"Fiasko" - читать интересную книгу автора (Lem Stanisław)KWINTANIEZdawał się zupełnie spokojny i nie pożegnał się z nikim. Żaden z towarzyszy nie wsiadł z nim do windy, gdy nadszedł czas. W zwykłym białym skafandrze z hełmem pod pachą patrzał na migające kolejno cyfry mijanych pokładów. Drzwi rozsunęły się same. W kopulastej hali startowej dziwnie drobna stała rakieta, nieskazitelnie srebrna, bo nigdy jeszcze nie przecinała atmosfery i żar nie osmalił jej dziobu ani boków. Poszedł ku niej po ażurowej blasze, odpowiadającej głucho na każdy krok, czując wzmożony ciężar, znak, że „Hermes” wzmożonym ciągiem idzie rufą od planety, aby dać mu dobre pchnięcie przy starcie. Rozejrzał się wkoło. Wysoko u zbiegu hakowych dźwigarów płonęły różańcami silne świetlówki. Przystanął w ich bezcieniowym blasku, aby nałożyć hełm. Właz kabiny otwarł się nad nim. Zaciągane klamry szczęknęły, odruchowo dotknął szerokiej obręczy metalowego kołnierza, wciągając tlen, już odcięty od powietrza wypełniającego halę, ciśnienie było nieco za duże, lecz samo się natychmiast wyrównało. Podnośnik, na który wstąpił, ruszył w górę. Właz, przed chwilą ciemny, rozjaśnił się od środka, przesuwny stopień dotknął progu i zamarł. Bez pośpiechu przestawiając nogi w wielkich butach przez próg, wiodąc ręką w elastycznej rękawicy po rurce poręczy, schylony wpełznął do środka nogami naprzód, ujął oburącz uchwyty u nadproża i opadł miękko w głąb. Właz się zamknął. Doszedł go narastający śpiewnie świst — to gazoszczelny kołpak, co wisiał dotąd nad rakietą, opadł na nią, a hydrauliczne tłoki dociskały go do cembrowiny wyrzutowego leja, żeby statek nie stracił przy starcie powietrza i nie zatruły go jadowite płomienie silników. Łatwo jak w symulatorze podjął żebrowane węże klimatyzacji, wkręcił we właściwe mufy skafandra, bagnetowe zaczepy od razu zaskoczyły na dowód, że gwinty weszły w gwint. Był już zespolony z rakietą. Jej ścienne obicie jęło puchnąć, aż zawisł w otulinie elastycznych powijaków, tylko do pach, aby miał swobodne ręce. Miejsca nie było więcej niż w egipskim sarkofagu. Tak właśnie zwano nieraz te jednoosobowe ładowniki. Rękojeść automatu odliczania miał po prawej. Tuż przed oczami świeciły mu w twarz przez szkło hełmu tabliczki analogowych wskaźników i digitalne rezerwowe liczniki wysokości, mocy, sztuczny horyzont, a pośrodku czworokątny monitor, jeszcze ślepy. Kiedy pchnął dźwignię do oporu, wszystkie światełka zajaśniały, mrugając do niego z poufałą życzliwością, zapewniając, że są gotowe: główny silnik, osiem korekcyjnych, cztery hamownicze, spadochron pierścienny jonosferyczny i wielki awaryjny (ale ekran błyskawicznie gasnącymi punktami zapewniał go, że awarii nie będzie, rysując idealnie dokładną krzywą lotu, od „Hermesa”, jako zielonej gwiazdki, po wypukłość planetarnego okręgu). Z ułamkowym opóźnieniem zameldował mu się trzeci spadochron, kaskadowy, zwany piątym kołem u wozu. Nieraz przeżywał takie chwile i lubił je. Ufał tym migocącym jak szybki puls zielonym, pomarańczowym i niebieskim światełkom. Wiedział, że może się zapalić czerwone, jak oko nabiegłe krwią strachu, bo nie ma bezawaryjnych urządzeń, ale wszyscy natrudzili się, żeby go nic nie zawiodło. Automat odliczał już od dwustu. Zdawało mu się, że słyszy w membranach ludzi zgromadzonych w sterowni i że na to żywe tło wstrzymywanych tchnień sypią się cyfry odliczane obojętnym mechanicznym głosem w malejącym porządku. U dziesiątki wyczuł lekkie przyspieszenie tętna i zmarszczył brwi pod okapem hełmu, jakby karcił nie dość podwładne serce. Co prawda tachykardia bodaj nikogo nie omijała przy starcie, i to banalnym, a cóż dopiero w takich okolicznościach. Był rad, że nikt się doń nie odzywa, ale gdy padło sakramentalne ZERO i poczuł drgnięcie zlanych w jedno ciała i pocisku, dobiegł go słaby głos kogoś, kto widać stał z dala od mikrofonów: Bóg z tobą. Te niespodziewane słowa zaskoczyły go, chociaż kto wie, czy nie spodziewał się ich po tym człowieku. Ale na takie refleksje nie było już czasu. Pocisk wypchnięty zarazem delikatnie i potężnie hydrauliczną łapą, jakby olbrzymia garść stalowa przez atłas parła go cylindrycznym ujściem w wyrzutnię, odłączył się od pokładu i choć nie mógł się poruszać w baloniastej otulinie, ogarnęła go nieważkość na dwie lub trzy sekundy, nim zagrały silniki. Przez mgnienie widział w górnym rąbku monitora umykający kadłub statku, ale mogło to być iluzją. Rakieta nazywała się „Ziemia”, bo tak chciał, i tak miał być wzywany. Wykonała salto, słabe punkciki gwiazd poleciały skosem przez monitor, białą tarczką przepłynęła wśród nich Kwinta i znikła, a jego pojazd zamiatając mroki wyziewem korektorowych dysz legł na kursie: trajektoria realnego lotu pokryła się idealnie z, punktowaną przez komputer. Powinien był już się odezwać do „Hermesa”, ale milczał jeszcze — jakby napawał się samotnym lotem. — „Hermes” czeka na meldunek. To był głos Steergarda. Nim zdążył odpowiedzieć, dobiegł go drugi głos, Harracha: — Pewno zasnął. Takie żarty, zalatujące trochę koszarami, towarzyszyły pierwszym kosmicznym lotom, ażeby bagatelizować bezprecedentalne przeżycia ludzi zamkniętych w czubku rakiety jak w wystrzelonym granacie. Dlatego Gagarin powiedział w ostatniej sekundzie „Pojechali”, dlatego nie mówiło się „ucieka nam tlen, dusimy się”, tylko „mamy pewien problem”. Harrach nie zdawał sobie pewno sprawy z tego, że tym żartem sięgał w przeszłość, tak samo jak Tempe, który ni w pięć, ni w dziewięć odpowiedział: „Lecę”, aż połapawszy się przeszedł na właściwy ton procedury. — Tu „Ziemia”. Wszystkie zespoły w normie. Na osi mam Deltę Harpii. Za trzy godziny wejdę w atmosferę. Zgadza się? Odbiór. — Zgadza się. Heparia podała meteorologiczne warunki w punkcie zero. Zachmurzenie pełne. Wiatr północno-północno-wschodni trzynaście metrów na sekundę. Nad kosmodromem pułap chmur dziewięćset metrów. Widoczność dobra. Chcesz z kimś pogadać? — Nie. Chcę widzieć Kwintę. — Zobaczysz ją za osiem minut, kiedy zejdziesz w płaszczyznę ekliptyki. Zrobisz wtedy poprawkę kursową. Odbiór. — Zrobię poprawkę kursową, kiedy „Hermes” da mi znać. Odbiór. — Szerokiej drogi. Koniec. Negocjacje po rozbiciu lodowego pierścienia trwały cztery doby. Pertraktowali wyłącznie z Heparia, czego nie stwierdzili od razu, ponieważ na ultimatum odpowiedział sztuczny satelita tak mały i tak dobrze udający okruch skalny, że GOD nie rozpoznał go, dopóki milczał. Umieszczony 42000 kilometrów nad planetą na stacjonarnej orbicie wirował zgodnie z jej obrotami i kiedy zachodził za skraj tarczy, łączność urywała się na siedem godzin. Porozumiewał się z „Hermesem” w 21-centymetrowym paśmie wodoru i radiolokatory statku porządnie przepatrzyły jego emisję kuplanetarną, nim wykryły, jaki sposób służy Heparii za przekaźnik. Zawiadywała nim silna radiostacja podziemna ukryta w pobliżu kosmodromu, na którym fatalnie wylądował bezludny „Hermes”. Pracowała na falach dziesięciokilometrowej długości, co dało fizykom podstawę do uznania jej za specjalny obiekt militarny, przeznaczony do wejścia w akcję, gdyby doszło do zmasowanej wymiany ciosów atomowych. Towarzyszą jej elektromagnetyczne udary promienne, rwące wszelką bezprzewodową łączność radiową, a przy megatonowym skupieniu eksplozji w celach udaremniają też zastąpienie zwykłych nadajników laserowymi. Zdatne są wtedy jedynie fale ultradługie, lecz ich niska nośność informacyjna uniemożliwia przesył wielobitowych komunikatów w krótkim czasie. Steergard zwrócił więc emitory „Hermesa” do owej radiostacji, a kiedy nie odpowiadała, przekazał następne ultimatum: albo będą się porozumiewać wprost, albo zniszczy w ciągu 24 godzin wszystkie naturalne i sztuczne ciała w całym zasięgu stacjonarnych orbit, a jeśli i wtedy nie uzyska odpowiedzi, uzna się w prawie podwyższenia temperatury 800000 hektarów wokół kosmodromu wraz z nim do 12000 stopni skali Kelvina. Oznaczało to przebicie skorupy planetarnej na głębokość ćwiartki jej promienia. To pomogło, aczkolwiek Nakamura i Kirsting chcieli odwieść dowódcę od tak drastycznej decyzji, gdyż — Prawo międzyplanetarne przestało nas obowiązywać, odkąd zostaliśmy zaatakowani — odparł Steergard. — Rokowania na kilometrowych falach z translacją i retranslacją mogą trwać miesiące, a za czysto fizykalną przyczyną tej rozwlekłości może się kryć gra na zwłokę dla odwrócenia strategicznych kart. Tej szansy im nie dam. Jeżeli to jest nieformalna wymiana zdań, proszę o niej zapomnieć, a jeżeli W kontrpropozycjach Heparia żądała dokładnego ograniczenia uprawnień wysłańca. Pojęcie „kontaktu” stawało się tym bardziej mętne, im ostrzej próbowano je sprecyzować. Steergard pragnął bezpośredniego spotkania swego człowieka z przedstawicielami miejsowej władzy i nauki, jednakowoż albo sens tych pojęć był całkowicie wichrowaty między Kwintanami i ludźmi, albo i tu wsączała się zła wola. Tempe poleciał nie wiedząc, kogo ma ujrzeć na kosmodromie, czym się jakoś nie przejmował. Nie czuł u ramion skrzydeł euforii, nie liczył na wielki sukces i sam był zafrapowany własnym spokojem. W czasie przygotowań na trenażerach powiedział Harrachowi, że nie wierzy, aby go mogli obedrzeć tam ze skóry — jakkolwiek są bezwzględni, czemu trudno się dziwić, nie są głupcami. Rokowaniom towarzyszyły deliberacje na pokładzie. Przy nieustannym oporze strony kwintańskiej punkt po punkcie wytargowali wreszcie warunki posłowania. Przybysz otrzymał prawo opuszczenia rakiety dla lustracji szczątków fałszywego „Hermesa” i swobodnego poruszania się w sześciomilowym promieniu wokół swej rakiety z zapewnioną nietykalnością, o ile nie podejmie „wrogich czynów” i nie przekaże goszczącej go stronie „groźnych informacji”. Wiele kłopotu wynikło przy zgłębieniu owych terminów. Nazewnictwo ludzi i Kwintan pokrywało się tym gorzej, im wyższej sięgało abstrakcji. Takie hasła jak „władza”, „neutralność”, „stronność”, „gwarancje” nie ujednoznaczniły się czy to od siły wyższej, jako zasadniczej odmienności dziejów historycznych, czy od wpełzającej w porozumienie premedytacji. Zresztą i premedytacja niekoniecznie równała się chęci zwodzenia i oszukiwania, jeżeli uwikłana w stuletnią wojnę Heparia nie była swobodna ani suwerenna w danej zgodzie i nie chciała lub nie mogła zdradzić tego „Hermesowi”. Bodaj i tu, jak sądziła większość załogi, kryła się wypadkowa zmagań trwających na planecie od tylu pokoleń, że ukształtowały zarówno język, jak sposób myślenia. W przeddzień startu Nakamura poprosił pilota o prywatną rozmowę: tak się wyraził. Zaczął okólnie: rozum bez odwagi tyleż wart, co odwaga bez rozumu. Wojna, wypchnięta w Kosmos eskalacją, jest — to już pewne — międzykontynentalna. W tym stanie rzeczy najlepsze byłoby wysłanie dwóch równoprawnych posłów na oba lądy, z uprzednim zapewnieniem, że nie dostarczą żadnych militarnie istotnych wiadomości gospodarzom. Dowódca odrzucił ten wariant, ponieważ chce mieć na oku losy posła, a statek nie może jednocześnie znajdować się po przeciwległych stronach planety. Dowódca chce upewnić Kwintan o woli odwetu, gdyby poseł nie wrócił cało. Nie określił jego rozmiarów, co jest taktycznie właściwe, lecz nie zapewnia posłowi bezpieczeństwa. Nakamura stoi najdalej od krytykowania dowódcy, prosił jednak pilota o rozmowę, ponieważ uważa to za swój obowiązek. Jak pięknie pisał Szekspir „Biada podrzędnym istotom, co wchodzą pomiędzy ostrza potężnych szermierzy”. Potężnych szermierzy jest trzech: „Hermes”, Norstralia i Heparia. Co wiedzą Kwintanie? Wiedzą, że intruz ma przewagę zaczepno-odporną i umie wyprowadzać ciosy z wysoce precyzyjną celnością. W czyim interesie leży wobec tego zdrowie posła? Powiedzmy, że poseł straci zdrowie. Heparia będzie dowodziła, że zaszedł nieszczęśliwy wypadek, a Norstralia będzie obalała te dowody. Tym samym każda z nich spróbuje tak odchylić odwetowy cios „Hermesa”, żeby trafił stronę przeciwną. Dowódca obiecał im wprawdzie TAD — „ Japończyk, wciąż grzecznie pochylony ku gościowi, uśmiechnął się. — Ponieważ nie mamy niezawodnej strategii. Dowódca nie chce rozplątywać węzła. Zamierza go przeciąć. Nakamura nie wynosi się nad nikogo. Nakamura myśli tak, jak potrafi myśleć Nakamura. O czym myśli? O trzech zagadkach. Pierwszą jest posłowanie. Czy doprowadzi do „kontaktu”? Tylko symbolicznie. Jeżeli poseł wróci zdrów, zobaczywszy Kwintan i dowiedziawszy się od nich, że niczego nie może się od nich dowiedzieć, będzie to olbrzymie osiągnięcie. Pilotowi zbiera się na śmiech? Planeta jest mniej dostępna niż Mount Everest. Niemniej, chociaż na tej górze nie ma nic oprócz skał i lodu, setki ludzi przez całe lata ryzykowały życie, żeby się tam dostać choć na chwilę, a ci, którzy zawrócili, bo brakło im do szczytu dwustu metrów, mieli się za pokonanych, chociaż miejsce, do którego się wspięli, nie było ani trochę bardziej drogocenne od miejsca, którego pragnęli na parę minut. Mentalność ekspedycji równa się już mentalności tych himalaistów. Jest to zagadka, z którą ludzie przychodzą na świat i umierają, więc się do niej przyzwyczaili. Drugą zagadką dla Nakamury jest los pilota. Oby wrócił! Lecz jeśli zajdzie coś nieprzewidzianego, Heparia udowodni, że było biało, a Norstralia, że czarno. Ta sprzeczność zepchnie dowódcę z roli mściciela w rolę sędziego śledczego. Groźba, dość skuteczna, by wymusić posłowanie, zawiśnie w próżni. Trzecia zagadka jest największa. Chodzi o niewidzialność Kwintan. Zamach może nie nastąpi. Nie ulega natomiast żadnej wątpliwości kategoryczna niechęć Kwintan do ukazania ich wyglądu. — Może wyglądają jak potwory? — podsunął pilot. z Nakamura wciąż się uśmiechał. — Tu obowiązuje symetria. Jeśli są potworami dla nas to my jesteśmy nimi dla nich. Proszę o przebaczenie: to jest myśl dziecka. Gdyby ośmiornica miała estetyczny zmysł, najpiękniejsza kobieta Ziemi byłaby dla niej potworem. Klucz do tej zagadki tkwi poza estetyką… — Gdzie? — spytał pilot. Japończykowi udało się gd na dobre zafascynować. — Wspólne cechy Kwintan i Ziemian wykryliśmy wewnątrz obwiedni techniczno-wojennej. Wspólnota ta wiedzie na rozstaje: albo są do nas podobni, albo są „monstrami zła”. To rozdroże jest fikcją. Nie jest jednak fikcją, że nie życzą sobie, byśmy się zapoznali z ich wyglądem. — Dlaczego? Nakamura pochylił głowę z ubolewaniem. — Gdybym wiedział dlaczego, węzeł zostałby rozwiązany i kolega Polassar nie musiałby szykować sideratorów. Ośmielę się tylko na niejasne domniemanie. Wyobraźnia nasza różni się od zachodniej. W głębokiej tradycji mego kraju spoczywa maska. Sądzę, że Kwintanie, opierając się ze wszech sił naszym dążeniom, a więc nie chcąc obecności ludzi na planecie, od początku się z nią jednak liczyli. Pilot nie dostrzega jeszcze związku? Pilot może zobaczy Kwintan i nie dowie się, że ich zobaczył. Wyświetliliśmy planecie baśń, w której występowali człekokształtni bohaterowie. Nakamura nie może dodać pilotowi odwagi — pilot ma jej więcej niż potrzeba. Nakamura może tylko służyć jedną radą… Przerwał i już bez uśmiechu, powoli wymawiając słowa, powiedział: — Doradzam pokorę. Nie ostrożność. Nie doradzam też ufności. Doradzam pokorę, czyli gotowość uznania, że wszystko, ale to wszystko, co pilot ujrzy, jest zupełnie inne, niż się wyda… Rozmowa skończona. Dopiero lecąc Tempe domyślił się wyrzutu ukrytego w radach Nakamury. To on, pomysłem o bajce, zdradził Kwintanom wygląd ludzi. Może zresztą nie był to wcale zarzut. Rozmyślania te przerwało wzejście planety. Jej niewinnie biała tarcza, rozśnieżona zwojami cirrusów, bez śladu lodowego pierścienia i katastrofy, łagodnie wpłynęła w mroki, wypierając ich czerń z bladą kurzawą gwiazd poza obramowanie monitora. Równocześnie zagrał cyframi i pośpiesznym stukotem odległościomierz. Wzdłuż poszarpanych fiordami wybrzeży Norstralii szedł z północy płaskim ramieniem chmur chłodny front, a oddzielona od niej oceanem Heparia, widoczna w silnym skrócie na wschodniej wypukłości globu, leżała pod ciemniejszym zachmurzeniem i tylko jej polarny obrys podbiegunowy jaśniał lodowymi polami. „Hermes” dał mu znać, że za dwadzieścia osiem minut dotknie atmosfery i zlecił małą poprawkę kursu. Ze sterowni śledzili jego serce, płuca i czynnościowe prądy mózgu Gerbert z Kirstingiem, a w nawigatorni miał jego rakietę na oku dowódca z Nakamurą i Polassarem, żeby interweniować w razie potrzeby. Choć ani krytyczna potrzeba, ani rodzaj interwencji nie zostały sprecyzowane, to, że główny energetyk z głównym fizykiem stali w gotowości przy Steergardzie, potęgowało dobry jakkolwiek pełen napięcia nastrój na pokładzie. Nadążne teleskopy dawały ostry obraz srebrnego wrzeciona „Ziemi”, regulując krotność powiększania tak, by rakieta trwała w centrum na mlecznym tle Kwinty. Wreszcie GOD sypnął w pusty dotąd monitor atmosferyczny pomarańczowymi liczbami: pocisk wszedł dwieście kilometrów nad oceanem w rozrzedzone gazy i począł się rozgrzewać. Złota iskra ukazała wtargnięcie „Ziemi” w jonosferę. Błysk urósł i rozwinął się na znak, że pilot hamuje już odwróconym ciągiem. Cień rakiety znikł, kiedy dała nurka w chmury. Po dwunastu minutach cezowe zegary czasu projektowego i czasu realnego zeszły do jedynek, po czym spektrograf, śledzący odrzutowy ogień ładownika, oślepł i po serii zer rzucił ostatnie klasyczne słowo BRENNSCHLUSS. „Hermes” poruszał się wysoko nad Kwintą, by mieć punkt lądowania dokładnie pod sobą w nadirze. Główny monitor obserwacyjny wypełniła nieprzenikliwa obłoczna zasłona. Zgodnie z zapowiedzią, gospodarze wtryskiwali w powłokę chmur nad tym obszarem masy metalicznego pyłu, tworząc ekran nie do przebicia przez radarową radiolokację. Steergard przystał w końcu na ten warunek, zawarowawszy sobie prawo „użycia drastycznych środków”, gdyby do „Hermesa” nie dotarł choć jeden z laserowych błysków, które Tempe miał słać co sto minut. Aby przecież dać jaką taką widoczność pilotowi w końcowej fazie lądowania, fizycy zaopatrzyli jego rakietę w dodatkowy człon, wypełniony gazowym związkiem srebra i wolnymi rodnikami amonu pod wysokim ciśnieniem. Kiedy pocisk wdarł się w stratosferę i ciął ją rufą w płomienistych grzywach łopocących wzdłuż burt do dziobu, ów pierścienny człon, okalający dotąd tuleje dysz, odpaliły eksplozywne ładunki, przez co wyprzedził swój wehikuł i dostawszy się w ogień i plazmę, pękł od gorąca. Gwałtownie rozrzedzone gazy zawirowały jak trąba powietrzna i grzmotnym podmuchem rozmiotły w ciężko nawisłych chmurach szeroko poszarpany lej. Trzystutonowa rakieta wykonała na podwoziu kilka gasnących przysiadów i zamarła na dobre. Czując wnętrznościami napływ ciążenia innego niż przy deceleracji, w słabnącym syku amortyzatorów rozpiął pasy, wypuścił powietrze z otuliny skafandra i stanął na równe nogi. Gurty z klamrami osunęły mu się z barków i piersi. Analizator nie wskazywał w powietrzu żadnych trujących gazów, ciśnienie wynosiło tysiąc sto milibarów, lecz miał wyjść w hełmie, więc przełączył mufę tlenową na własny zbiornik. Po wyłączeniu telewizorów w kabinie zapłonęły światła. Rzucił okiem na przywieziony kram — po obu stronach siedzenia spoczywały ciężkie kontenery z kółkami, aby można je toczyć jak taczki. Harrach wymalował na nich z gorliwości ogromną jedynkę i dwójkę, jakby mógł je ze sobą pomylić. Harrach na pewno zazdrościł mu, lecz niczym tego nie okazywał. Był dobrym towarzyszem i pilot pożałował, że nie ma go przy sobie. Być może we dwóch daliby lepiej radę zadaniu. Grubo przed lotem, gdy nic prócz słów Laugera na „Eurydyce” nie upewniało go, że „zobaczy Kwintan”, popadł w depresję rozpoznaną przez GODa, ale po rozmowie z lekarzem odrzucił diagnozę maszyny. Nie tym się gnębił, że uznał porozumienie z Kwintanami za bezsensowne w założeniu, ale tym, że wdali się w grę o kontakt z przemocą jako najwyższym kolorem. Zachował tę myśl dla siebie, bo nad wszystko chciał zobaczyć Kwintan, więc jakże by mógł sam, przy wszystkich zastrzeżeniach i wątpliwościach, dyskredytować tak wielką szansę? Arago widział ją w czarnym świetle, nim padło hasło „demonstracji siły”, nazywał obłudę obłudą, powtarzał, że idą w licytację na przewrotność i prą tak gwałtownie ku porozumieniu, że z niego rezygnują, osłaniając się maskami i fortelami, może przez to i bezpieczniejsi, ale coraz dalsi od autentycznego otwarcia widoku na Obcy Rozum. Przygważdżali jego wykręty, bili w każdą odmowę, co czyniło cel ekspedycji tym mniej osiągalnym, im brutalniejszych ciosów używali w służbie tego celu. Włączył otwieracz włazu, ale musiał czekać na wyniki automatycznych analiz i kiedy jego komputer przeżuwał napływające dane o chemicznym składzie podłoża, o sile wiatru, o radioaktywności otoczenia (praktycznie zerowej), miał w głowie zamiast kolejnych etapów programu te wszystkie złe myśli, które dotąd tłumił. Nakamura podzielał zdanie zakonnika, ale nie przeszedł na jego pozycję, bo równała się odwrotowi. On też przyznawał ojcu Arago rację widząc, że żadna racja go nie powstrzyma. Jeśli Kwinta była piekłem, gotów był zejść do piekła, żeby zobaczyć Kwintan. Co prawda na razie nie zanosiło się na piekielne przyjęcie. Wiatr dziewięć metrów na sekundę, widoczność pod pułapem chmur dobra, żadnych trutek, min, ładunków pod ultraakustycznie przesondowanymi wykładzinami lądowiska. Rozległ się świst, to zewnętrzne ciśnienie wyrównywało się z panującym w kabinie, nad włazem zapłonęły trzy zielone lampki, ciężka tarcza wykonała pół obrotu i odskoczyła w górę. Dobiegł go grzechot opuszczanego trapu i trzask, z jakim jego rozwory usztywniły się, wsparte skośnie o beton. Wyjrzał. Przez szkło hełmu uderzył go pełny blask dnia. Z czteropiętrowej wysokości widział ogromną równinę kosmodromu pod chmurnym znów niebem, północne pogórze zginęło we mgłach, w dali z długiej linii niskich studziennych wylotów szły rude i czerwonawe dymy, a na ich tle stała ogromna krzywa wieża, mocniej pochylona od wieży w Pizie: „Hermes”, samotny i niezwykły w pustce, zastygły o jakąś milę. Zresztą nigdzie ani żywego ducha. Tam, gdzie skryły się za opadającymi chmurami wzgórza, na samym krańcu betonowej płaszczyzny stał niski walcowaty budynek, podobny do hangaru zeppelinów. Zza jego sylwety wychodziły ku niebu cienkie masztowe pręty, połączone lśniącymi nićmi jak pajęczyną wysnutą na ćwierć widnokręgu. Mątwowata metropolia z jej okiem znikła za dymnym horyzontem i pomyślał, że teraz obserwują go tą pajęczą siecią. Lornetował ją uważnie z trapu, zaskoczony nieregularnościami przędziwa. Zwisało niejednakowo, tworząc mniejsze i większe oka, jak stary niewód rozwieszony przez olbrzyma rybaka, na masztach tak przeciążanych własną wysokością i siecią, że się powyginały w różne strony. Bardzo nieporządnie to wyglądało. Zresztą kosmodrom był pusty jak teren oddany po ewakuacji nieprzyjacielowi. Otrząsnąwszy się z tyleż odrażającego, co natarczywego wrażenia, że zamiast antenowej instalacji ogląda dzieło monstrualnych owadów, zeszedł tyłem po trapie, schylony pod niesionym pojemnikiem, bo ważył prawie cetnar. Rozpiął szelki, opuścił kontener na beton i potoczył go prosto ku „Hermesowi”, sterczącemu skośnie ze zgruchotanej rufy. Szedł równym krokiem, bez specjalnego pośpiechu, nie dając tym, co go śledzili — a nie wątpił, że baczą nań niewidzialnie — niczego, co by mogło skłonić do jakichkolwiek podejrzeń. Wiedzieli, że ma zbadać wrak, nie wiedzieli jednak, jakim sposobem. U rufy, wbitej zmiażdżonymi dyszami w promieniście popękany beton, przystanął i rozejrzał się. Słyszał przez hełm poszumy porywistego wiatru, choć prawie nie wyczuwał go w skafandrze. Pisk chronometru przywołał go do rzeczy. Składana duralowa drabinka okazała się zbędna. Tuż nad tulejami dysz, zgniecionymi w olbrzymie harmonie, ziała w rufie osmalona przestrzelina z. jęzorami wydartych na zewnątrz blach pancernych i wygiętym eksplozją kikutem kadłubowego wręgu. Od biedy można się było wczołgać przez ten otwór do środka, uważając tylko, by nie rozedrzeć skafandra o stalowe zadziory. Wlazł na górę po stopie rufowej łapy, która nie zdążyła się przy lądowaniu wysunąć do końca, tak spieszno im było z otwarciem ognia, zresztą rozsądnie, gdyż statek jest najbardziej bezbronny w chwili, kiedy gasi główny ciąg przenosząc całą swoją masę na wysuwanie podpory. Wciągnąwszy za sobą pojemnik, zadarł głowę, Hę się dało, aby sprawdzić stan kadłuba. Nie mógł z dołu zobaczyć dziobowych włazów, które były przyspawane na głucho, ale wrota ładowni widział i zdziwił się, że są zamknięte i nie sforsowane. Po dobremu nie dałyby się otworzyć z zewnątrz. To go zaskoczyło. Jakże — zniszczywszy maszynownię jednym grubokalibrowym strzałem, mając ugodzony statek w takim przechyle, penetrowali go przez radioaktywną przestrzelinę metrowej średnicy, zamiast podeprzeć najpierw solidnym rusztowaniem i włamać się do środkowych ładowni? Po stu latach wojny nie mają saperów z odpowiednim sprzętem ani porządnej wojskowej inżynierii? Wciąż dziwiąc się obyczajom miejscowej armii szamotał się z kontenerem, już wewnątrz statku, aż skierował radiometr w mroki. Reaktor jednorazowego użytku stopił się trafiony, tak jak to obmyślili projektanci i wyciekł przez umyślnie przygotowane kingstony w głąb rozpękłych płyt kosmodromu, tworząc niezbyt wielką radioaktywną plamę. Myśląc, jak ładnie wykoncypowali to Polassar z Nakamurą, oświetlił wnętrze ręcznym reflektorkiem. Otaczała go mroczna cisza. Po maszynowni nie zostało nawet rumowisko. Konstrukcja miała taką wytrzymałość, by dźwigać dwa tysiące ton pustej makiety i rozlecieć się na strzępy od podmuchu. Strzałka geigera podskoczyła na skali i zapewniła go, że przez godzinę nie dostanie więcej niż sto rentgenów. Wyjął z kontenera dwie płaskie metalowe kasety i wytrząsnął całą ich zawartość, aż zamrowiło od syntywów, syntetycznych insektów z mikrosensorami. Ukląkł między nimi ostrożnie jakby składał żałobny hołd zdruzgotanemu statkowi i włączył aktywacyjny układ na dnie większej kasety. Mrowisko, rozsypane po zwichrowanej blasze, ożyło. Bezładnie, pośpiesznie drygając drucikami nóżek, jak prawdziwe chrząszcze, gdy usiłują się odwrócić, rzucane na grzbiet, syntywy pobiegły na wszystkie strony. Czekał cierpliwie, aż opuszczą go ostatnie. Kiedy już tylko parę widać zdefektowanych sztuk kręciło mu się bezradnie u kolan, wstał i wydostał się na dzienne światło, ciągnąc za sobą niemal pusty kontener. W połowie drogi dobył zeń spory pierścień, rozwarł jego statyw, skierował w rufę i wrócił do „Ziemi”. Od lądowania minęło 59 minut. Przez dalszych trzydzieści fotografował okolicę, głównie sięgającą nieba pajęczą sieć, zmieniając filtry i obiektywy, po czym wszedł po trapie do rakiety. W ciemnawej sterówce świecił już auskutacyjny monitor. Syntywy meldowały się podczerwienią przez przekaźnik, ustawiony dla lepszej koherencji w połowię dystansu. Wraz z komputerem i jego programem tworzyły elektronowy mikroskop, o tyle szczególny, że rozdzielony przestrzennie na podzespoły. Dziesięć tysięcy jego żuczków myszkowało po wszystkich zakamarkach wraku, penetrując sadze, śmieci, szczątki, kurz, opiłki i odpryski stopionych metali, żeby wykryć to, czego przedtem tam nie było. Ich elektroniczne ryjki objawiały „ordofilię” — pociąg do molekularnego ładu, jaki cechuje wszelkie żywe czy martwe mikroorganizmy. Żuczki, zbyt głupie, by stawiać diagnozy, były tylko obiektywami mikroskopu i analizatora w rakiecie, a ten rysował już pierwsze krystaliczne mozaiki znalezisk i stawiał im rozpoznania. Technobiotyczna sprawność miejscowych inżynierów śmierci zasługiwała na szacunek. Żuczki pozwoliły zidentyfikować w niewinnych śmieciach wirusy powolnego działania. Każdy z milionów tkwił w maseczce brudu. Komputer nie zdążył jeszcze określić czasu ich latencji. Były to zarodniki, śpiące w molekularnych pieluszkach, by wylęgnąć się po tygodniach czy miesiącach. Wysnuł z tego odkrycia ważny wniosek: miał ujść z planety cało, by przynieść na pokład zarazę. Rozumowanie to, logicznie bez zarzutu, zachęcało do śmiałych poczynań — wszak tylko wracając mógł zostać doręczycielem zguby. Tu błysła mu jednak nagła wątpliwość. Wirusy mogły być zarazem autentyczne i oszukańcze. Kiedy je wykryje, weźmie go podług dopiero co dokonanego wnioskowania — chęć zuchwałych wypadów. Jakże łatwo lekkomyślnemu ryzykantowi o fatalny wypadek. Znalazł się w sytuacji typowej dla algebry struktur konfliktu: gracz tworzy sobie model przeciwnika, razem z jego modelem sytuacji, odpowiada na to, sporządzając model modelu modelu i tak bez końca. W takiej grze nie ma już żadnych faktów o definitywnej wiarygodności. To ci diable sztuki, pomyślał. Przydałoby się coś znamienitszego od instrumentów, chociażby egzorcyzmy. Chronometr pisnął mu do ucha: upływało sto minut. Przyłożył na płask obie dłonie do płytek i poczuł delikatnie mrowiący prąd, którym ładował się. komputer, by wysłać „Hermesowi” jednobitowy sygnał laserem, że jego zwiadowca żyje. Nadszedł czas właściwego rekonesansu. Zbiegł po trapie z drugim kontenerem i wydobył z rufowego schowka składany pojazd — lekką ramę z siodłem i napędzanych elektrycznie balonowych kołach. Gdy ruszył w stronę górskich stoków północy, ku podniebnej sieci, gdzie stał samotny hangar, zaczął padać drobny deszcz. Mglista szarość osnuła zarysy ogromniejącej budowli. Zatrzymał przed nią otwarty wehikuł, otarł rękawicą krople wody ściekające po szkle hełmu i osłupiał. Kolos był zarazem najzupełniej obcy i niepojęcie swojski. Bezokienny, o wypukłych ścianach, wziętych w biegnące równolegle masywne żebra dźwigarów, sprawiał wrażenie przeciwne architektonice i naturze, jak trup wieloryba, któremu wstrzelono w brzuch granat ze sprężonym gazem, żeby rozdął mu koszmarnie tuszę, wtłoczoną w kratownicę mostu i porozginał ją wygięciami konającego cielska. Między dwojgiem żeber ział półokrągły otwór. Zrzucił z łazjka pojemnik i przez te wrota wtoczył go przed sobą w nieprzenikniony mrok. Naraz obruszył się nań zewsząd potężny biały blask. Stał na dnie hali, w której i wielkochód byłby mrówką. Okrążały ją jedne nad drugimi krzywe, poplątane z sobą galerie, niby w żelaznym teatrze z wyrwanymi wnętrznościami sceny i widowni. Pośrodku na ażurowej blasze leżała wielobarwna rozgwiazda z kwiatów lśniących jak kryształy. Kiedy podszedł bliżej, spostrzegł, że wisi nad nią odwrócony ostrosłup przezroczysty jak powietrze i tylko pod ostrym kątem jego powierzchnia uwidoczniła się łyśnięciem odbitych świateł. Zatopione w szklistym tetraderze kolejno stawały szmaragdowe litery: TO JEST POWITANIE STOP Kryształowe kwiaty zapłonęły wspaniałymi kolorami od jasnego lazuru po głęboki fiolet. Ich świetliste kielichy rozchylały się. W każdym płonął ogniowy brylant. Napis ustąpił miejsca drugiemu: SPEŁNIAMY WASZE ŻYCZENIE STOP Stał bez ruchu, a tęcza pałających kryształów z wolna szarzała. Ich diamenty tlały jeszcze przez chwilę rubinowo, aż znikły i wszystko rozsypało się w lekki popiół. Stał przed kolczastą zwojnicą posplatanych drutów, a w krysztale zazieleniały nowe słowa: POWITANIE ZAKOŃCZONE STOP Podniósł oczy znad dogorywającego popieliska, obiegł wzrokiem galerie, ich zwisłe wiechcie, miejscami poodrywane od wklęsłych ścian, i drgnął jak uderzony w twarz. Pojął naraz swojskość dziwacznej budowli: była wywróconą, stokrotnie rozdętą kopią „Hermesa”. Galerie powtarzały rusztowania, przyspawane podczas montażu do burt i zgniecione eksplozją w chwili gdy lądował, a żebra, wgniecione we fronton, były wręgami statku, opasującymi teraz jego wynicowany kadłub z zewnątrz. Światła pod okapami zwichniętych krzywo ganków kolejno gasły, aż wróciła ciemność i tylko zawieszony w powietrzu napis POWITANIE SKOŃCZONE STOP jaśniał słabnącym pomału seledynem. Co miał począć? Spenetrowawszy ugodzony statek powtórzyli go z doskonałością bezmyślnej precyzji albo wyrafinowanego szyderstwa, by wszedł weń jak do brzucha zabitego, wypatroszonego stworzenia. Czy sprawiła to złośliwa perfidia, czy rytuał nieludzkiej kultury, tak właśnie okazującej gościnę, tkwił w błędniku bez wyjścia. Cofając się tyłem w mroku potrącił kontener, który z łomotem runął na blachy i ten hałaśliwy upadek zarazem otrzeźwił go i rozjuszył. Biegiem wytoczył ciężar ku dziennemu światłu na deszcz. Mokre betony pociemniały. Za mżawką srebrzyła się w dali igła jego rakiety, brudne chmary dymów z czerwonych skier jednostajnie falując płynęły w niskie, mętne zwisy chmur, a nad całym pustkowiem sterczał pochyłą martwą wieżą „Hermes”. Sprawdził czas. Do następnych stu minut pozostała prawie godzina. Walczył z zamętem gniewu, żeby odzyskać rozwagę i spokój. Jeśli projektowali maszyny bojowe, logistykę wojennej inżynierii na skalę planety i próżni, musieli być zdolni do logicznego rozumowania. Jeżeli nie chcą ukazać się sami, niechby poprowadzili go kierunkowskazami tam, gdzie przekazanym od miesięcy kodem ich terminale udowodnią mu równaniami algebry konfliktów daremność porozumienia. Niechby odtrącili argumenty przemocy argumentami rzeczowymi, wyższej siły, która daje im wybór tylko między różnymi postaciami zagłady, ale nie było żadnych znaków, terminali, urządzeń do wymiany informacji, nic, mniej niż nic, skoro był metaliczny dymowy ekran w chmurach, trup ich statku, skażony utajoną Deszcz padał, chmury siadały, ogarniając wierzchołek wraku „Hermesa”. Wyjął z kasety w pojemniku biosensor, przyrząd tak czuły, że o pięćset metrów żywo reagował na tkankową przemianę ćmy. Wskaźnik drżał bezustannie nad zerem, dowodząc, że jak na Ziemi życie jest tu wszędzie, ale bakterie czy pyłki roślin nie mogły się stać nicią Ariadny. Wspiąwszy się na trap, wysunął lufę do ostatka i skierował w dymy na południe, ku osłoniętym nimi rozległym zabudowaniom szerokoramiennej metropolii. Czujnik nadal drżał słabo przy zerze. Wydłużył ogniskową po najdalszy zasięg. Dym, choć metaliczny, nie mógł być przeszkodą, tak samo jak mury, ale choć powiódł biometrem wzdłuż widnokręgu, strzałka nie poruszyła się. Martwe żelazne miasto? Było to tak nie do wiary, że odruchowo potrząsnął aparatem jak zegarkiem, który stanął. Dopiero kiedy czyniąc zwrot wymierzył lufą ku majaczącej przez deszcz podniebnej pajęczynie, wskazówka zawachlowała i przy ruchach lufy na. boki weszła w szeroki, rwany dygot. Wrócił kłusem do łazika, położył kontener za oparciem, wepchnął biosensor w dwukłowy uchwyt przy kierownicy i pojechał ku podnóżu rozpiętej na masztach sieci. Lało jak z cebra. Deszcz pryskał kałużami spod kół, zalewał mu szybę hełmu, oślepiał, a przychodziło wciąż zerkać na biosensor, wyprawiający wskazówką szybkie skoki. Przejechał podług licznika cztery mile i tym samym zbliżał się do granicznej strefy zwiadu. Mimo to zwiększył jeszcze szybkość. Gdyby nie ostrzegawcze czerwone mrugnięcia z tablicy zegarów, stoczyłby się z łazikiem do głębokiego rowu, wyglądającego z dala jak smuga czerni na startowych polach. Zbyt ostro zahamowany pojazd zarzucił, sunąc na zablokowanych kołach bokiem, aż znieruchomiał u krawędzi porozłamywanych płyt. Wysiadł, żeby zlustrować przeszkodę. Mgła, utrudniając ocenę odległości, tworzyła pozór głębi — utwardzona równina urywała się betonowymi odłamami. Sterczały częściowo w powietrzu nad gliniastym brzegiem. Rów, niejednakowej szerokości, lecz nigdzie do przekroczenia po duralowej drabince, utworzyły zapewne ładunki wybuchowe niedawno i w pośpiechu, o czym świadczyła glina miejscami tak poszarpana i nawisła, że mogła się w każdej chwili osunąć do reszty. Przeciwny brzeg, z kawałami gruzu, wtłoczonymi eksplozją w ił, wznosił się niezbyt stromą, szeroką skarpą, nad którą przez mgłę prześwitywały oka niebotycznej pajęczyny. W sporych odstępach wzdłuż obrywu widniały po tamtej stronie w studzienkach zakotwiczenia stalowych lin, typowego naciągu, jakim trzyma się w pionie maszty antenowe łożyskowane kulową osadą bez wsporników. Dwóm najbliższym rurom eksplozja wyrwała kotwy razem z przeciwwagami. Wiodąc wzrokiem wzdłuż ich bezwładnie zwisłych lin, dostrzegł kilkadziesiąt metrów wyżej trzon masztu o wysuniętych teleskopowo, coraz cieńszych segmentach, wygiętych w górze jak silnie przeciążone wędzisko, przez co niedoprężona sieć obwisła i jej najniższe kable niemal dotykały gruntu. Jak daleko mógł widzieć przez mgłę, zbocze pokrywały jaśniejsze od gliny wypuklenia, nie kopułki wkopanych zbiorników płynu czy gazu, raczej nieregularnie wybrzuszone kretowiska albo zaryte do połowy skorupy olbrzymich żółwi. Może kapelusze gigantycznych grzybów? Czy schrony-ziemianki? Ulewa i wiatr huśtały nad nim okami obluzowanej pajęczyny. Wyciągnął z łazika biosensor i począł wodzić jego wylotem po zboczu. Wskazówka raz po raz wskakiwała w czerwony sektor skali, cofała się i znów biła w skrajnik, pobudzana metabolizmem nie jakichś mikroskopijnych żyjątek czy mrówek, ale chyba wielorybów lub słoni, jakby stadami przysiadły na ociekłym wodą stoku. Zostało czterdzieści siedem minut do stu. Wracać do rakiety i czekać? Szkoda czasu, a co gorsza może zmarnować efekt zaskoczenia. W głowie rysowały mu się już niejasno reguły gry: nie atakowali, lecz ustawili przeszkody, żeby skręcił kark, jeśli mu na tym szczególnie zależy. Nie było co dłużej się namyślać. Z niewyrażalnym uczuciem jawy mniej rzeczywistej od snu wyjmował z kontenera przybory dla skoku na drugi brzeg. Założył odrzutowe olstra z naramienną uprzężą, wetknął do kieszeni saperkę, biosensor wepchnięty do plecaka wziął szelkami na grzbiet, ale że taka próba nie mogła przecież zaszkodzić, użył pierwej rakietnicy strzelającej tergalową liną. Mierząc nisko w tamto zbocze, strzelił podparłszy rakietnicę lewym łokciem. Rozwinąwszy się ze świstem, lina trafiła skarpę, haki chwyciły, ale kiedy pociągnął, rozmokły grunt puścił za pierwszym szarpnięciem. Otwarł więc zawór, podmuch załopotał i uniósł go w powietrze lekko jak na ćwiczebnym poligonie. Przeleciał nad ciemnym korytem z mulastą wodą na dnie i zmniejszając ciąg, który bił go po nogach zimnym dygotliwym gazem, opadł na upatrzone miejsce za wybrzuszeniem, podobnym, gdy nad nim szybował, do ogromnego, nieforemnego chleba, zapieczonego w szorstki azbest. Buty rozjechały mu się w błotnistej mazi, lecz ustał. Nie było tu zbyt stromo. Otaczały go brzuchate, przysadziste lepianki barwy popiołu z jaśniejszymi smugami tam, gdzie siąpiły strumyki wody. Porzucona we mgle wioska prymitywnego murzyńskiego plemienia. Albo cmentarz z kurhanami. Dobyty z plecaka biosensor skierował w chropawą, wypukłą ścianę o krok. Wskazówka zatrzęsła się przy czerwonym maksimum jak słaby woltomierz przytknięty do potężnej dynamomaszyny. Trzymając przed sobą ciężki czujnik z wysuniętą lufą jak broń gotową do strzału, obiegł dokoła szaroskorupiasty garb, wypchnięty z gliny, w której jego buty człapiąc zostawiały głębokie ślady wypełniające się zaraz mętną deszczówką. Gnał w górę zbocza od jednego bezforemnego bochna do drugiego. Przypłaszczone wierzchem, przewyższały go o pół wzrostu. W sam raz dla mieszkańców wielkości człowieka, ale nie było żadnych wejść, otworów, przezierników, ambrazur, to nie mogły być bunkry zupełnie ślepe, niekształtne, ani trupy pochowane w zeskorupiałych grobach. Gdziekolwiek zwracał czujnik, wszędzie wrzało życie. Dla porównania zwrócił wylot we własną pierś. Strzałka od razu zesunęła się z krańca w środek skali. Ostrożnie, aby go nie uszkodzić, odłożył biosensor, wyrwał składaną saperkę z udowej kieszeni skafandra, na kolanach rył podatną glinę, ostrze zgrzytało o skorupę, ciskał precz maź, wyrzucaną sztychami łopatki, woda wypełniała wartko rosnącą wyrwę, wtłoczył całe ramię po bark jak głęboko mógł sięgnąć, aż trafił omackiem na opór poziomego rozgałęzienia. System korzeniowy zeskalonych grzybów? Nie — grube, gładkie, krągłe przewody, i — co go przeraziło — ani zimne, ani gorące: ciepłe. Zdyszany, ubłocony zerwał się z kolan i palnął pięścią we włóknistą skorupę. Poddała się elastycznie, chociaż dość twarda i wróciła do poprzedniego kształtu. Oparł się o nią plecami. Przez deszcz widział dalsze garby, uformowane z taką samą bylejakością. Niektóre, zbliżone ku sobie, tworzyły kręte uliczki, idące w górę zbocza, gdzie pochłaniała je mgła. Naraz przypomniał sobie, że biosensor jest dwuzakresowy: ma przełącznik dla tlenowego i beztlenowego metabolizmu. Tlenową przemianę materii już wykrył. Podniósł czujnik, otarł rękawicą glinę rozmazaną po szkle, przestawił na anaerobowy metabolizm i przytknął do szorstkiej powierzchni. Wskazówka poczęła bić raz po raz niezbyt szybkim, miarowym tętnem. Tlenowce razem z beztlenowcami? Jak to może być? Nie znał się na tym, ale tu nikt by się chyba w tym nie wyznał. Brnąc przez potoki mułu w ulewie, przypadał do coraz innych garbów. Metaboliczne pulsy różniły się tempem. Może jedne tam śpią, a inne czuwają? Jakby chciał obudzić tych śpiących, bił pięściami w chropowate brzuszyska, ale tętna to nie odmieniało. Tak się rozgonił, że ledwo nie upadł trafiwszy w jednym z przejść na linę antenowego naciągu, skośnie naprężoną wzwyż, ku niewidzialnym w mleku mgły sieciom wielkiej pajęczyny. Od niewiadomego czasu chronometr alarmował go coraz głośniej powtarzanym ostrzegawczym tonem. Minęło, ani się spostrzegł, sto dwanaście minut. Jak mógł się tak zagapić? Co teraz? Doleciałby do rakiety w trzy — cztery minuty, ale gazu w zbiorniku starczyło najwyżej na dwustumetrowy skok. Niechby na trzysta. Do łazika… ale to więcej niż sześć mil. Co najmniej kwadrans… Spróbować? A jeśli „Hermes” wcześniej uderzy i jego wysłannik zginie tu nie jak bohater, ale jak ostatni idiota? Szukał trzonka saperki, na próżno: kieszeń była pusta. Zapomniał łopatki, wbitej przy rozkopanym dole. Gdzie jej teraz szukać w tym labiryncie. Zamachnął się trzymanym oburącz biometrem i uderzył w chropawą skorupę, kuł ją i kuł, aż pękła i z rozrywu buchnął żółtobiały kurz jak z purchawki — ukazując nie ślepia istot skrytych w wewnętrznej komorze, lecz lite powierzchnie głęboko ziejącego rozcięcia z tysięcznymi drobnymi porami — jak rozwalony siekierą na dwoje chlebowy bochen z ciągliwą surowizną zakalcowatego ciasta w środku. Zastygł z rękami podniesionymi do następnego ciosu, a niebo nad nim wypełnił straszliwy blask. „Hermes”, otwarłszy ogień do antenowych masztów poza kosmodromem, na wylot przebił chmury, deszcz w okamgnieniu znikł ulatniającym się białym wrzątkiem, wzeszło laserowe słońce, termiczny udar w szerokim zasięgu z mgieł i chmur odarł całe wyżynne zbocze, jak daleko spojrzeć pokryte rojowiskami nagich bezbronnych brodawek i kiedy niebosiężna pajęczynowa sieć razem z antenami łamiącymi się w płomieniach padła na niego, zrozumiał, że zobaczył Kwintan. |
||
|