"Fiasko" - читать интересную книгу автора (Lem Stanisław)SODOMA I GOMORAZwykle, kiedy statek szedł własną mocą, na pokładzie, a bodaj głównie w mesie, udzielał się wszystkim lepszy nastrój, bo można było zapomnieć chociażby podczas posiłków o gordyjskim węźle, który ich coraz mocniej zaciskał. Już to, że siadało się do stołów, że krążyły półmiski, że można było zwyczajnie lać zupę do talerzy i piwo do szklanek, podawać sobie sól, ocukrzyć łyżką kawę, stawało się wyswobodzeniem z praktyk nieuchronnych w nieważkości, są bowiem, jak się tysiąc razy powiedziało, takim wyzwoleniem z więzów grawitacji, taką zupełną wolnością, która nie tylko obyczajowość człowieka, lecz i jego ciało czyni w każdym ruchu pośmiewiskiem. Roztargniony astronauta, to astronauta cały w siniakach, guzach, oblany wraz z odzieżą dowolnym napitkiem, latający po kajucie za rozlatującymi mu się papierami, albo — jeśli znajdzie się w dużym pomieszczeniu, bez „materiałów odrzutowych” — istota bardziej bezradna od niemowlęcia, bo nie wyraczkuje z zawieszenia w powietrzu: zapominalskim zdarzało się w takiej opresji używać dla poratowania ręcznych zegarków, a gdy to nie starczyło, kurtki, swetra, bo prawa mechaniki Newtonowskiej ujawniały całą swoją bezwzględność: jeśli na ciało w bezruchu nie działa żadna siła, nic go nie poruszy poza regułą akcji i reakcji. W czasie, kiedy go nachodziła jeszcze ochota do żartów, Harrach powiedział raz, że doskonały mord można popełnić na orbicie bardzo łatwo i wątpliwe, czy jakikolwiek sąd mógłby skazać zabójcę, wystarczy bowiem namówić upatrzonego na ofiarę, żeby się rozebrał do kąpieli i dać mu lekkiego prztyczka tak miarkowanego, by zawisł między ścianami i stropem i wił się tam, aż umrze z głodu, a przed trybunałem można wyjaśnić, że się poszło po ręcznik i zapomniało. Niedostarczenie ręcznika to żadna zbrodnia, a jak wiadomo, Po wprowadzeniu nowych zarządzeń, mianowanych przez Tempego „stanem wojennym”, nastrój i przy wieczornym posiłku ani trochę się nie podniósł. Mógłby kto pomyśleć, że okrętowa mesa to refektarz klasztoru z surową regułą milczenia. Jedli, nie bardzo wiedząc, co jedzą, pozostawiwszy całą odpowiedzialność za resztę żołądkom, trawili bowiem to, co im zakomunikował po południu Steergard. Przedstawił plan operacji, a mówił tak cicho, że ledwie go słyszeli. Kto go znał, wiedział, że lodowatym spokojem przejawia się jego wściekłość. — Zaproszenie jest pułapką. Jeśli się mylę, czego bym chciał, nastąpi kontakt. Nie widzę jednak żadnych podstaw do optymizmu. Obecność neutralnego państwa na planecie w co najmniej stuletniej wojnie z kosmiczną sferomachią jest możliwa, lecz nie jest możliwe, żeby przyjęło kosmicznego gościa bez zgody walczących z sobą potęg. Podług komunikatu użyczyły tej zgody. Spróbowałem odwrócić sytuację, czyli uznać, że jesteśmy jednym z generalnych sztabów Kwinty i odpowiedzieć na pytanie, jak reagować na apel, kierowany przez intruza do całej ludności. Taki sztab wie już sporo o potencjale intruza. Wie, że go nie zlikwiduje w przestrzeni, bo już usiłował to zrobić dostępnymi sposobami — choć może jeszcze nie wszystkimi. Wie, że intruz nie jest wprawdzie agresywny, choć usiłował wymusić kontakt demonstracją siły, lecz jej obiektem uczynił bezludny Księżyc, aczkolwiek znacznie mniejszym nakładem środków niechybnie mógł uderzyć w lodowy pierścień, któremu i tak niewiele brakuje do rozpadu. Wie też oczywiście, że jeśli nie on sarn ani w chwilowym aliansie z przeciwnikami, to w każdym razie głównym winowajcą lunoklazmu z katastrofalnymi skutkami jest Kwinta; podkreślam, że wie to z pewnością, nie można bowiem prowadzić działań militarnych na skalę kosmiczną bez zaplecza wysoko kwalifikowanych naukowców. Dalszy ciąg wiedzy sztabowej jest już poszlakowy. Na długo przed opanowaniem grawitacji poznaje się jej własności aż do skrajnych, w rodzaju zapaści Czarnych Dziur. Sposób, w jaki odparliśmy ich nocny atak, był dla nich zaskoczeniem. Jeśli mają jednak cokolwiek wartych fizyków, pojmują, że grawitacyjna defensywa jest dla statku na planecie samobójcza tak samo, jak ofensywa. Nie można wyprowadzić z relatywistyki takiej konfiguracji pola zwartego ciążenia, żeby statek, emitujący to pole, nie zniszczył siebie razem z planetą. Zamierzam wysłać dwa ładowniki na wskazany obszar i przypuszczam, że nie wykryją najmniejszego zagrożenia. Jeśli chcą zwabić „Hermesa” na planetę, to ładowniki wrócą. Nie mogą wrócić z niczym; coś się już dla nich zainscenizuje, aby nas zarazem napoić ufnością i zaciekawić. Gościnni Kwintanie wyjawią, że prawdziwy kontakt to zetknięcie się żywych istot z żywymi, a nie z maszynami. Temu trudno zaprzeczyć. Więc jeśli sprawy przebiegną z grubsza tak, jak powiedziałem, „Hermes” wyląduje i wtedy przyjdzie do definitywnego rozstrzygnięcia. Odzyskawszy ładowniki, ale nie wziąwszy ich na pokład — bo po wszystkim co zaszło, wolę sto razy przesadzić raz w ostrożności, niż raz jej nie dopatrzyć — zapowiemy lądowanie. Przechodzę do szczegółów operacji. Po wyrzuceniu lądowników ruszymy średnią mocą od Kwinty ku Sekścid; Korzystnie dla nas obie są w podobnej opozycji względem Słońca, nasze sondy zbadały już Sekstę i wiemy, że jest bezpowietrznym globem o wysokim sejsmizmie i dlatego nie nadawała się ani do kolonizacji, ani do ustawiania baz militarnych. Bardziej niż przez wroga byłyby zagrożone przez planetę. Wejdziemy w cień Seksty, a „Hermes”, który zza niej wyjdzie, niczym nie da się odróżnić z dala od naszego statku. Co innego z bliska, zakładam jednak, że nie przeszkodzą mu na pewno aż do wejścia w atmosferę. Z punktu widzenia siderystyki mogliby go już zaatakować w jonosferze — ale nie wierzę, żeby tak postąpili. Statek po miękkim, normalnym lądowaniu będzie łupem daleko cenniejszym niż statek strzaskany, i będzie też mniej odporny na działania zaczepne niż statek lądujący, który idzie rufą w dół na ogniu i przez to ma szansę manewru lub ucieczki. Ten „Hermes” będzie nadawał i odbierał sygnały radiowe, będzie miał siłownię umożliwiającą lądowanie, co prawda tylko jednorazowe. Żadnej bezpośredniej łączności z nami mieć nie będzie. Kończę: w zależności od tego, jak zostanie przywitany, udzielimy odpowiedzi. — Sodoma i Gomora? — spytał wtedy Arago. Steergard patrzał dobrą chwilę na zakonnika, nim odpowiedział z nie ukrywaną złośliwością: — Nie wykroczymy poza — A GOD pracuje podług SG? Dobrze. Teraz weźmiemy się do pertraktacji w sprawie ładowników. Zajmą się tym koledzy Rotmont i Nakamura. Ale po kolacji. Nikt nie widział startu ładowników; wystrzelone o północy pod automatyczną kontrolą, pomknęły ku Kwincie, a „Hermes” podał im tyły i przyspieszał aż do świtu: osiągnięcie Seksty, oddalonej o 70 milionów kilometrów, wymagało niespełna osiemdziesięciu godzin przy hyperbolicznej szybkości. W elektronicznych laboratoriach ruszyła już produkcja nie użytych dotąd w zwiadzie dyspertów — „dyspersyjnych dywersantów”, zwanych też pszczelimi oczami. Były to milionowe roje mikroskopijnych kryształków; rozproszone w milionie kubicznych mil próżni przy Sekście, miały stać się wzrokiem „Hermesa”. Rozpraszane w ślad za statkiem, tworzyły jego niewidzialne, dalekie oczy. Na Ziemi służyły apikografii; każdy kryształek, mniejszy od ziarnka piasku, przezroczysta igiełka, był odpowiednikiem jednego Tymczasem Arago, podług zaleceń dowódcy, rozważał z Gerbertem, czy jest możliwe, by Kwintanie zdołali rozpoznać biologiczne cechy ludzi, badając zbudowane przez nich ładowniki. Jakkolwiek wysterylizowano je dokładnie przed skierowaniem ku planecie, tak by na ich powierzchniach nie została ani jedna komórka naskórkowej tkanki palców, ani jedna z bakterii, jakich się nie może ze wszystkim wyzbyć organizm człowieka, chociaż były to automaty zbudowane bez udziału ludzi, a ich energetyczne zasilacze i aparatura, zdolna do wymiany informacji, odpowiadały ziemskiej technice sprzed osiemdziesięciu lat, Steergard nie zamierzał wziąć na pokład elektronicznych wysłańców, kiedy powrócą. Uznał to za nazbyt ryzykowne. Wszak już pierwsze stare produkty tej cywilizacji, złowione przez „Hermesa”, ujawniły zdumiewające mistrzostwo Kwintan w parazytarnej inżynierii. Ładowniki mogły więc prócz wiadomości tyleż doniosłych co niewinnych przynieść im zagładę, nie w postaci zarazków, atakujących niezwłocznie, lecz wirusów czy ultrawirusów o długim okresie utajonego działania. Pytał więc lekarzy i Kirstinga o pewne środki zaradcze. Rzekomo neutralne państwo, które wyraziło zgodę na przybycie ładowników, zastrzegło się w toku dalszych negocjacji, że nie mogą mieć łączności z „Hermesem”, gdyż ten warunek postawiły „strony ościenne”. Jakoż planeta, połknąwszy atmosferą obie sondy, otoczyła się wzmożoną zasłoną szumu na wszystkich zakresach fal. Gdyby wyposażyli posłańców w lasery zdolne przebić szumową powłokę, złamaliby przyjęty warunek; uczyniliby to tym jawniej, gdyby „Hermes” jął dźgać morza chmur i radiowego chaosu sztychami swoich laserów. Nie pozostało więc nic innego, jak śledzić Kwintę spoza Seksty chmurami holograficznych oczek. Operację tak zsynchronizowano, by oba ładowniki opadały z wolna po nieboskłonie i dotarły nad Kwintę, kiedy „Hermes” wejdzie w cień Seksty. Wszyscy zebrawszy się w sterowni oczekiwali krytycznej godziny. Biała od chmur planeta wypełniała główny monitor po ramy, z dobrze widocznymi rojami bojowych satelitów, co chodziły nad jej obłoczną tarczą czarnymi kropkami. Aby obserwować wejście obu rakiet w atmosferę, do ich hypergolowego napędu przymieszano sód i technet; pierwszy nadawał ich odrzutowemu ogniowi jaskrawożółty blask, drugi identyfikował je swym spektralnym prążkiem, nieobecny w widmie miejscowego Słońca i kwintańskich orbiterów. Odkąd dały nurka w chmury, płomienne nitki ich tarcia powietrznego i odrzutu hamownic poczęły się rozmazywać: wtedy miliardy oczek, rozwiane niepostrzegalną grzywą na milion mil za kilwaterem „Hermesa”, skoncentrowały uwagę wzdłuż stycznej w punkcie zaplanowanego lądowania i nie na darmo; osiadając na twardym gruncie w odstępie kilku sekund, oba pojazdy dały znać o zakończeniu podróży podwójnym, rozmyślnie modulowanym błyśnięciem sodu, aby natychmiast zgasnąć. Tym samym operacja weszła w następną fazę. Denny pancerz „Hermesa” rozwarł się na dwoje jak olbrzymie wysklepione wrota i dźwigi wypchnęły w próżnię z Sezamu ogromny metalowy cylinder, przeznaczony na laboratoryjną kwarantannę sond. Harrach zdawał się szczególnie usatysfakcjonowany tym fortelem; jakkolwiek inni zaaprobowali taktykę Steergarda, współpraca szła zgodnie, lecz bez entuzjazmu: nie było z czego się cieszyć. Natomiast pierwszy pilot ani myślał ukrywać swego nienawistnego zadowolenia, że złamią tej wojowniczej bestii planetarnej kark. Nie mógł się wprost doczekać powrotu ładowników i to niosących najgorszą zarazę, jak gdyby w zamiarze ekspedycji leżała brutalna konfrontacja sił. Słuchając jego wynurzeń, Tempe, nieskory do ich komentowania, myślał sobie, jakie też zmiany psychiczne Harracha bez wątpienia notuje GOD i wprost wstydził się za kolegę, ponieważ chwilami i on sam nie umiałby rzec, co wpli: aby narosły w załodze zapiekły gniew okazał się bezzasadny, czy żeby tamci wymusili na nich najgorszą z możliwych decyzji. Tak, on sam też widział już w tej cywilizacji wroga, bezwzględne zło, które samą swoją istotą usprawiedliwia ich poczynania. Już nic nie było okryte tajemnicą. Solaser, wygaszony i zamaskowany, ładował się energią słoneczną nie dla sygnalizacji, lecz dla zadawania laserowych ciosów. Po 48 godzinach chmura holograficzna dała znać, że posłańcy wracają. Ładowniki miały się odezwać w ultrakrótkim paśmie poza orbitą, po której krążyły szczątki Księżyca: sygnalizować zaczął wyraźnie tylko jeden. Drugi nadawał niezrozumiałą plątaninę kodów. Steergard podzielił swoich ludzi na trzy zespoły: pilotom powierzył wyprowadzanie fałszywego „Hermesa” na dosłoneczną trajektorię, fizykom — przyjęcie ładowników w cylindrycznej komorze, oddalonej o kilkadziesiąt mil od „Hermesa”, a lekarzom i Kirstingowi — biologiczną auskultację ładowników, jeśli drugi zespół uzna to za dopuszczalne. Chociaż tak rozdzielona, załoga orientowała się w całokształcie sytuacji — Harrach i Tempe, śledząc pustego olbrzyma, który bez pośpiechu ruszył w swoją drogę, choć się jeszcze na jego kadłubie iskrzyły ogniki automatycznych spawarek, wciąż porozumiewali się interkomem z grupą Nakamury, oczekującą ładowników. Polassar nie wykluczał zwyczajnej awarii w bełkocącym trzy po trzy nadajniku; Harrach był bardziej pewien tego, że to robota Kwintan, niż tego, że ma dwie nogi; Harrach po prostu chciał, żeby podstęp Kwintan wylazł najrychlej jak szydło z worka i żeby im stanął laserową kością w gardle. Tempe milczał, rozważając w duchu, czy tak zacietrzewiony człowiek może jeszcze pełnić odpowiedzialną funkcję pierwszego sternika. Widać mógł, skoro GOD nie doniósł dowódcy o jego stanie. A może wszyscy już ulegli pospólnemu szaleństwu? Cylinder kwarantanny cały w świetle okrążających go reflektorów przyjął rozwartą paszczą ładowniki. W centrali ich nadzoru fizycy, po wstępnym badaniu przeprowadzonym przez automaty, nie mogli zadecydować, czy jeden uległ uszkodzeniu przypadkowemu, czy rozmyślnemu: bardzo to rozgniewało Harracha, bo wiedział lepiej: czarna robota Kwintan! Po godzinie okazało się jednak, że sonda straciła część anteny i dziobowego promiennika przy zderzeniu z jakimś niewielkim okruchem meteorytowym lub odłamkiem metalu. O kolizję nie było w tym układzie trudno. Na oddalającym się pustym bliźniaku „Hermesa” tlały w mroku ostatnie kładzione spawy, można mu już było dać ciąg, lecz z tym musieli piloci czekać na rozkaz dowódcy. Ten jednak nie odzywał się, czekał bowiem z kolei na wynik ekspertyzy: w jakim stanie wróciły ładowniki — Wieści okazały się wielce osobliwe, a ładowniki — jeśli pominąć chyba jednak incydentalny wypadek — nienaruszone i niczym nie skażone. Usłyszawszy to, Harrach nie mógł powstrzymać okrzyku: — Co za perfidia! — W końcu nawet w Sodomie był niejaki Lot — zauważył Tempe. Okrutnie chciało mu się poznać rewelacje z Kwinty, których jakoś sterowni długo skąpiono. Wreszcie Nakamura zlitował się nad pilotami i wyświetlił im efekt zwiadu, przekazany z próżniowej komory poza statkiem. Zaczynał się od bajki — tej samej, którą przekazał planecie solaser. Długą serią biegły potem krajobrazy: chyba rezerwatów przyrody, nie tkniętych przez cywilizację. Morskie wybrzeża, fale łamiące się na piasku, czerwono zachodzące Słońce w niskich chmurach, leśne masywy, o zieleni daleko ciemniejszej niż ziemska; ogromne korony niektórych drzew były niemal granatowe. Na tym wciąż zmieniającym się tle zajaśniały litery. AKCEPTACJA.WASZEGO RAKIETOWEGO POCISKU O MASIE DO 300000 TON METRYCZNYCH POZYTYWNIE USTALONA PRZY GWARANCJI WASZEJ PASYWNOŚCI I DOBREJ WOLI STOP OTO KOSMODROM STOP Z ciężkiej zielonej mgły wyłoniła się ogromna płaszczyzna, widziana z niebotycznych wyżyn. Lśniła jak matowa zastygła rtęć. Zdumiewająco smukłymi igłami stały na niej w regularnych odstępach, jak figury na szachownicy, stalagmity, nieskazitelnie białe, ostro kończyste, i rosły. Tak, rosły — a właściwie wysuwały się w górę, każdy obleczony u podstawy pajęczą złotawą siecią, aż znieruchomiały. Na dalekim nieboskłonie, zupełnie bezchmurnym, leciały ptaki — każdy o czterech wolno żeglujących skrzydłach. Musiały być olbrzymie. Ciągnęły niby żurawie odlatujące z zimnych stron. Na dole, u stalagmitów — a oczy ludzkie już rozpoznawały w nich rakiety — mżył kolorowy i ciemny drobiazg — istne tłumy, wpływające w głąb białych statków po szerokich pochylniach. Wszyscy wytrzeszczali oczy, natężali wzrok, żeby zobaczyć nareszcie, jak wyglądają Kwintanie — ale z tym samym rezultatem jakby gość z Neptuna usiłował rozpoznać ludzki wygląd, patrząc z milowej odległości na zatłoczony olimpijski stadion. Barwna, ruchliwa ciżba wciąż tłoczyła się u stóp pochylni i wciąż rzekami znikała w jasnych jak śnieg statkach. Na ich kadłubach pionowymi rzędami hieroglifów błyszczały nieczytelne inskrypcje. Tłum już rzedniał i wszyscy czekali niechybnego startu tej białej flotylli, lecz poczęła się zapadać z majestatyczną powolnością. Złotobrązowe pajęcze sieci opadały z kadłubów jak zetlałe, tworząc nieregularne kręgi. Już tylko białe dzioby wznosiły się nad jeziorem płaskiej rtęci, aż i one weszły do czerwonego mroku studzien i nie żadne klapy czy wrota zamknęły się nad nimi — lecz sama owa zmatowiała rtęć. Zrobiło się całkiem pusto, zza brzegu wpełznął powoli na ekran wielonóg, wyraźnie mechaniczny, nie jakiś żywy stwór, o płaskim ściętym ryju. Biły zeń fontanny jasnego, żółtawego płynu, rozlewając się i zarazem kipiąc jak wrzątek: a kiedy cały się wygotował, rtęć stała się czarna jak bitumiczne jezioro, wielonóg zgiął się w kabłąk tak, że jego środkowe nogi zawisły w powietrzu, zwrócił się wprost ku patrzącym ludziom i otwarł czworo oczu — chyba cztery okna? Cztery reflektory? Ale wyglądały jak wielkie, rybie, okrągłe, zdziwione oczy z wąską opaską metalicznej tęczówki i czarniawą, połyskliwą źrenicą. Ten mechaniczny pojazd zdawał się im przyglądać z pełnym troski zastanowieniem. Jakby patrzał czworgiem tych źrenic, które już nie były okrągłe, lecz zwężały się niczym u kota, a zarazem w środku ich coś słabło, niebieskawo drgało. Potem przy padł na powrót do czarnego podłoża i kołysząc się na boki jak stonoga, truchtem wybiegł z pola widzenia. Na niebie nie było już ptaków, tylko napisy: TO NASZ KOSMODROM AKCEPTUJEMY WASZE PRZYBYCIE DALSZY CIĄG NASTĄPI STOP Jakoż nastąpił ten dalszy ciąg, najpierw jako burza z piorunami, nawałnica, siekąca skośnym deszczem kaskadowe budowle, połączone z sobą bezlikiem napowietrznych wiaduktów. Dziwne miasto w oberwaniu chmury — woda lała się po obłych dachach, tryskała z rzygaczy u podnóża mostów, ale to nie były jednak mosty, raczej tunele, z eliptycznymi oknami, a w środku pędziły smugi dygocącego światła. Nadziemny transport? Ani żywego ducha nigdzie, głąb ulic — ale ponieważ budowle były kaskadowe, jak odlane z metalu tolteckie piramidy, nie było tam właściwie ulic, nie można było dostrzec właściwego poziomu miasta — jeżeli to było miasto — deszcz lał mieciony wichurą, przeganiał po gigantycznych gmachach srebrzące się fale ulewy, pioruny biły bez wydania głosu, z piramidowych budowli woda leciała w dziwny sposób: zbierały ją wyżłobienia jak rynny, tak u końca podniesione, że wielkie strumienie wylatywały w powietrze i mieszały się z wciąż lejącym deszczem. Aż jeden z piorunów rozłamał się i stężał w ogniste zgłoski: BURZE SĄ NA NASZEJ PLANECIE ZJAWISKIEM CZĘSTYM STOP Obraz spopielał i zgasł. Z brudnej szarości wyrysowały się jakieś zgruchotane kontury. Gdzieś z głębi drżał amalgamat ognia i chmur albo dymu. Warstwami na warstwach spoczywały złomiska ogromnych konstrukcji. Na pierw szym planie leżały białawe plamy, jakby kadłuby nagich, porozrywanych stworzeń, umazane błotem, równymi rzędami. Nad tym cmentarzyskiem żelaznej barwy zajaśniały litery: TO MIASTO ZOSTAŁO ZNISZCZONE WASZYM LUNOKLAZMEM STOP Napis znikł, a obraz wędrował po ruinach, ukazywał zbliżenia niepojętych urządzeń, jedno, obwałowane umocnieniem niezwykle grubego metalu, rozpękło się, w środku — tu teleobiektyw dokonał najazdu — znów poszarpano szczątki o nieodgadnionym kształcie ich życia — jak ludzkie trupy, gdy sieje wydobywa ze zbiorowych grobów — już na wpół złachmanione gliniasto, i w gwałtownym cofnięciu znów bezmierna rozległość złomowisk, z głębokimi wykopami, a w nich jak tępokrywe owady wżerały się w gruz zuwaczkami pręgowane czerwienią przysadziste spychacze, brnąc uparcie, z trudem, waląc w centrum alabastrowomleczny rozłupany fronton, cały w osmalinach pożogi, aż i ta ściana runęła i kurz wznosząc się rudym kłębowiskiem zalał cały obraz. Przez kilka chwil w sterowni słychać było tylko przyspieszone oddechy i tykot sekundnika. Pojaśniało. Ukazał się dziwny diadem, kryształ przejrzysty jak łza, z wgłębieniem nie dla ludzkiej czaszki, o brylantowo roziskrzonych szypułach, a w nim drżał wtopiony, zwarty, dodekaedr, bladoróżowy spinel. Nad nim napis: ZWIEŃCZENIE. KONIEC. Ale to nie był koniec: w halogenowym, rażącym świetle zaczarniały bezgłowe skorupiaki na łagodnym skłonie zbocza górskiego — jak stado bydła pasące się na hali — próżno wzrok usiłował rozpoznać w nich wielkie żółwie? gigantyczne chrząszcze? — obraz uniósł się, szedł coraz bardziej stromą skalną ścianą, z czarnymi wylotami grot, jaskiń, ciekła z nich nie woda chyba, lecz płynny miał, brunatno-żółta wymiocina. Potem na liliowym falującym łagodnie tle poczęły biec słowa: AKCEPTUJEMY WASZE PRZYBYCIE STATKIEM DO 300 000 TON METRYCZNYCH MASY SPOCZYNKOWEJ STOP NA KOSMODROMIE AA035 UWIDOCZNIONYM STOP, PODAJCIE TERMIN GWARANTUJEMY WAM POKÓJ ZAPOMNIENIE WEDŁUG WASZEJ PROJEKCJI CYLINDRYCZNEJ MERKATORA POŁUDNIK 135 RÓWNOLEŻNIK 48 CZEKAMY WASZEGO SYGNAŁU ZAPOWIEDZI PRZYBYCIA STOP STOP STOP STOP STOP STOP STOP. Monitor zgasł i sterownię zalało dzienne światło. Drugi pilot, bardzo blady, z rękami bezwiednie przyciśniętymi do piersi, patrzał jeszcze w pusty ekran. Harrach mocował się z sobą: grubokroplisty pot ciekł mu z czoła i osiadał na gęstych jasnych brwiach. — To… to szantaż… — wybełkotał. — Nas obarczają winą za to… tam… Tempe wzdrygnął się jak nagle przebudzony. — Wiesz — powiedział cicho — przecież to prawda… czy ktoś nas tu prosił…? Wpadliśmy w sam środek ich nieszczęścia — żeby je powiększyć. — Przestań! — warknął Harrach. — Skruchy chcesz, to idź z nią do twojego księdza — a mnie nie nawracaj. To nie tylko szantaż… to sprytniejsze, och, już widzę, jak nas chcą wziąć na hak — opamiętaj się, człowieku, t o nie jest nasza wina — to oni… — Ty się sam lepiej opamiętaj. — Tempe wstał, bo nie mógł spokojnie usiedzieć. — Bez względu na to, jak się gra skończy, cośmy zrobili, tośmy zrobili. Kontakt rozumów, mój Boże. Jeżeli już koniecznie musisz kogoś wyklinać, to klnij SETI i CETI, i siebie, że ci się chciało zostać „psychonautą”. A najlepiej zamknij gębę. To najmądrzejsza rzecz, jaką możesz zrobić. Po południu Sezam wraz z ładownikami wciągnięto na statek. Arago zażądał od Steergarda wspólnej narady nad dalszym postępowaniem. Steergard odmówił wręcz. Żadnych narad ani posiedzeń aż do zakończenia definitywnej fazy programu. Strojony laserem gamma fałszywy „Hermes” zniknął za wypukłością Seksty i pełnym chodem ruszył ku Kwincie, wymieniając z nią umówione hasła i odzewy. Tempe po dyżurze chciał się zobaczyć z dowódcą: ten odmówił. Nie przyjmował nikogo, sam w swojej kajucie. Pilot zjechał na śródokręcie — nie starczyło mu odwagi, żeby pójść do zakonnika: zawrócił w pół drogi i przez interkom pytał o Gerberta, bo nie było go w kabinie. Był w mesie z Kirstingiem i Nakamurą. Statek manewrował, aby dać mały ciąg; pozostawali w cieniu i mieli słabe ciążenie. Na widok jedzących Tempe uprzytomnił sobie, że chyba od świtu nie miał nic w ustach. Przysiadł się do nich milczkiem, nałożywszy sobie na talerz pieczeń z ryżem, ale gdy tknął mięso widelcem, zrobiło mu się pierwszy raz w życiu niedobrze od tych szarawych włókien — coś jednak trzeba było zjeść, więc wyrzuciwszy co miał na talerzu do ssawy kuchennej, wziął z automatu już nagrzaną papkę witaminową. Aby czymkolwiek zapchać żołądek. Nikt nie odzywał się do niego, dopiero gdy cisnął talerz i sztućce do zmywarki, Nakamurą swoim nikłym uśmiechem przyzwał go do siebie. Usiadł naprzeciw Japończyka, który wytarł wargi papierową serwetką, zaczekał, aż Kirsting odejdzie i kiedy zostali we trzech z Gerbertem, chyląc po swojemu w bok głowę z przyczesanymi gładko czarnymi włosami, spojrzał oczekująco na pilota. Ten wzruszył ramionami na znak, że nie ma nic do powiedzenia. Nic. — Kiedy odwracamy się od świata, świat nie znika — znienacka powiedział fizyk. — Gdzie jest myśl, tam jest i okrucieństwo. Chodzą w parze. To trzeba przyjąć, skoro nie można tego zmienić. — A dlaczego dowódca nie wpuszcza nikogo do siebie? — wyrwało się pilotowi. — To jego dobre prawo — niewzruszenie odparł Japończyk. — Dowódca, jak każdy z nas, musi zachować twarz. Także kiedy jest sam. Doktor Gerbert cierpi, pilot Tempe cierpi, a ja nie cierpię. O ojcu Arago nie śmiem wspominać. — Jak to… pan nie cierpi…? — nie zrozumiał go Tempe. — Nie mam na to prawa — spokojnie wyjaśnił Nakamura. — Nowożytna fizyka wymaga takiej wyobraźni, która nie cofa się przed niczym. To nie moja zasługa — to dar moich przodków. Nie jestem prorokiem ani jasnowidzem. Jestem bezwzględny, kiedy należy być bezwzględnym, w przeciwnym razie nie mógłbym też jeść mięsa. Ktoś raz powiedział Pilot pobladł. — Nie. — To dobrze. Pana druh i kolega, Harrach, urządza przedstawienia. W masce wielkiego gniewu na twarzy, jak demony w naszym teatrze kabuki. Nie należy wpadać ani w gniew na nich, ani w rozpacz, ani litować się, ani mścić. I pan już wie teraz sam, dlaczego. Czy się mylę? — Nie — powiedział Tempe. — Nie mamy na to prawa. — Otóż właśnie. Rozmowa skończona. Za trzydzieści… — spojrzał na zegarek — siedem godzin „Hermes” wyląduje. Kto będzie miał wtedy dyżur? — My obaj. Tak brzmiał rozkaz. — Nie będziecie sami. Nakamura wstał, skłonił im się i wyszedł. W pustej mesie szumiała cicho zmywarka i niósł się lekki powiew klimatyzacji. Pilot zerknął ku lekarzowi, który siedział wciąż nieruchomo, z głową w rękach, i patrzał przed siebie nie widzącym wzrokiem. Tempe zostawił go w mesie, nie zamieniwszy z nim ani słowa. Nie było doprawdy o czym mówić. Lądowanie „Hermesa” wypadło nader spektakularnie. Schodząc w upatrzony punkt planety, zionął takim rufowym ogniem, że jego iskra, przenoszona przez niezliczone miriady oczek, wybiegłych daleko w próżnię, rozpaloną igłą weszła w mleczną pełnię chmur, rwąc je pod sobą na odstrzeliwane, blaskiem różowiące się kłębowiska — i w to okno, w wypaloną płomieniami dziurę zanurzył się, aż znikł. Kłaczki pierzastych cirrocumulusów poczęły, skręcając się zwojami w spiralę, zamykać wyrwę w obłocznej pokrywie Kwinty, ale nie wypełniły jej jeszcze, kiedy przez ich rozziewy buchnął żółty brzask. Po dziewięciu minutach — tyle czasu po trzebował świetlnie mknący sygnał, by przebyć dystans dzielący ich od planety — odezwał się zwrócony ku Sekście nadajnik tamtego „Hermesa” po raz pierwszy i ostatni. Chmury raz jeszcze rozbiegły się w tym miejscu, lecz wolniej i łagodniej; a po sterowni pełnej ludzi przeszło coś jak krótkie, zdławione westchnienie. Steergard, z niepokalanie białą, wielką tarczą Kwinty za plecami, wezwał GODa. — Daj mi analizę eksplozji. — Mam tylko spektrum emisyjne. — Podaj przyczynę eksplozji w oparciu o to spektrum. — Nie będzie pewna. — Wiem. Ruszaj. — Słucham. Cztery sekundy po wygaszeniu własnego ciągu trzonowy rdzeń reaktora rozsadził go. Czy podać przyczynowe warianty? — Tak. — Pierwszy: w rufę uderzył strumień neutronów o takim przedziale szybkich i powolnych, żeby przebić całą obudowę stosu. Reaktor mimo wyłączenia zaczął pracować jako powielacz i w plutonie zaszła eksponencjalna reakcja łańcuchowa. Drugi wariant: rufowy pancerz przebił kumulatywny ładunek z zimną głowicą anomalonową. Czy mam podać priorytet pierwszego wariantu? — Tak. — Atak balistycznego typu obaliłby cały statek. Udar neutronowy mógł zniszczyć tylko siłownię, przy założeniu, że na pokładzie znajdują się biologiczne stworzenia, i tym samym są oddzielone od siłowni szeregiem radiotrwałych grodzi. Czy mam pokazać spektra? — Nie. Milcz. Steergard dopiero teraz spostrzegł, że stoi w białym blasku Kwinty jak w aureoli. Nie patrząc, wyłączył obraz i milczał chwilę, jakby porządkował w myślach słowa maszyny. — Czy ktoś chce zabrać głos? Nakamura podniósł brwi i pomału, jakby z pełnym ubolewania szacunkiem, wręcz ceremonialnie powiedział: — Stoję przy pierwszej hipotezie. Statek miał stracić moc, a załoga miała wyjść z ataku cało. Z obrażeniami, lecz żywa. Od trupów nie można się wiele dowiedzieć. — Kto jest innego zdania? — spytał dowódca. Wszyscy milczeli, zamarłszy — nie tyle od tego, co stało się i zostało powiedziane, ile od wyrazu twarzy Steergarda. Ledwie otwierając usta, jakby go chwycił szczękościsk, mówił: — Nuże, gołębie, rzecznicy ugody i miłosierdzia — odezwijcie się, dajcie nam i im szansę ratunku. Przekonajcie mnie, że mamy zawrócić i zanieść Ziemi tę skromną pociechę, że są gorsze od niej światy. A ich zostawić własnej zgubie. Na czas tej perswazji przestaję być waszym dowódcą. Jestem wnukiem norweskiego rybaka, prostakiem, co zaszedł wyżej SWYCH możliwości. Wysłucham wszelkich argumentów, a także obelg, jeśli ktoś uzna je za wskazane. To, co usłyszę, zostanie wytarte z pamięci GODa. Słucham. — To nie jest wyraz pokory, lecz szyderstwa. Symboliczne złożenie dowódczej godności nie może tego zmienić — Arago, jakby chcąc być lepiej słyszanym, wystąpił o krok przed pozostałych ludzi. — Jeśli jednak każdy do końca winien postępować według swego sumienia, czy w dramacie, czy w tragifarsie, bo nie wyreżyserował sam sztuki życia i nie wyuczył się jak aktor roli, powiadam: zabijając nikogo i niczego nie ocalimy. Pod maską „Hermesa” krył się podstęp, a pod maską dążenia do kontaktu za wszelką cenę kryje się nie chęć wiedzy, lecz mściwość. Cokolwiek uczynisz, nie zawracając, skończy się fiaskiem. — Odwrót nie będzie fiaskiem? — Nie — odpowiedział mu Arago. — Na pewno wiesz, jak krwawo możesz ich uderzyć. Ale nic więcej nie wiesz z taką samą pewnością. — To prawda. Czy ojciec skończył? Kto chce jeszcze mówić? — Ja. To był Harrach. — Jeżeli będziesz chciał zawrócić, dowódco, zrobię wszystko, co jest w mojej mocy, żeby to uniemożliwić. Tylko zakuciem w kajdany udaremnisz mi to. Wiem, że podług diagnozy GODa jestem już nienormalny. Dobrze. Ale nienormalni jesteśmy tu bez wyjątku. Daliśmy z siebie wszystko, co było w naszych siłach, ażeby ich przekonać, że nic od nas nie grozi, daliśmy się przez cztery miesiące atakować, łudzić, zwabiać, oszukiwać, a jeśli ojciec Arago przedstawia tu Rzym, to niech wspomni, co powiedział jego Zbawiciel Mateuszowi: nie przyszedłem przynieść pokoju, ale miecz. I że… ale już i tak nadto się rozgadałem. Czy będziemy głosować? — Nie. Od ich rozczarowania minęło pięć godzin, toteż nie możemy zwlekać. El Salam: masz uruchomić solaser. — Bez ostrzeżenia? — Po pogrzebie są zbędne. Ile trzeba ci czasu? — Dwa razy szesnaście minut na hasło i odzew, plus nawodzenie. Za dwadzieścia minut może ciąć. — Niech tnie. — Podług programu? — Tak, przez godzinę. — Nakamura, dasz nam oczy. Kto nie chce tego widzieć, może odejść. Dobrze skryty w obłokach pyłowej maskownicy, świecącej wzbudzanym przez Dzetę promieniowaniem, solaser otwarł ogień o pierwszej w nocy, więc z aż trzygodzinnym opóźnieniem, bo Steergard żądał doskonałej kolimacji, a tym samym uderzenia w pierścień po stycznej dokładnie tam, gdzie przygotowano im pułapkę. Przyszło więc czekać, aż planeta wykona dostateczny obrót wokół swej osi. Osiemnaście teradżuli strzeliło szpadą światła. Skok fotometrów poświadczył, że niewidzialny w pustej przestrzeni nóż słonecznego frezu przemknął bokiem i wycelowany w krawędź pierścienia, zdarł jego zewnętrzne obrzeże. Obraz, głuchy i niemy, choć mogła go była zakryć rozpostarta dłoń, objawił całą moc odjętą Słońcu, gdy wyładowała się w zderzeniu twardszego niż stal światła z lodowym koliskiem, rozegnanym na tysiące mil. Samo centrum udaru dostrzegli najpierw jako roziskrzoną wyrwę, z której trysnęła puchnąca białymi kłębami zamieć, w dygotaniu dziwacznych, pogiętych tęcz. Lodowy pierścień wrzał, parował i obrócony w gaz natychmiast zamarzał i rozpraszał się w czarnej próżni poza paleniskiem, tworząc długi, smugami rozwiany welon, ciągnący się za planetę. Zachodził za tarczę, bo laser ciął w kierunku przeciwnym do jej obrotów. Steergard kazał trafić lśniącą skośnie tarczę pierścienia tak, by wyważyć ją z dynamicznej równowagi. Stłoczonej w solaserze mocy starczyło na siedem minut skrawania teradżulowego. — To wystarczy — orzekł GOD. Jakoż zewnętrzny pierścień już pękał, a w wewnętrznym, oddzielonym od tamtego sześćsetmilową szczeliną, mrowiło się od turbulencji, wywołanych zmianami obrotowego momentu. Kiedy lodowe okolę, zmiecione w mroki, sięgnęło grzywiastymi chmurami za dzienną półkulę i znikło w cieniu nocnej, horyzont Kwinty zajaśniał, jakby wstawało za nim drugie, bliźniacze słońce w dymiących słupach tęcz i zakrwawiło zorzą gładką jeszcze wypukłość obłocznego morza. Wygląd tej straszliwej katastrofy był wspaniały. W trylionach kryształków lodu światło bijąc z rozsieczonego pierścienia utworzyło kosmiczny fajerwerk, przesłaniający wszystkie konstelacje gwiazdowego tła. Widowisko zapierało dech. Ludzie w operatorni odruchowo przenosili wzrok z górnego lokatora, w którym tuż nad Słońcem drżał ekscentrycznie laserowy diament, na główny ekran, gdzie ciągły bezimpulsowy strumień mocy odzierał lądokrąg z pękających płytami warstw białośnieżnej kry. Czy tamci mogli oczekiwać takiego kataklizmu? Z planety musiał się jawić jako niesamowity, bezustanny wybuch wysoko w niebiosach, lecz nie widzieli chyba tęcz, lecących piorunami w górę, bo miliardy lodowych odłamów runęły już na nich. Kipiące w powietrznych grzmotach góry lodowe padały tam z roznoszonych na strzępy chmur, ale nie było to widowisko dla tych, co ginęli pod gromowym lodospadem. Jakże cienką warstewką atmosfera okalała planetę widziana z operatorni. Ogrom tej astroinżynieryjnej amputacji mogli bez szwanku widzieć tylko mieszkańcy podzwrotnikowych obszarów, nim dobiegła ich fala ciśnienia, szybsza od dźwięku. Fotonowy strug u wylotów solasera poruszał się milimetr po milimetrze i przez to miażdżył w celu płaszczyzny lodów na setki mil — tylko na samym południu nic jeszcze nie wskazywało furii rozbijania tarczy, z każdą minutą tracącej setki kubicznych kilometrów gruchotanego lodu. Teraz wewnątrz chmury, wypchniętej wysoko nad atmosferę, laser uwidocznił się, gdyż bił w jej głąb ogniową studnią. Już nie wrzącą parę ukazywały spektrometry, lecz zjonizowany wolny tlen i grupy hydroksylowe. Minuty stawały się w sterowni wiecznością. Pierścień rozchybotany jak pękający, płaski bąk, tracił czysty blask, porozgryzany ciemnymi przestrzelinami. Północna półkula zaczęła puchnąć, jakby coś rozdymało samą planetarną skorupę, ale to tylko chmary lodowych zwalisk impetem wyrzucały w przestrzeń powietrze, ogień i śnieg, a u równika promień laserowy drążył uparcie po stycznej grzybiastą narośl wybuchu wiertłem błękitnobiałego żaru, aż obłoczna pokrywa Kwinty ściemniała w mętną perłową równinę u zachodu, gdy wschód płonął do gwiazd roztryskami erupcji. Nikt się nie odzywał. Wspominając te minuty przekonali się potem, że ogarnęła ich omal pewność kontrataku, że tamci przynajmniej spróbują odeprzeć jakoś ten cios, zadany w samym sercu budowanej przez wiek sferomachii, że szykują się już, by uderzyć w źródło kataklizmu, widome na słonecznej tarczy, bo pięciokroć od niej jaśniejsze. Nie działo się jednak nic. Nad planetą wschodził szerszy od niej słup białodymnej kurzawy, rozpływał się wielopłatowym grzybem, całym w rozłamywanych wciąż tęczach, okrutnie piękny, a tnący promień wciąż bił sztychem, przechodząc przez mgielne zwały jak rozpalona złota struna, napięta między Słońcem i planetą. Ona sama zdawała się w samoobronie okrywać pomału swą tarczę rozdymanymi cirrocumulusami przed tym tak nieprawdopodobnie cienkim, a tak niszczycielskim promieniem, który dźgał ostatki skorup lodowych, już tonące w atmosferze i tylko mgnieniami spomiędzy rozpychanych udarami chmur łyskały resztki wciąż wirującego w agonii pierścienia. Steergard kazał wyłączyć solaser w szóstej minucie. Chciał zachować jako rezerwę pozostałą w nim moc. Solaser zgasł tak raptownie, jak rozbłysł, i dał im w infraczerwieni znać, że opuszcza zajmowaną dotąd pozycję. Jej wykrycie było elementarnie łatwe, nawet po wygaszeniu, według plankowskiego widma, typowego dla stałych ciał o promieniowaniu wymuszonym przez bliskość chromosfery. Kratownice wyrzuciły więc z małych miotaczy pył gorejący w Słońcu i solaser wykonał zmianę stanowiska pod tą osłoną, składając się na kształt zamykanego sprężyście wachlarza. GOD pracował w szczytowym obciążeniu. Rejestrował wynik udaru, los niezliczonych satelitów, które wparły się z niższych orbit w rozepchniętą eksplozjami atmosferę i dogorywały ognistymi paraboiami, a przy tym doniósł, że kopia „Hermesa” mogła zostać też zmiażdżona magnetodynowym atakiem w koncentracji pól, dających biliony gausów. GOD miał w zapasie i czwartą hipotezę, implozyjnych bomb kriotronowych. Dowódca zlecił uznać te dane za archiwalne. Wciąż trwali na stacjonarnej orbicie w cieniu Seksty, kiedy Steergard wezwał Nakamurę i Polassara, by przedstawić odręcznie napisane ultimatum. Za nadajnik miały posłużyć holograficzne oczy, ginąc przy emisji nieposilnych dla nich sygnałów, lecz gra była warta i takiej świeczki. Brzmiało jednoznacznie: WASZ PIERŚCIEŃ ZNISZCZONY W ZAMIAN ZA ATAK NASZEGO STATKU STOP DAJEMY WAM 48 GODZIN RELAKSACJI STOP JEŻELI NAS ZAATAKUJECIE ALBO NIE ODPOWIECIE W PIERWSZEJ FAZIE ZMIECIEMY WAM ATMOSFERĘ STOP W DRUGIEJ FAZIE WYKONAMY OPERACJĘ PLANETOKLAZMU STOP JEŻELI PRZYJMIECIE NASZEGO POSŁA KTÓRY CAŁO POWRÓCI NA NASZ STATEK ZANIECHAMY FAZY PIERWSZEJ I DRUGIEJ STOP STOP STOP STOP Japończyk spytał, czy dowódca jest rzeczywiście gotów zdmuchnąć atmosferę. Na kawitację planety, dodał, nie mamy dość mocy. — Wiem. Atmosfery nie zmiotę. Liczę na to, że uwierzą. A co do sideroklazmu — chcę usłyszeć zdanie Polassara. Także za nie wykonaną pogróżką musi stać realna siła. Polassar ociągał się z odpowiedzią. — Byłoby to niebezpiecznym przeciążeniem sideratorów. Co prawda można przebić mantię. Jeżeli naruszymy podstawę płyt kontynentalnych, biosfera zginie. Ocaleją bakterie i glony. Czy warto o tym mówić? — Więcej nie. Obaj uznali za konieczne rozpoznanie zasięgu katastrofy, co było nader trudne. Dziury w szumowej osłonie Kwinty świadczyły o wypadnięciu setek stacji nadawczych, lecz bez spinografii nie można było ustalić choć z grubsza zniszczeń technicznej infrastruktury na wielkim kontynencie. Efekty kataklizmu dawały się już we znaki południowej półkuli i pozostałym lądom. Działalność sejsmiczna wzmogła się gwałtownie: na morzach chmur ciemniały plamy — bodaj wszystkie wulkany ziały magmą i gazami ze znaczną składową cyjanków. GOD szacował masy lodu, które dotarły do powierzchni gruntu i oceanów, na trzy do czterech trylionów ton. Północna półkula uległa daleko silniejszemu porażeniu niż południowa, lecz ocean przybrał wszędzie i wtargnął w głąb wybrzeży. GOD zastrzegł się, że nie może ustalić, ile szczątków pierścienia spadło na planetę w stanie stałym, a ile uległo stopieniu, bo zależało to od nie znanej dokładnie wielkości lodowych brył. Jeśli przekraczały tysiące ton, straciły tylko ułamek masy w najgęstszych warstwach powietrza. Nie umiał jednak podać konkretnego dzielnika. Harrach, który dyżurował przy sterach, nie brał udziału w rozmowie toczonej w operatorni nad jego głową, ale słyszał ją i wtrącił się niespodzianie: — Dowódco, proszę o głos. — Co znowu? — zniecierpliwił się Steergard. — Mało ci? Chcesz im dołożyć? — Nie. Jeżeli GOD mówił z sensem, czterdzieści osiem godzin nie wystarczy. Przecież muszą się jakoś pozbierać. — Za późno dołączyłeś do gołębi — rzucił Steergard. Fizycy przyznali jednak pilotowi słuszność. Termin odpowiedzi przesunięto do siedemdziesięciu godzin. Wkrótce potem Harrach został sam. Przestawił stery na automatykę, bo miał zupełnie dość przyglądania się Kwincie, zwłaszcza że dym niezliczonych erupcji wulkanicznych rozlewał się rudawo po kipiącej bieli planety i pociemniała jak od skrzepów brudnej krwi. Nie była to krew. Wiedział, ale nie chciał na to patrzeć. Wedle polecenia Steergarda statek jął wirować na miejscu jak wyciągnięte poziome ramię dźwigu. Mieli tak namiastkę ciążenia, dzięki sile odśrodkowej, najmocniej wyczuwalnej w sterowni u dziobu. W mesie, do której zeszła załoga, ten centryfugalny obrót pozwolił siąść do stołów bez nieważkiej akrobacji. Efekty precesyjne, typowe dla żyroskopii, przyprawiały Harracha o mdłości, choć nieraz pływał na Ziemi i nawet boczna martwa fala nie wtrącała go w morską chorobę. Nie mógł usiedzieć. Stało się to, czego chciał. Biorąc na rozum, nie ponosił odpowiedzialności za kataklizm. Był pewien, że wszystko zaszłoby tak samo, gdyby nie wściekał się i nie wdawał w niezbyt stosowne spory z Bogu ducha winnym ojcem Arago. Nie, nic by się nie zmieniło, gdyby robił swoje milcząc. Wyskoczył z siedzenia u sterów, a ledwie rozprostował nogi, zaczęło go nosić po całej nawigatorni. Nie umiał wyładować inaczej palącego gniewu, który wrócił weń jak odbity i naglił, żeby nie czekać, nie trwać z założonymi rękami i patrzeć na klimatyczne — oby tylko klimatyczne — pomieszanie ugodzonej teradżulowo planety. Gdyby mógł, wyłączyłby obraz, lecz tego nie wolno mu było zrobić. Elipsoidalne wnętrze obiegała galeria, oddzielająca górny poziom od dolnego. Zataczając się na rozstawionych nogach jak marynarz przy chwiejbie wbiegł na górę, okrążył całą galerię kłusem — mógłby kto myśleć, że wzięła go chęć trenowania się w biegu. Na dźwigarach, zbiegających się jak szprychy wielkiego koła, między krzyżulcami umocowanymi do stropu, spoczywała centrala operacyjna. Osiem głębokich foteli okrążało terminal, podobny do płasko ściętego stożka. W jego pobocznicy przed każdym fotelem pusto mrugał zielony monitor. Na płaskiej płycie tego stołustożka leżał porzucony brulion ultimatum, nakreślony charakterystycznym, pochylonym, ostrym pismem Steergarda. Wszedłszy między fotele Harrach zrobił rzecz, o jaką by się nigdy w świecie nie posądził. Odwrócił tę kartkę papieru, by leżała nie zapisaną stroną do góry, i rozejrzał się, czy ktoś tego nie widzi. Lecz tylko mrugające ekrany udawały ruch. Usiadł w fotelu, zajmowanym zwykle przez dowódcę, popatrzył na obie strony. Między srebrnoplastykowym obwałowaniem dźwigarów ziały klinowe okna w dół: widać było tam nawigatornię, też mrugającą drobiem światełek różnej barwy, i blask, co szedł wciąż z głównego ekranu — mętne światło Kwinty. Harrach oparł się łokciami o skośny pulpit i zakrył rękami twarz. Gdyby umiał, gdyby mógł, może by zapłakał po tej Sodomie i Gomorze. |
||
|