”, usunięto. Ich stalowe ściany weszły w śródokręcie i tylko szerokie tory łożysk bezślizgowych, ciemniejsze od metalu na cylindrycznej przestrzeni, wskazywały, gdzie dotąd były, tak że olbrzymie wnętrze przypominało hangar, opuszczony przez niezwykłej wielkości zeppelin i zmieniony w przeznaczeniu. Jakichś dwadzieścia pięter nad torami wciągniętych grodzi, niedaleko wypukłego stropu, niby dwie białe muszki, przysiadłe na dźwigarze, który biegł w poprzek od sterburty po bakburtę, wisieli piloci, Harrach i Tempe, na zaczepach swoich pasów, żeby jakiś silniejszy podmuch nie odwiał ich z obranego miejsca w panującej nieważkości. Toteż nie można było właściwie uznać, że patrzyli w dół, choć tak im się zdawało. W bezludnym gigantycznym wnętrzu trwała miarowa, szybka, nieustanna praca. Lśniące emalią, żółte, niebieskie, czarne automaty, na przemian obracając chwytne dźwignie w bok i w przód, szeregami, niby w doskonale zsynchronizowanej gimnastyce czyniąc skłony, sięgały za siebie, ku innym, które podawały im w cęgach montażowe części. Budowały solaser. Był rzeszotowo-ażurową konstrukcją rozmiarów torpedowca. Na wpół gotowy szkielet wyglądał jak złożony, spiralnie powyginany parasol olbrzyma, opięty zamiast tkaniną — segmentami zachodzących na siebie lustrzanych łusek. Przez to kojarzył się też z przedpotopową rybą czy jednym z wymarłych podmorskich gadów, którego kościec składają maszyny zamiast paleontologów. W oddalonej od pilotów przedniej części, tam gdzie kadłub kolosa miałby łeb, w tysięcznych smużkach sinawego dymu iskrzyło się — na obręczach twornika łyskało laserowe spawanie. Solaser, zaprojektowany jako miotacz fotonowy, z zasilaniem mocą słoneczną, naprędce przeprogramowany zespół montażownic przekształcił w lusterko do puszczania świetlnych zajączków. Co prawda teradżulowych. Koncepcja wzięła się pierwotnie z obawy fizyków, że ponawiane użycie sideralnej technologii o nader swoistych efektach, nie tylko grawitacyjnych, udzieli planecie niepożądanych wskazań, wprowadzając jej zbrojmistrzów na trop, który zbliża do przedziału Holenbacha. Toteż zamiast zrodeł tego przedziału postanowili sięgnąć do techniki już trochę przestarzałej — przetwornic radiacyjnych. Zawisłszy przed tarczą Słońca, solaser miał się rozpostrzeć wachlarzowato, kusłonecznymi receptorami ssać jego chaotyczne, bo wszechzakresowe promieniowanie, i stłaczać je w monochromatyczny taran. Niemal połowa pobieranej mocy służyła solaserowi do chłodzenia, bez którego ulotniłby się natychmiast od żaru Słońca. Lecz efektywna moc starczyła, by słup zespojonego światła, z dwustumetrową średnicą na wylocie promiennika i potrojoną nieuchronnym rozproszeniem przy orbicie Kwinty, mógł ciąć jej skorupę jak rozgrzany nóż masło. Pod tym dalekosiężnym ogniowym ostrzem dziesięciokilometrowa warstwa oceanicznych wód rozwarłaby się do dna. Napór ze wszech stron w otchłań prącego wrzątku byłby nieodczuwalny dla świetlnego miecza. W udarowych chmurach gotującego się oceanu, przy których grzyb termojądrowej eksplozji jest kropelką, mógł solaser wryć się przez płytę podoceaniczną, przewiercić litosferę i dotrzeć w głąb Kwinty na ćwiartkę jej promienia. Spowodowania takiej katastrofy nikt nie zamierzał. Solaser miał musnąć lodowy pierścień i termosferę planety. Skoro i tego zaniechano, okazało się, że przerobić świetlną działobitnię w sygnalizator przyjdzie wcale nietrudno. El Salam i Nakamura chcieli kosztem najmniejszej przebudowy rozwiązać dwa zadania naraz. Należało dotrzeć do wszystkich możliwych adresatów jednocześnie i czytelnie. Taki kontakt, choćby i jednostronny, przyjmował za oczywistość, że planetę zamieszkują istoty obdarzone zmysłem wzroku oraz dostateczną inteligencją, aby pojąć treść przesłania. Pierwszy warunek nie zależał od nadawców. Nie mogli obdarzyć oczami istot, które by ich nie miały. Drugi wymagał od nadawców nie byle jakiej pomysłowości, zwłaszcza że władze Kwintan na pewno nie życzyły sobie bezpośredniego porozumienia kosmicznych intruzów z ludnością. Toteż sygnalizacja miała spaść świetlnym deszczem na wszystkie lądy planety, przebijając gęstą powłokę jej chmur, przy czym lite zachmurzenie było korzystne, gdyż przeszywających je świetlnych igieł nikt nie uznałby przy szczypcie rozsądku za promienie Słońca. Najtwardszym orzechem do rozgryzienia była postać komunikatu. Uczyć abecadła, słać jako hasła jakieś liczby, uniwersalne stałe fizyczne materii, byłoby nonsensem. Solaser spoczywał w hali rufowej, gotów do startu. Nie wyruszał jednak. Fizycy, informatycy, egzobiolodzy znaleźli się w kropce. Mieli wszystko oprócz programu. Samowyjaśniające się kody nie istnieją. Mówiło się już o barwach tęczy: kolory podfioletu, jako ponure, pasmo optycznie środkowe, jaśniejsze, zieleń, to rośliny, czyli bujne życie, czerwień kojarzy się z agresją — owszem, lecz u ludzi. A kodu, jako ciągu znaczących coś konkretnego jednostek sygnałowych, z prążków widma się nie sporządzi. Wtedy drugi pilot wtrącił swoje trzy grosze. Żeby opowiedzieć Kwintanom bajkę. Wziąć obłoczne niebo za ekran. Wyświetlić na nim serię obrazów. Nad każdym kontynentem. Jak śmiał się później obecny przy tym Arago, — Czy to technicznie możliwe? — spytał Tempe. — Technicznie tak. Ale co to warte? Przedstawienie na niebie? Czego? — Bajki — powtórzył pilot. — Idiotyzm — zirytował się Kirsting. Dwadzieścia lat poświęcił studiowaniu kosmolingwistyki. — Może potrafiłbyś rysunkami przedstawić coś Pigmejom albo tubylcom australijskim. Wszystkie rasy i kultury ludzkie mają wspólne cechy. A tam nie ma przecież ludzi. — To nic. Mają techniczną cywilizację i wojują już w Kosmosie. To znaczy, że przedtem mieli cywilizację kamienia łupanego. I wtedy już wojowali. I epoki lodowcowe były na tej planecie. Kiedy nie budowali jeszcze domów ani wigwamów. Więc pewno siedzieli po jaskiniach. A na ścianach malowali znaki płodności i zwierzęta, na które polowalj, żeby im to przyniosło szczęście łowieckie. Jako czary. Czyli bajki. Ale o tym, że to bajki, dowiedzieli się po paru tysiącach lat od sawantów. Takich jak doktor Kirsting. Doktorze, chcesz się ze mną założyć, że oni wiedzą, co to są bajki? Nakamura już się śmiał. Inni też, prócz Kirstinga. Egzobiolog i kosmolingwista w jednej osobie nie należał jednak do ludzi broniących swego stanowiska za wszelką cenę. — Bo ja wiem… — zawahał się. — Jeżeli ten pomysł nie jest kretyński, to jest genialny. Dajmy na to, że przedstawimy im bajkę. Ale jaką? — A, to już nie moja rzecz. Nie jestem paleoetnologiem. Co do pomysłu nie jest ze wszystkim mój. Doktor Gerbert dał mi jeszcze na „Eurydyce” tom fantastycznych opowiadań. Zaglądam do niego czasem. Pewno stąd mi to przyszło do głowy… — Paleoetnografia…? — zastanawiał się głośno Kirsting. — Ledwie liznąłem. A wy? Takiego naukowca nie było na pokładzie. — Może w pamięci GODa… — powiedział Japończyk. — Na chybił trafił warto poszukać. Bajki raczej nie. To musi być mit. A raczej wspólny pierwiastek, wątek występujący w najstarszych mitach. — Sprzed ery pisma? — Naturalnie. — Tak. Z samych początków ich protokultury — poddał się Kirsting. I nawet zapalił się do tej idei, lecz naszła go wątpliwość: — Czekajcie. Mamy się im objawić jak bogowie? Arago zaprzeczył. — To będzie bardzo trudne, właśnie przez to, że nie naszą wyższość winniśmy objawić i nie nas samych. Chodzi o nowinę dobra. O dobrą nowinę. Przynajmniej ja to wkładam w propozycję naszego pilota, ponieważ bajki zwykle dobrze się kończą. Tak się zaczęły deliberacje dwojakiego rodzaju: rozważania, jakie wspólne cechy mogą mieć Ziemia i Kwinta; cechy środowiska życiowego oraz powstałych w nim roślin i zwierząt; a zarazem przesiewanie zbioru legend, mitów, podań, praktyk rytualnych i obyczajów, by wyosobnić najtrwalsze, o sensach nieścieralnych przez tysiąclecia kolejnych epok historii. W pierwszej grupie prawdopodobnych niezmienników znalazły się: dwupłciowość, najpewniejsza u kręgowców, strawa zwierząt, więc też istot rozumnych na suchym lądzie, naprzemienność nocy i dnia, tym samym Księżyca i Słońca oraz ciepłych i zimnych pór roku; obecność roślinożernych i mięsożernych, jako przesłanka powstania zwierząt pożeranych i pożerających, zdobyczy i drapieżników, gdyż powszechność wegetarianizmu wolno uznać za wysoce wątpliwą. Jeśli tak, już w protokulturze zjawiają się łowy, kanibalizm jako samożerność, polowanie na istoty własnego gatunku jest w eolicie czy paleolicie zjawiskiem możliwym, choć nie bezwzględnie pewnym; tak czy owak myślistwo stanowi powszechnik, ponieważ wedle teorii ewolucji sprzyja wzrostom rozumu. Odkrycie pasażu małpoludów, zwierząt naczelnych, przez fazę predatyzacji, krwawą, jako przyspiesznika mózgowych wzrostów, napotkało niegdyś gwałtowny opór, uznane za insynuacyjną zniewagę człowieczeństwa, za mizantropiczny wymysł rzeczników ewolucji naturalnej, bardziej obelżywy od głoszonego przez nich pokrewieństwa ludzi i małp. Archeologia potwierdziła jednak ową tezę, zgromadziwszy nieodparte dowody na jej rzecz. Co prawda mięsożerność nie prowadzi wszelkich drapieżników do inteligencji; aby się tak stało, musi się spełnić wiele szczególnych okoliczności. Mezozoicznym drapieżnym gadom było daleko do rozumu i nic nie wskazuje na to, że gdyby ich nie wytrzebiła katastrofa na styku kredy i triasu, wywołana przez olbrzymi meteoryt, który rozerwał żywieniowe łańcuchy globalnym ochłodzeniem klimatu — naczelne wówczas gady dotarłyby do człekopodobnej umysłowości. Lecz obecność rozumnych istot na Kwincie nie dawała się zakwestionować. Czy zrodziły się z miejscowych gadów, czy z gatunku nie powstałego na Ziemi, nie było sprawą krytyczną. Krytyczny był typ ich rozrodu. Lecz jeśli Kwintanie nie należeli ani do łożyskowych ssaków, ani do torbaczy, ich dwupłciowości dowodziła genetyka: zgodnie z nią ewolucja biologiczna daje prym rozmnażania się w tej postaci. To, czym obdarza potomstwo czysto biologiczny przekaz, zawarty w rozrodczych komórkach, nie otwiera szans kulturogenezy, bo ten przekaz umożliwia powstawanie gatunkowych zmian w tempie liczonym na milionolecia. Przyspieszenie mózgowych wzrostów wymaga redukcji instynktów, jakie się dziedziczy biologicznie, na rzecz nauk, jakie się pobiera u rodziców. Stworzenie, które przychodząc na świat, wie, dzięki wrodzonemu genetycznie zaprogramowaniu, „wszystko lub prawie wszystko”, co niezbędne dla przeżywania, może radzić sobie wybornie, lecz nie potrafi radykalnie przekształcać życiowych taktyk. A kto tego nie umie, nie jest rozumny. Więc na początku była i tu dwupłciowość, było niechybnie łowiectwo i wokół tych pierwocin rozrastała się protokultura. Taki jest jej dwuczłonowy zaczątek i rdzeń. A czym on się w protokulturze odciska i ujawnia? Uwagą zwróconą na te człony: użytek płci i użytek łowów. Przed powstaniem pisma, przed wymyśleniem pozazwierzęcych sposobów użytkowania ciała, ta zręczność, jakiej wymaga łowiectwo, przenosi jego realne przebiegi w ich obrazy; jeszcze nie jako symbole, jako magiczne zachęcenie Natury, żeby dała to, co upragnione. Jako wizerunki, malowane, bo można je malować; jako ciosane w kamieniu podobizny tego, co można wyciosać i co jest pożądane. I tak dalej. GOD ruszył z tych założeń i wykonał postawione zadanie: zaadaptować do zabiegów płciowych i łowieckich skonkretyzowany w ciąg obrazów mit, czy raczej opowieść, przesłanie, widowisko, z aktorami: Słońcem, tańcem na tle tęcz, z pokłonami, ale to był epilog: na początku była walka. Czyja? Stworów niewyraźnych, lecz o wyprostowanej postawie. Takich samych. Napaść i zmagania, zakończone wspólnym tańcem. Solaser powtarzał to „planetarne widowisko” w kilku wariantach przez trzy doby, z krótkimi przerwami, oznaczającymi koniec i początek, i z tak ogniskowaną kolimacją, aby zjawiało się na pochmurnym niebie planety w zasięgach wzroku, czyli z ograniczeniem do centralnej połaci obłocznych ekranów, nad każdym kontynentem w nocy i za dnia. Harrach i Polassar pozostali sceptyczni. Dajmy na to, że zobaczą i nawet zrozumieją. Co z tego? Czy nie rozwaliliśmy im Księżyca? To było mniej radosne przedstawienie, ale bardziej wymowne. Powiedzmy jednak, że uznają to za pokojowy gest. Kto? Ludność? Czy opinia ludności w ogóle ma znaczenie podczas stuletniej wojny kosmicznej? Czy na Ziemi pacyfiści byli kiedykolwiek górą? Co mogą zrobić, zeby pisnąć — nie wobec nas, ale chociaż tylko wobec swoich władców? Przekonaj dzieci, że wojna jest be. Co z tego wyniknie? Tymczasem zamiast satyfakcji ze swego pomysłu Tempe poczuł obezwładniający go niepokój. Żeby się otrząsnąć, ruszył na wycieczkę. „Hermes” był właściwie bezludnym olbrzymem — mieszkalna część razem ze sterowniami i laboratoriami zawierała się w jądrze nie większym od sześciopiętrowego gmachu. Były tam jeszcze oprócz dyspozytorni mocy pomieszczenia szpitalne, nie używana mała sala obrad, pod nią mesa z automatycznymi kuchniami, a dalej oddziały rekreacyjne, treningowa symulatornia, basen kąpielowy, napełniany tylko gdy statek pozwalał na to, idąc ciągiem dostatecznej mocy, by woda nie wzlatywała w powietrze kroplami wielkości balonów, i półowalny amfiteatr, też służący rozrywkom i widowiskom, w którym nigdy nie było żywej duszy. Te wygody, tak zacnie przygotowane przez budowniczych dla załogi, okazały się piątym kołem u wozu. Komuż postałoby w głowie oglądać najwymyślniejsze holograficzne przedstawienia? Dla załogi ta część śródpokładzia jak gdyby nie istniała — być może, ignorowana przez to, że w obliczu zdarzeń od miesięcy już zdawała się drwiną. Sale projekcyjna i kąpielowa przez wymyślność architektoniczną, podobnie jak oddział z rozrywkami — nie brakło w nim ani baru, ani pawilonów, jak w małomiasteczkowym lunaparku — miały ich wspomagać iluzją ziemskiego życia, lecz tu, utrzymywał Gerbert, projektanci zapomnieli spytać o radę psychologów. Jakoż iluzję nie do utrzymania odbierało się niczym obłudę i nie w te strony ruszał Tempe, udając się na wycieczki. Między siedzibą zwiadowców i zewnętrznym pancerzem statku rozpościerała się we wszystkich kierunkach przestrzeń zabudowana wzdłuż burtowych i kilowych podłużnie i dźwigarów grodziami, z legionem spoczywających i pracujących agregatów. W tę przestrzeń wchodziło się przez hermetycznie zamykane klapy na obu końcach pokładu, u rufy za pomieszczeniami sanitarnymi, a od dziobu z korytarza górnej sterowni. Wejścia w głąb rufy broniły zatrzaśnięte głucho i zaryglowane na krzyż wrota z zawsze płonącymi czerwienią ostrzegawczymi napisami — tam bowiem w niedostępnych dla ludzi komorach trwały w pozornej martwocie przetwornice sideralne, kolosy, zawieszone w pustce niczym legendarny grób Mahometa, na niewidzialnych magnetycznych poduszkach. Natomiast za dziobową zaporę można się było udać — i tam kierował pilot swoje eskapady. Musiał przejść przez sterownię, i zastał w niej Harracha przy zajęciu, które by go w innych okolicznościach rozśmieszyło: Harrach, mając dyżur, chciał się napić soku z puszki, otwarł ją zbyt energicznie i gonił teraz, płynąc skosem ku pułapowi, żółtą kulę pomarańczowego soku, łagodnie falującą jak duża bańka mydlana — ze słomką w ustach, ażeby jej dopaść i wessać, nim obleje mu twarz. Otwarłszy drzwi, Tempe zatrzymał się, by powiew powietrza nie roztrącił płynnej kuli w tysięczne krople, odczekał, aż Harrachowi udało się polowanie i dopiero potem sprawnym pchnięciem poszybował w obranym kierunku. Całą zwykłą koordynację ruchów diabli biorą przy nieważkości, ale stare doświadczenie w pełni mu już wróciło. Nie potrzebował się zastanawiać, jak ma rozeprzeć nogi niby alpinista w skalnym kominie, by odkręcić oba zamkowe, śrubowe koła klapy. Nie obeznany zapewne sam zrobiłby na jego miejscu koziołka, usiłując odkręcić szprychowe kręgi, podobne do używanych w bankowych skarbcach. Szybko zamknął klapę z.a sobą, gdyż choć i dziobowe grodzie zapełniało powietrze, nie odświeżano go i natęchło gorzkawymi wyziewami chemikaliów jak w zakładzie przemysłowym. Miał przed sobą zwężającą się w dali przestrzeń, oświetloną słabo długimi liniami świetlówek, z podwójnie kratowymi rozporami u burtowych ścian i dał w nią bez pośpiechu nurka. Mijał, przywykając do goryczy w ustach i w krtani, oksydowane cielska turbin, sprężarek, termograwitory, z ich galeryjkami, gankami, drabinkami, zręcznie opływając olbrzymie, grubościenne rurociągi, jak łukowe przęsła u zbiorników wody, helu, tlenu, z rozłożystymi kołnierzami we wieńcach śrub, i przysiadł na jednym jak muszka. W samej rzeczy był muszką we wnętrzu stalowego wieloryba. Każdy zbiornik przewyższał tu wieżę kościelną. Jedna ze świetlówek, nadpalona, miarowo migotała i w tym chwiejnym świetle oksydowane wypukłości zbiorników to ciemniały, to rozjaśniały się jak opylone srebrem. Orientował się tu dobrze. Od grodzi ze zbiornikami zapasowymi spłynął w przód, tam gdzie w masywnych otulinach środkowej kondygnacji lśniły w blasku własnych lamp nukleospinowe zespoły podczepione do bramowych suwnic, z zaczopowanymi wylotami, aż powiewało nań ostrym chłodem i zobaczył ośnieżone helowody układów kriotronowych. Mróz był taki, że roztropnie skorzystał z najbliższego uchwytu, żeby ani tknąć tych rur, bo przymarzłby do nich momentalnie jak muszka chwycona przez pajęczynę. Nie miał tu nic do roboty, i właśnie przez to był jak na wycieczce; niejako zdawał sobie sprawę z zadowolenia, jakie budzi w nim to mrocznawe bezludzie statku, świadczące o jego potędze. W dennych ładowniach stały umocowane samobieżne koparki, ciężkie i lżejsze ładowniki, a dalej rzędami kontenery zielone, białe, niebieskie, dla narzędziowni, dla automatów naprawczych, a u samego dziobu dwa wielkochody w ogromnych obrotowych kapturach zamiast głów. Przypadkiem a może i umyślnie dostał się w silny podmuch powietrza wytłaczanego z termicznych sit wentylacyjnych i zwiało go ku bakburtowym wręgom wewnętrznego pancerza, godnym mostowych przęseł, lecz wykorzystał nadany impet zgrabnie, choć trochę za mocno, by się odbić. Jak skoczek z trampoliny poleciał głową naprzód, wirując zwolnionym ruchem w skos, ku poręczom krytej blachą dziobowej galerii. Lubił to miejsce. Usiadł na poręczy, a właściwie przyciągnął się do niej obu rękami i miał przed sobą milion sześciennych metrów okrętowych ładowni dziobowych: wysoko w głębi świeciły trzy zielone światełka nad klapą, którą wszedł. Pod sobą — a przynajmniej pod nogami, które jak zawsze w nieważkości stawały się czymś nieporęcznie zbędnym, miał samosterowne poduszkowce na platformach umocowanych do złożonych teraz pochylni i wchodzący w bug z jego olbrzymim puklerzem tunel wyrzutni jak armatnią lufę działa niesamowitego kalibru. Ledwo jednak znieruchomiał, znów ogarnął go ten sam niepokój, raczej niezrozumiała czczość, jakby nie wiadomo skąd przybiegłe poczucie — daremności? rozterki? strachu? Czegóż mógłby się bać? Dziś, w tej godzinie, nawet i tu nie umiał się pozbyć nie zaznanego chyba nigdy wewnętrznego obezwładnienia. Dalej widział ten ogrom, który go niósł drobnym ułamkiem swej mocy przez wieczną bezdeń, on, pełen siły, dygocącej w reaktorach nadsłonecznym żarem, był dlań Ziemią, co wysłała go do gwiazd, tu była Ziemia, jej rozum skrzepły w energię, wziętą gwiazdom, a nie w salonowych przybytkach z ich głupią przytulnością i komfortem przygotowanym jak dla lękliwych chłopców. Czuł za plecami pancerz o poczwórnym poszyciu, przedzielony energochłonnymi komorami, wypełnionymi tworzywem przy uderzeniu twardym jak diament, lecz topliwym w szczególny sposóbz gdyż ta substancja miała samozasklepiające się własności, bo statek niby organizm zarazem martwy i żywy miał przydaną zdolność regeneracji — i naraz, jak w olśnieniu, znalazł właściwe słowo dla tego, co się w nim działo: rozpacz. Jakąś godzinę później poszedł do Gerberta. Jego kajuta, odosobniona od innych, znajdowała się u końca drugiego międzypokładzia. Lekarz wybrał ją bodaj przez to, że była tak przestronna i miała całościenne okno, wychodzące na szklarnię. Rosły w niej tylko mchy, trawa i ligustry, a po obu stronach basenu hydroponicznego zieleniały szarawe, włochate kule kaktusów. Drzew nie mieli żadnych, tylko krzaki leszczyny, bo ich witki mogły znieść duże przeciążenia podczas lotu. Gerbert cenił tę zieleń za oknem i zwał ją swoim ogrodem. Z korytarza można było tam wejść i przechadzać się dróżkami wśród rabat, co prawda nie bez grawitacji, a ponadto niezbyt dawny wstrząs, wywołany atakiem nocnym, uczynił tam niemałe spustoszenia. Gerbert, Tempe i Harrach ratowali potem, co się dało z połamanych krzewów. Wedle decyzji, podjętej w toku przygotowań wyprawy przez ekspertów SETI, GOD obserwował zachowanie wszystkich ludzi „Hermesa”, aby określać ich stan jak psychiatra, co nie było dla nikogo tajemnicą. Szło o to, czy pod wpływem długotrwałego stresu, jakiemu będą podlegać zdani wyłącznie na siebie, nie nastąpią odchylenia.od normy umysłowej, w postaciach typowych dla psychodynamiki grup odciętych przez lata od zwykłych powiązań rodzinnych i społecznych. W podobnej izolacji może ulec naruszeniom nawet osobowość uprzednio doskonale zrównoważona i odporna na duchowe urazy. Frustracja przechodzi w depresję lub agresywność, a ci, którym się to trafia, prawie nigdy nie zdają sobie z tego sprawy. Obecność lekarza na pokładzie, także biegłego w psychologii i jej zaburzeniach, nie gwarantuje rozpoznania patologicznych objawów, gdyż on też może ulec stresom, nieposilnym dla najdzielniejszego charakteru. Lekarze też są ludźmi. Natomiast maszynowy program odznacza się nieugiętością, więc będzie skuteczny jako obiektywny diagnostaf i niewzruszony obserwator, choćby przyszło do katastrofy i cały statek miał sczeznąć. Co prawda to zabezpieczenie zwiadowców przed zbiorowym zwichnięciem ducha niosło w sobie groźbę wręcz niepokonywalnej sprzeczności. GOD miał wszak jednocześnie być podwładnym i przełożonym załogi, miał spełniać rozkazy i nadzorować umysłowy stan rozkazodawców. Tym samym otrzymał rangę posłusznego narzędzia i apodyktycznego zwierzchnika. Z jego ciągłej kontroli nie wyłączono także dowódcy. Sęk tkwił w tym, że świadomość nadzoru, mającego w porę wykryć urazy umysłowe, sama była swoistym urazem. Na to nikt nie znał jednak lekarstwa. Gdyby GOD pełnił tę funkcję poza wiedzą ludzi, musiałby ją zdradzić, powiadamiając ich o skonstatowanej aberracji, przez co zawiadomienie stałoby się nie psychoterapią, lecz szokiem. Tak błędnego koła nie dało się rozerwać inaczej niż przez zwrotne skrzyżowanie odpowiedzialności ludzi i komputera. Przekazywał swoje diagnozy w pierwszej kolei dowódcy i Gerbertowi, gdy uznawał to za konieczne, pozostając doradcą bez dalszej inicjatywy. Rzecz jasna, nikt nie zaaprobował tego kompromisu z entuzjazmem, lecz nikt też, razem z duchoznawczymi maszynami, nie znalazł lepszego wyjścia z dylematu. GOD, komputer ostatecznej generacji, nie mógł ulegać emocjom, jako podniesiony do najwyższej potęgi ekstrakt działań racjonalnych, bez przymieszki afektów czy samozachowawczej odruchowości; nie był elektronicznie wyolbrzymionym mózgiem ludzkim, nie miał żadnych cech zwanych osobowymi, charakterologicznymi, ani żadnych namiętności, chyba że za namiętność uznać dążenie do zdobywania maksimum informacji, ale nie — władzy. Pierwsi wynalazcy maszyn, wspomagających nie siłę mięśni, lecz myśli, ulegli złudzeniu, które jednych pociągało, a innych przerażało, że wchodzą na drogę takiego powiększania martwym automatom inteligencji, aż upodobnią się do człowieka a potem go, wciąż po człowitczemu, prześcigną. Trzeba było stu kilkudziesięciu lat, by ich następcy przekonali się, że rodzicom informatyki z cybernetyką przyświecała antropocentryczna fikcja, ponieważ mózg ludzki jest duchem w maszynie, która nie jest maszyną. Tworząc nierozdzielny układ z ciałem, mózg zarazem służy mu i jest przez nie obsługiwany. Jeśliby więc ktoś chciał uczłowieczyć automat tak, by się niczym nie różnił pod względem umysłowym od ludzi, to sukces, przy całej doskonałości, okaże się absurdem. W miarę niezbędnych przeróbek i udoskonaleń kolejne prototypy okażą się istotnie coraz bardziej podobne do ludzi i jednocześnie coraz mniej będzie z nich tego pożytku, jakie przynoszą giga- czy terabytowe komputery wyższych generacji. Jedyną istotną różnicą między człowiekiem urodzonym z ojca i matki a idealnie uczłowieczoną maszyną pozostanie tylko budulec, raz żywy, a raz martwy. Uczłowieczony automat będzie tak samo bystry, ale też tak samo zawodny, ułomny i sterowany w swoim intelekcie emocjonalnymi nastawieniami jak człowiek. Jako mistrzowskie naśladownictwo płodów naturalnej ewolucji, ukoronowanej antropogenezą, będzie to znakomity wyczyn inżynieryjny i zarazem Maszyna zaprogramowana tak, by nikt wraz z jej twórcą nie odróżniał jej w intelektualnym kontakcie od gospodyni domowej lub profesora prawa międzynarodowego, jest ich symulatorem, nieodróżnialnym od zwyczajnych ludzi dopóty, dopóki nikt nie spróbuje tej kobiety uwieść i mieć z nią dzieci, a tego profesora zaprosić na śniadanie. Jeśli uda mu się mieć z nią dzieci, a z nim jeść Tempe nieraz zachodził do Gerberta na takie rozmowy, krążące wokół spraw bliższych: stosunku ludzi do GODa. Tym razem odwiedził lekarza z bardziej osobistą bolączką: nie był skłonny do zwierzeń nawet wobec człowieka, który przywrócił mu życie — a może właśnie wobec niego — jakby uznał, że zawdzięcza mu zbyt wiele? Na ogół trzymał przy Gerbercie język za zębami, pilnował się tak, odkąd usłyszał na „Eurydyce” od Laugera sekret obu lekarzy — jako nie odstępujące ich poczucie winy. Nie rozpacz pchnęła go do tej wizyty, lecz to, że przyszła nie wiadomo skąd, nagle, jak choroba i stracił pewność, czy może nadal pełnić powierzone obowiązki. Nie miał prawa tego zataić. Ile go kosztowała decyzja, zrozumiał dopiero otwarłszy drzwi: na widok pustej kajuty poczuł ulgę. Choć statek szedł bez ciągu i panowała nieważkość, dowódca nakazał przygotować się wszystkim na możliwy w każdej chwili grawitacyjny skok — więc umocować ruchome przedmioty i rzeczy osobiste pozamykać w ściennych schowkach. Mimo to zobaczył kajutę w nieładzie; książki, papiery, stosy zdjęć leżały porozrzucane wbrew tak starannemu zwykle porządkowi Gerberta, bliskiemu pedanterii. Zobaczył go przez wielkościenne okno; lekarz, klęcząc w swoim ogrodzie za szybą, nakładał plastykowe pokrywy na kaktusy. Od tego zaczął więc zarządzoną gotowość. Tempe przez korytarz dostał się do szklarni i bąknął coś na przywitanie. Tamten, nie odwracając się, odpiął pas, który przyciskał mu kolana do ziemi — prawdziwej ziemi — i tak samo, jak gość, uniósł się w powietrze. Po przeciwległej stronie pięły się na pochyłej sieci rośliny o drobnych, mszystych listkach. Tempe chciał już nieraz spytać, jak się to pnącze nazywa — nie znał się ani trochę na botanice — ale jakoś zapominał. Lekarz, nic nie mówiąc, cisnął trzymaną łopatkę tak, że wryła się w trawnik i wykorzystał impuls, który sobie nadał, by pociągnąć pilota za ramię. Obaj poszybowali w kąt, gdzie w leszczynowym gąszczu stały wyplatane krzesła jak w altanie, ale z pasami bezpieczeństwa. Gdy siedli i Tempe wahał się, jak Danych o stanie umysłowym nie otrzymuje się wprost od maszyny, by uniknąć syndromu Hicksa, poczucia całkowitej zależności od głównego pokładowego komputera, które może przyczynić się do tego, czemu ma psychiatryczny nadzór zapobiec. Do manii prześladowczej i innych paranoidalnych urojeń. Oprócz psychoników nikt nie wie, w jakim stopniu każdy człowiek jest „umysłowo przezroczysty” dla śledzącego programu, zwanego duchem Eskulapa w maszynie. Nic prostszego, niż się o tym dowiedzieć i przekonać, stwierdzono jednak, że nawet psychonicy źle znoszą takie rewelacje, gdy mówią im o nich samych i tym gorzej wpływa to na morale załogi podczas dalekosiężnych lotów. GOD, jak każdy komputer, nie zaprogramowany tak, by mógł w nim powstać choć ślad osobowości, jest jako zawsze czuwający obserwator nikim i nie ma w nim więcej z człowieka, gdy stawia rozpoznanie, aniżeli w termometrze, który mierzy gorączkę, ale ustalenie ciepłoty ciała nie budzi takich projekcyjnych odruchów obronnych jak pomiar stanu umysłowego. Nic nie jest nam bliższe i niczego nie kryjemy tak przed otoczeniem, jak najintymniejszych doznań własnej jaźni, aż raptem okazuje się, że aparatura, bardziej martwa od mumii egipskiej, umie przejrzeć tę jaźń ze wszystkimi zakamarkami na wylot. Dla laików wygląda to jak czytanie myśli. O telepatii nie ma mowy — po prostu maszyna zna każdego powierzonego jej opiece lepiej niż on sam razem z dwudziestoma psychologami. W oparciu o wykonane przed startem badania tworzy sobie parametryczny układ, symulujący umysłową normę każdego członka załogi i operuje nim jako pomiarowym wzorem; do tego jest wszechobecna na statku, sensorami swych terminali, i bodajże najwięcej dowiaduje się o podopiecznych, kiedy śpią, podług oddechowego rytmu, ruchów gałek ocznych, a nawet chemicznego składu potu, bo każdy poci się na niepowtarzalny sposób, a przed olfaktometrem takiego komputera może się schować najlepszy gończy pies. Pies nie ma jednak prócz węchu wyszkolenia diagnostycznego. Tak jest, ponieważ komputery pobiły już na głowę lekarzy, analogicznie jak wszystkich szachistów i używamy ich jako pomocników a nie jako doktorów medycyny, bo ludzie budzą w ludziach większe zaufanie niż automaty. Jednym słowem — Gerbert mówił to bez pośpiechu, rozcierając w palcach zerwany z gałązki leszczynowy listek — GOD towarzyszył mu dyskretnie w jego „wycieczkach” i uznał ostatnie za objawy przesilenia. — Jakiego znów „przesilenia”? — nie mógł zmilczeć pilot. — On tak zwie definitywne zwątpienie w celowość naszych syzyfowych trudów. — Że nie mamy szans kontaktu…? — Jako psychiatra GOD nie interesuje się szansami kontaktu, tylko znaczeniem, jakie mu nadajemy. Wedle GODa ty już sam nie wierzysz ani w skuteczność twojego konceptu, tego z „bajką”, ani w sens porozumienia z Kwintą — nawet gdyby do niego doszło. Co ty na to? Pilot poczuł taki bezwład, jakby cały się gdzieś w bezruchu zapadał. — On nas słyszy? — Oczywiście. No, no, nie przejmuj się. Toż i tak nic z tego, co mówiłem, nie było ci nie znane. Nie — zaczekaj, nic jeszcze nie mów. Wiedziałeś i równocześnie nie wiedziałeś, bo nie chciałeś tego wiedzieć. To typowa reakcja samoobronna. Nie jesteś wyjątkiem, mój drogi. Pytałeś mnie raz, jeszcze na „Eurydyce”, po co to i czy nie można z tego zrezygnować? Pamiętasz? — Tak. — A widzisz. Wyjaśniłem ci, że podług statystyk ekspedycje z ciągłą kontrolą psychiczną mają więcej szans powodzenia od wyzbytych takiej kontroli. Nawet ci tę statystykę pokazałem. Argument jest nie do odparcia, więc zrobiłeś jedyną — Leszczyna cichutko szumiała nad nimi w łagodnych powiewach. Sztucznych. — Nie wiem, jak on mógł, ale mniejsza z tym. Tak, to prawda. Nie wiem, od jak dawna się z tym noszę… Ja… w moim zwyczaju nie leży myślenie słowami. Słowa są dla mnie jakoś — zbyt powolne… a orientować się muszę szybko… to pewno stary nawyk, sprzed „Eurydyki”… Ale cóż, kiedy trzeba… Bijemy o mur głowami. Może go przebijemy — i co z tego? O czym możemy z nimi mówić? Co oni mogą mieć nam do powiedzenia? Tak, teraz jestem przekonany, że ten trick z bajką przyszedł mi do głowy jako unik. Żeby Zamilkł, daremnie szukając właściwych słów. Leszczyna owiewała ich. Pilot otwarł usta, ale nic nie powiedział. — A jeżeli zgodzą się na lądowanie jednego zwiadowcy, polecisz? — spytał po długiej chwili lekarz. — Pewno! — wyrwało mu się i dopiero potem dodał ze zdziwieniem: — A jakżeby nie…? Po to przecież tu jesteśmy… — To może być pułapka… — powiedział Gerbert tak cicho, jakby chciał ukryć tę uwagę przed wszechobecnym GODem. Tak przynajmniej pomyślał pilot, ale uznał to zaraz za nonsens i w błyskawicznej następnej refleksji za objaw własnej anormalności: skoro przypisał GODowi zło, a jeśli nie zło, to jakby wrogość. Jakby nie tylko Kwintan mieli przeciw sobie, lecz własny komputer. — To może być pułapka — potwierdził niby opóźnione echo. — Pewno, że tak… — I polecisz bez względu na wszystko…? — Jeżeli Steergard da mi szansę. O tym się jeszcze nie mówiło. Jeżeli w ogóle odpowiedzą, pierwsze wylądują automaty. Podług programu. — Podług naszego programu — zgodził się Gerbert. Ale oni będą mieli swój. Co? — Jasne. Przygotują dla pierwszego człowieka dzieci z kwiatami i czerwony dywan. Automatów nie tkną. To byłoby zbyt głupie — z ich stanowiska. Nas będą chcieli wziąć w sak… — Myślisz tak i chcesz polecieć? Pilotowi zadrgały wargi. Uśmiechnął się. — Doktorze, nie jestem amatorem męczeństwa, ale mylisz dwie rzeczy: to, co sobie myślę z tym, kto nas tu przysłał i po co. Nie uchodzi spierać się z dowódcą, kiedy karci za głupstwa. I co, doktorze, sądzisz, że jeśli nie wrócę, poprosi księdza, żeby się pomodlił za moją duszę? Głowę dam, że zrobi to, co tak głupio powiedziałem. Gerbert patrzał oszołomiony na jego rozjaśnioną twarz. — To byłby odwet — nie tylko potworny, ale bezsensowny. Ciebie nie wskrzesi, jeśli uderzy — a przecież nie posłano nas tutaj dla zniszczenia obcej cywilizacji. Jak godzisz jedno z drugim? Pilot przestał się uśmiechać. — Jestem tchórzem, bo nie ważyłem się przyznać przed sobą, że nie wierzę już w sukces kontaktu. Ale nie jestem aż takim tchórzem, żeby wymigać się od mojego zadania. Steergard ma swoje i też od niego nie odstąpi. — Sam masz to zadanie za niewykonalne. — Tylko podług założeń: — mieliśmy się porozumieć, a nie walczyć. Oni odmówili — na swój sposób. Atakiem. I nie raz. Tak konsekwentna odmowa też jest porozumieniem jako wyraz woli. Gdyby Hades pochłonął „Eurydykę”, Steergard na pewno nie próbowałby go za to rozsadzić na kawałki. Co innego z Kwintą. Stukamy do ich drzwi, bo Ziemia tak chciała. Jeśli nie otworzą, wysadzimy te drzwi. Może nie znajdziemy za nimi nic z ziemskich oczekiwań. Tego się właśnie obawiam. Ale wysadzimy te drzwi, skoro inaczej nie spełnimy woli Ziemi. Mówisz, doktorze, że to byłoby potworne i bezsensowne? Masz rację. Dostaliśmy zadanie. Wygląda teraz jak niemożliwe. Gdyby ludzie od jaskiniowej epoki robili tylko to, co wyglądało na możliwe, do dzisiaj siedzieliby w jaskiniach. — Więc jednak masz jeszcze nadzieję? — Nie wiem. Wiem, że jeśli zajdzie potrzeba, obędę się bez nadziei. Przerwał, zastanowił się i zmieszał. — Wyciągnąłeś ze mnie rzeczy, których się nie mówi, doktorze… a właściwie ja sam niepotrzebnie wyjechałem z tym — Nie. To już przestarzałe terminy. Wiesz, co to jest grupowy zespół Hicksa? — Liznąłem tylko, na „Eurydyce”. Tanatofilia? Nie, jakoś inaczej — coś z samostraceńczej desperacji, prawda? — Mniej więcej. To skomplikowane i obszerne… — Uznał mnie za niezdatnego do…? — GOD nie może nikogo usunąć ze stanowiska. Chyba wiesz. Może zdyskwalifikować diagnozą, ale nic więcej. Decyzje podejmuje dowódca w porozumieniu ze mną, a gdyby któryś z nas popadł w psychozę, dowództwo może przejąć reszta załogi. O psychozach nie ma na razie mowy. Wolałbym tylko, żebyś się tak nie palił do tego lądowania… Pilot odpiął pas, uniósł się z wolna, i żeby sztuczny zefir nie odwiał go, chwycił się leszczynowych witek. — Doktorze… mylisz się razem z GODem. Prąd powietrza pchał go tak silnie, aż cały krzak począł się wyginać. Nie chcąc wyrwać go z korzeniami, pilot puścił gałązki i wołał lecąc już ku drzwiom: — Lauger na „Eurydyce” powiedział mi „Zobaczysz Kwintan” i dlatego poleciałem… Statek drgnął. Tempe poznał to natychmiast; ściana szklarni ruszyła na niego gwałtownie. Wykręcił się w powietrzu jak spadający kot, by zamortyzować uderzenie, zesunął się po ścianie na grunt, dający już mocne oparcie nogom i ugięciem kolan określił ciąg. Nie był zbyt wielki. Coś się w każdym razie stało. Korytarz był pusty, syreny milczały, lecz zewsząd biegł głos GODa. — Wszyscy na stanowiska. Kwinta odpowiedziała. Wszyscy na stanowiska. Kwinta odpowiedziała… Nie czekając na Gerberta, skoczył do najbliższej windy. Wlokła się wieki, mijane pokłady rzucały kolejno światła, podłoga parła go coraz mocniej. „Hermes” przekraczał już w akceleracji ziemskie ciążenie, ale chyba nie więcej niż o pół jednostki. W górnej sterowni, zagłębieni w grawitacyjnych głębokich siedzeniach z uniesionymi zagłówkami, znajdowali się Harrach, Rotmont, Nakamura i Polassar, a Steergard, mocno oparty o poręcz głównego monitora, patrzał jak wszyscy na biegnące …ZAPEWNIAMY WAM BEZPIECZEŃSTWO NA NASZYM NEUTRALNYM TERENIE STOP 46 STOPIEŃ SZEROKOŚCI STO TRZYDZIESTY DZIEWIĄTY DŁUGOŚCI KOSMODROM NASZ WEDLE WASZEJ SIATKI MERKATORA STOP JESTEŚMY SUWERENNI NEUTRALNI STOP OŚCIENNE STRONY POWIADOMIONE APROBOWAŁY PRZYBYCIE WASZYCH SOND BEZ WSTĘPNYCH WARUNKÓW STOP PODAJCIE LASEREM NEODYMOWYM TERMIN PRZYBYCIA WASZEGO ŁADOWNIKA WEDLE CZASU WYZNACZANEGO JEDNYM OBROTEM PLANETY W NUMERACJI DWÓJKOWEJ STOP CZEKAMY WITAMY STOP Steergard puścił jeszcze raz cały komunikat na ekran dla Gerberta i zakonnika, ledwie się zjawili. Potem usiadł w swoim fotelu, zwróciwszy się ku obecnym. — Dostaliśmy odpowiedź przed kilkoma minutami z wymienionego punktu, błyskami o widmie słonecznym. Kolego Nakamura — to było lustro? — Prawdopodobnie. Światło niespójne — przez okno w chmurach. Jeżeli zwykłe lustro, to o rozmiarze co najmniej kilku hektarów. — Ciekawe. Czy solaser odebrał te błyski? — Nie. Skierowane były na nas. — Bardzo ciekawe. Jaką wielkość kątową ma teraz „Hermes” widziany z planety? — Kilka setnych sekundy łuku. — Jeszcze ciekawsze. Światło nie było kolimowane? — Było, ale słabo. — Jak wklęsłym zwierciadłem? — Albo szeregiem płaskich, należycie rozstawionych na sporym terenie. — To znaczy, że wiedzieli, gdzie nas szukać. Ale jak i skąd? Nikt się nie odezwał. — Proszę o opinie. — Mogli nas dostrzec, kiedy wystrzeliliśmy solaser — powiedział El Salam. Tempe nie dostrzegł go dotąd: fizyk odezwał się z dolnej sterowni. — To było przed czterdziestu godzinami i szliśmy potem bez ciągu — sprzeciwił się Polassar. — Zostawmy to na razie. Kto daje wiarę tej zacności? Nikt? To już najdziwniejsze. — Zbyt piękne, żeby było prawdziwe — usłyszał Tempe głos z góry: na galerii stał Kirsting. — Co prawda, z drugiej strony — jeżeli to zasadzka, mogli pójść na mniej prymitywną. — Przekonamy się. Dowódca wstał. „Hermes” szedł tak równo, że wszystkie grawimetry wskazywały jedynkę, jakby okręt spoczywał w ziemskim doku. — Proszę o uwagę. Kolega Polassar włączył GODowi programowy blok SG. El Salam wygasi solaser i nałoży mu maskownicę. Gdzie jest Rotmont? Dobrze — przygotujesz dwa ciężkie ładowniki. Piloci i doktor Nakamura zostaną w sterowni, a ja pójdę się wykąpać i zaraz wrócę. Aha! Harrach, Tempe, sprawdźcie, czy wszystko, co nie lubi dziesięciu g, jest dobrze umocowane. Bez mego zezwolenia nikt nie będzie schodził do nawigatorni. To wszystko. Steergard obszedł pulpity i widząc, że tylko piloci opuścili swoje miejsca, rzucił od drzwi: — Lekarzy proszę na ich stanowiska. Po chwili sterownia opustoszała. Harrach przesiadł się i biegając palcami po klawiaturze, przepatrywał na świecących schematach interoceptorów stan wszystkich agregatów od dziobu po rufę. Tempe nie był mu potrzebny; podszedł do Japończyka, który przeglądał na podświetlaczu widma kwintańskich błysków sygnałowych, i spytał, co to jest „blok SG”. Harrach nadstawił uszu, bo też nic o nim dotąd nie słyszał. Nakamura podniósł oczy znad binokularów i melancholijnie pokiwał głową. — Ojciec Arago będzie zmartwiony. — Przechodzimy na stan wojenny? Co to jest SG? — dopytywał się Tempe. — Zawartość kilowej ładowni nie jest już tajemnicą, panowie. — Tej zamkniętej? To tam nie ma wielkochodów? — Nie. Tam są niespodzianki dla wszystkich. Nawet dla GODa. Oprócz dowódcy i mojej skromnej osoby. Widząc zdumienie pilotów, dodał: — Sztab SETI uznał to za wskazane, panowie piloci. Każdy z was przeszedł symulacyjny trening lądowania w pojedynkę. Tym samym mógłby się — A GOD? — To maszyna. Komputery ostatniej generacji też mogą ulec włamaniu, nawet zdalnemu, i wysypać całą zawartość programów. — Ale do pomieszczenia paru osobnych bloków pamięci nie trzeba aż całej ładowni? — Tam nie ma tych bloków. Tam jest „Hermes”. Rodzaj makiety. Bardzo pięknie i starannie sporządzonej. Jako, dajmy na to — przynęta. — A te dodatkowe programy…? Japończyk westchnął. — To symbole, bardzo stare. Bliższe wam niż mnie. S jak Sodoma, G jak Gomora. Przykre — zwłaszcza dla apostolskiego delegata. Współczuję mu. |
||
|