"Fiasko" - читать интересную книгу автора (Lem Stanisław)NARADADoktor Gerbert siedział przy rozwartym na oścież oknie i wyciągnięty wygodnie, z nogami owiniętymi puszystym kocem, przeglądał oprawny w folię plik histogramów. W pokoju mimo białego dnia panował półmrok. Potęgował go strop czarny, jak uwędzony, krzyżowały się w nim grube, nasiąkłe żywicą dźwigary. Płasko wiązane płyty drzewa tworzyły posadzkę, ściany były utworzone z grubych bali. Przez okna widać było lesiste stoki Łowcy Chmur, dalej masyw Cracatalqa i pionowy obryw najwyższego ze wszystkich szczytu, podobnego do bawołu z ułamanym rogiem, który Indianie nazwali przed wiekami Wniebowziętym Kamieniem. Nad szarą od głazów doliną wznosiły się rozległe zbocza, w cieniu połyskujące lodem. Poprzez północną przełęcz ział błękit równin. W niesłychanej odległości wzbijała się tam w niebo wąska smużka dymu — ślad czynnego wulkanu. Doktor Gerbert porównywał ze sobą poszczególne zdjęcia, robiąc na niektórych znaki długopisem. Nie dochodził go najlżejszy szmer. Płomyki świec stały nieruchomo w chłodnym powietrzu. Ich blask wydłużał groteskowo kontur mebli ciosanych według staroindiańskich wzorów. Wielki fotel w kształcie ludzkiej szczęki rzucał na sufit makabryczne cienie zębatych poręczy, kończących się wywiniętymi kłami. Nad kominkiem uśmiechały się wycięte w drewnie bezokie maszkary, a stolik obok Gerberta opierał się na zwiniętym wężu, którego głowa spoczywała na dywanie połyskując oczodołami. Czerwonawo szkliły się w nich półszlachetne kamienie. Rozległ się daleki dźwięk dzwonka. Gerbert odłożył studiowane błony filmowe i wstał. Pokój przeistoczył się w mgnieniu oka. Stał się obszerną jadalnią. Stół pośrodku nie był nakryty obrusem. Na czarnych deskach świeciły srebra i jaspisowa zieleń zastawy. Przez rozwarte drzwi wjechał wózek, jakiego używają paralitycy. Spoczywał w nim mężczyzna tęgi, o twarzy mięsistej, z małym noskiem zagubionym niemal między policzkami. Miał na sobie skórzaną bluzę. Ukłonił się uprzejmie Gerbertowi, który usiadł przy stole. Równocześnie weszła chuda jak kij dama o czarnych włosach, przeciętych pośrodku pasmem siwizny. Naprzeciw Gerberta zjawił się gruby, niski jegomość z apoplektyczną twarzą. Gdy służący w wiśniowej liberii obniósł pierwsze danie, wszedł jak ktoś spóźniony siwy mężczyzna z rozdwojonym podbródkiem. Zatrzymawszy się przy masywnym kominku z głazów między kredensami, grzał rozpostarte ręce nad ogniem, nim usiadł na miejscu wskazanym przez sparaliżowanego gospodarza. — Czy pana brat nie wrócił jeszcze z wycieczki? — spytała chuda kobieta. — Pewno siedzi na Zębie Mazumaca i patrzy w naszą stronę — odrzekł spytany, który wtoczył się fotelem w przerwę między krzesłami, umyślnie dla niego pozostawioną. Jadł szybko, z dużym apetytem. Poza tym odezwaniem się obiad upłynął w milczeniu. Gdy służący nalał ostatnią czarkę kawy, której aromat mieszał się ze słodkawym dymem cygar, chuda kobieta odezwała się ponownie: — Vanteneda, musi pan nam dziś opowiedzieć dalszy ciąg tej historii o Oku Mazumaca. — Tak, tak — powtórzyli wszyscy. Mondian Vanteneda, trochę odęty, splótł palce na grubym brzuchu. Potem obrzucił wszystkich spojrzeniem, jakby zamykając krąg słuchaczy. Dogasająca kłoda trzasnęła na kominku. Ktoś odłożył widelec. Brzęknęła łyżeczka i nastała cisza. — A na czym skończyłem? — Na tym, jak don Esteban i don Guilielmo, poznawszy legendę o Cratapuląu ruszyli w góry, aby dostać się do Doliny Czerwonych Jezior… — Przez cały czas wędrówki — zaczął Mondian, poprawiwszy się w swym wózku — obaj Hiszpanie nie spotkali żadnego człowieka ani zwierzęcia i słyszeli tylko niekiedy skwiry szybujących orłów, czasem zaś przeleciał nad nimi sęp. Po wielu wysiłkach udało im się wejść na grań Martwej Ręki. Ujrzeli wówczas przed sobą wysoki grzbiet, podobny do kadłuba konia, który staje dęba, z niekształtnym łbem przewieszonym w niebo. Jego szyję ostrą jak szyja konia owiewała mgła. Wówczas don Esteban przypomniał sobie dziwne słowa starego Indianina z nizin: „strzeżcie się grzywy Czarnego Konia”. Obaj naradzili się, czy mają iść dalej, don Guilielmo miał, jak pamiętacie, wytatuowany na przedramieniu szkic orientacyjny łańcucha górskiego. Zapasy kończyły im się już, choć szli dopiero szósty dzień. Zjedli więc resztki solonego, wyschłego na powróz mięsa i zaspokoili pragnienie przy źródełku, które wytryska pod Ściętą Głową. Nie mogli jednak zorientować się w okolicy, gdyż wytatuowana mapa była niedokładna. Przed zachodem słońca mgły zaczęły się wznosić na podobieństwo przybierającego morza. Ruszyli w górę, wspinając się na grzbiet Konia, ale choć szli tak szybko, że krew rozdzwoniła im się w głowach, a w usta łapali oddech jak zdychające zwierzęta, mgła była szybsza i dognała ich na samej szyi Konia. W tym miejscu, gdzie objął ich biały całun, grań zwęża się i nie jest szersza od trzonka maczety. Gdy więc nie mogli dalej iść, siedli na grani okrakiem, właśnie tak, jak się siada na konia, i zewsząd otoczeni nieprzeniknioną, wilgotną bielą poruszali się aż do zapadnięcia ciemności. Gdy zupełnie opadli z sił, grań się skończyła. Nie wiedzieli, czy to jest obryw przepaści, czy też owo zejście w Dolinę Siedmiu Czerwonych Jezior, o którym opowiadał im stary Indianin. Przesiedzieli więc całą noc, wzajemnie podtrzymując się plecami, wsparci o siebie, grzejąc się własnymi ciałami i opierając się nocnemu wiatrowi, który gwizdał o grań jak nóż o kamień. Zdrzemnięcie groziło upadkiem w czeluść, nie zmrużyli więc oczu przez siedem godzin. Potem wzeszło słońce i rozbiło mgły. Ujrzeli, że skała ucieka im spod nóg tak pionowo w dół, jakby siedzieli na szczycie muru. Przed nimi ziała ośmiostopowa wyrwa. Mgły targały się na strzępy o szyję Konia. Poznali wtedy w oddali czarną Głowę Mazumaca i ujrzeli bijące w górę słupy czerwonych dymów, pomieszane z białymi obłokami. Krwawiąc sobie ręce zeszli wąskim wąwozem i dotarli do górnego kotła Doliny Siedmiu Czerwonych Jezior. Tutaj jednak opuścił Guilielma ostatek sił. Don Esteban wszedł pierwszy na półkę skalną wiszącą nad otchłanią i prowadził towarzysza za rękę. Szli tak, aż natrafili na osypisko, na którym mogli spocząć. Słońce wzeszło wysoko i Głowa Mazumaca zaczęła pluć w nich bryłami głazów, odpryskującymi od przewieszek. Uciekli więc w dół. Gdy Głowa Konia wisiała nad nimi tak mała jak piąstka dziecka, zobaczyli pierwsze Czerwone Źródło w obłoku rudawych pian. Wówczas don Esteban dobył zza pazuchy pęk rzemieni, wygarbowanych na kolor drzewa akantu, których frędzle pomalowane czerwono były pozwijane w liczne węzły. Przesuwał po nich długo palcami, odczytując indiańskie pismo, aż odgadł właściwą drogę. Otwarła się przed nimi Dolina Milczenia. Szli jej dnem po ogromnych głazach, między którymi ziały szczeliny bez dna. — Czy jesteśmy już blisko? — spytał Guilielmo szeptem, gdyż głos nie mógł mu się wydobyć ze spieczonego gardła. Don Esteban dał mu znak milczenia. W pewnej chwili Guilielmo potknął się i potrącił kamyk, który pociągnął za sobą inne. Na odzew tego głosu pionowe ściany Doliny Milczenia zadymiły, pokrył je srebrny obłok i tysiące wapiennych maczug runęło w dół. Don Esteben, który przechodził właśnie pod wysklepioną nawieszką, wciągnął przyjaciela pod to przykrycie, gdy druzgocąca lawina dopadła ich i przeszła jak burza dalej. Po minucie nastała cisza. Don Guilielmo miał głowę okrwawioną odpryskiem głazu. Jego towarzysz zdarł z grzbietu koszulę, porwał ją na pasy i przewiązał mu czoło. Wreszcie, gdy dolina stała się tak wąska, że niebo nad nimi nie było szersze od rzeki, ujrzeli spływający po głazach bez najsłabszego szmeru potok, którego woda, jasna jak oszlifowany diament, wpadała do podziemnego koryta. Musieli teraz wejść po kolana w strumień bystry i lodowaty. Podcinał im nogi z okrutną siłą. Niebawem jednak wody skręciły w bok i stanęli na suchym żółtym piasku przed pieczarą o licznych oknach. Don Guilielmo pochylił się osłabły i zauważył, jak dziwnie lśni ten piasek. Garść, którą podniósł do oczu, była niezwykle ciężka. Przybliżył rękę do ust i zgryzł to, co mu wypełniało dłoń. Poznał, że jest pełna złota. Don Esteban wspominał słowa Indianina i rozejrzał się po grocie. W jednym jej kącie błyszczał pionowy, zastygły, zupełnie nieruchomy płomień. Był to blok wypolerowanego wodą kryształu, nad którym ział w skale otwór. Prześwitywało przezeń niebo. Podszedł do przezroczystej bryły i zajrzał w jej głąb. Kształtem przypominała olbrzymią, wbitą w grunt trumnę. Zrazu widział w głębi tylko miliardy ruchomych płomyków, oszałamiające wirowisko srebra. Potem wydało mu się, że wszystko wokół ciemnieje i dostrzegł wielkie, rozchylające się płaty kory brzozowej. Gdy znikły, ujrzał, jak z samego środka lodowej bryły ktoś nań patrzy. Była to miedziana twarz pełna ostrych zmarszczek, o oczach wąskich jak klinga. Im dłużej patrzył, tym wyraźniej rósł w niej zły uśmiech. Z przekleństwem uderzył w głaz sztyletem, lecz ostrze ześliznęło się bezsilnie. Zarazem miedziana twarz wykrzywiona śmiechem znikła. Ponieważ don Guilielmo zdawał się gorączkować, jego towarzysz zachował tajemnicę widzianą dla siebie. Ruszyli dalej. Grota rozpościerała się siecią korytarzy. Wybrali najszerszy i zapaliwszy przyniesione pochodnie, ruszyli w głąb. W pewnym miejscu czarną paszczą otworzył się w chodniku boczny korytarz. Buchało stamtąd powietrze gorące jak ogień. Musieli przebyć to miejsce skokiem. Dalej korytarz zacieśniał swoją gardziel. Jakiś czas szli na czworakach, wreszcie dotarli do przejścia tak ciasnego, że musieli pełzać. Potem prześwit nagle się zwiększył. Mogli klęknąć. Gdy ostatnia pochodnia dopalała się, grunt zachrzęścił im pod stopami. Rzucała jeszcze trochę blasku pod ich stopy. Klęczeli na żwirowisku brył czystego złota. Ale i tego było im nie dość. Poznawszy Usta Mazumaca i jego Oko, pragnęli zobaczyć także jego Trzewia. Don Esteban szepnął w pewnej chwili do towarzysza, że coś widzi. Guilielmo daremnie wyzierał mu przez ramię. — Co widzisz? — spytał. Estebanowi koniec płonącego smolaka parzył już palce. Powstał nagle: ściany odeszły gdzieś, był tylko wielki mrok, w którym pochodnia drążyła czerwonawą grotę. Guilielmo widział, jak towarzysz postępuje naprzód, a płomień w jego ręku chwieje się, rzucając olbrzymie cienie. Nagle w głębi zamajaczyła widmowa olbrzymia twarz, odwrócona oczami w dół, zawieszona w powietrzu. Don Esteban krzyknął. Był to krzyk straszliwy, ale Guilielmo zrozumiał słowa. Towarzysz jego wzywał Jezusa i jego Matkę, a tacy ludzie jak Esteban wołają te słowa tylko twarzą w twarz ze śmiercią. Gdy rozległ się krzyk, Guilielmo zakryl twarz rękami. Potem zagrzmiało, owiał go płomień i stracił przytomność. Mondian Vanteneda pochylił się do tyłu i milcząc patrzył gdzieś między siedzących, ciemny na tle okna, którego kontur przecięty piłą gór liliowiał w narastającym zmierzchu. — W górnym biegu Araquerity Indianie polujący na rogacze wyłowili białego człowieka, który do barków miał przyczepioną wydętą powietrzem bawolą skórę. Plecy jego były rozcięte, a żebra wyłamane w tył na kształt skrzydeł. Indianie obawiając się wojsk Corteza usiłowali spalić zwłoki, jednakże o ich osiedle zawadziła konna sztafeta Ponterona zwanego Jednookim. Trupa zawieziono do obozu i rozpoznano don Guilielma. Don Esteban nie wrócił nigdy. — A więc skąd jest znana ta cała historia? Głos ten rozległ się jak zgrzyt. Wszedł służący z kandelabrem. W świetle ruchliwych płomyków ukazała się twarz pytającego, cytrynowa, o bezkrwistych wargach. Uśmiechał się uprzejmie. — Powtórzyłem na początku opowieść starego Indianina. Mówił on, że Mazumac widzi wszystko przez swoje oko. Wyrażał się może nieco mitologicznie, ale w zasadzie miał rację. Był to początek szesnastego wieku i niewiele wiedzieli Europejczycy o możliwościach wzmożenia siły wzroku, jakie dają szlifowane szkła. Dwa olbrzymie kryształy górskie, nie wiadomo, czy stworzone siłami natury, czy też obrobione ludzką ręką, stały na Głowie Mazumaca i w grocie Trzewi tak, że patrząc w jeden, widziało się wszystko w otoczeniu drugiego. Był to niezwykły peryskop, utworzony z dwu lustrzanych pryzmatów, oddalonych od siebie o trzydzieści kilometrów. Indianin, który stał na szczycie Głowy, widział obu świętokradców wstępujących w Trzewia Mazumaca. Być może nie tylko widział, ale mógł spowodować ich zgubę. Mondian wykonał szybki ruch ręką. Na stół w krąg pomarańczowego światła padł pęk rzemieni, związanych u jednego końca w gruby węzeł. Skórę o spełzłej farbie cechowały głębokie nacięcia. Zaszeleściła padając, tak była wyschła i stara. — Był więc ktoś — kończył Vanteneda — kto śledził wyprawę i pozostawił jej opis. — A więc pan zna drogę do pieczary złota? Uśmiech Mondiana stawał się coraz obojętniejszy, jakby wraz z niknącymi za oknem szczytami odpływał w lodowatą, milczącą górską noc. — Ten dom stoi właśnie u wejścia do Ust Mazumaca. Gdy wymówiło się w nich słowo, Kotlina Milczenia powtarzała je potężnym grzmotem. Był to naturalny kamienny głośnik, tysiąc razy silniejszy od elektrycznych. — Jak to…? — Taflę lustrzaną trafił przed wiekami piorun, roztapiając ją w kupę kwarcu. Kotlina Milczenia to właśnie ta, na którą wychodzą nasze okna. Don Esteban i don Guilielmo przybyli od strony Bramy Wiatrów, ale Czerwone Źródła dawno już się wyczerpały i głos nie strąca kamieni, widocznie dolina była rezonatorem i pewne dźwiękowe drgania wywoływały obluźnienie osady wapiennych iglic. Pieczarę zamknął wstrząs podziemny. Był tam głaz wiszący, który jak klin odsuwał od siebie dwie skalne ściany. Wytrąciło go z łoża wstrząśnienie, a ściany zwarły się na zawsze. Co się stało później, gdy Hiszpanie usiłowali sforsować przesmyk, kto strącił kamienną lawinę na kolumnę pieszych Corteza — nie wiadomo. Myślę, że nikt tego nie będzie nigdy wiedzieć. — No, no, drogi Vanteneda, skały można rozsadzić, przebić maszynami, wodę wypompować z podziemi — nieprawdaż? — przemówił gruby, niski jegomość przy końcu siołu. Palił cienkie cygaro ze słomką. — Sądzi pan? Mondian nie ukrywał ironii. — Nie ma takiej siły, która rozwarłaby Usta Mazumaca, jeśli On sobie tego nie życzy — powiedział odpychając się gwałtownie od stołu. Podmuch zgasił dwie świece. Inne paliły się błękitnawym płomieniem, a płatki kopciu polatywały nad nimi jak małe ćmy. Wsunął pomiędzy l warze swoją owłosioną rękę, chwycił ze stołu pęk rzemieni i na miejscu skręcił wózkiem z taką siłą, aż zaświszczała guma kół. Obecni wstali i zaczęli wychodzić. Doktor Gerbert siedział wciąż zapatrzony w ruchliwy płomień świecy. Z otwartego okna ciągnął lodowaty powiew. Wzdrygnął się od przejmującego chłodu, zwrócił oczy ku służącemu, który wniósł i złożył przed kratą kominka, wytrawioną ogniem na błękitny kolor, ciężkie naręcze polan. Umiejętnie rozrzucił zar i budował nad nim kunsztowny dach z bierwion, gdy ktoś otwarł drugie drzwi i dotknął framugi. Całe wnętrze znów się przeistoczyło w okamgnieniu. Kominek z chropawych głazów, służący u paleniska, krzesła o rzeźbionych oparciach, lichtarze, świece, okna i górska noc za nimi znikły w równym matowym świetle; zniknął też rozległy stół z zastawą i w białej, niewielkiej sali pod obło wklęsłym, gładkim stropem został tylko Gerbert na jedynym krześle, przed kwadratową płytą z jego talerzem i nie dojedzoną pieczenia: tylko ta część stołu ocalała. — Bawisz się? Teraz? W stare bajędy? — pytał przybyły, który zgasiwszy widowisko, nie bez trudu pozbywał się rozdętej, przejrzystej folii, okrywającej jego mszysty kombinezon, zapięty aż po szyję. Rozdarł wreszcie folię, nie mogąc z niej wyswobodzić nóg w lśniących jak metal butach, odrzucił zmiętą i przesunął kciukiem po piersi, od czego kombinezon rozwarł się szeroko. Był młodszy od Gerberta, niższy, o nagiej muskularnej szyi nad koszulką bez kołnierza. — Jest dopiero pierwsza. Umówiliśmy się na drugą — a histogramy i tak znam na pamięć. Gerbert podniósł ich plik, jakby odrobinę zmieszany. Tamten rozpiął grube cholewki butów, poczłapał ku metalowej listwie biegnącej wzdłuż ścian i tak szybko, jakby puszczał pod palcami talię kart, wywoływał kolejno holograficzne widma biesiady, mknącej wstecz, równiny z grupą stromych wapiennych iglic, białych w świetle księżyca jak upiorny szkielet nietoperza, osłonecznionej dżungli z barwnym trzepotem motyli wśród lian, wreszcie piaszczystej pustyni z wysokimi kopcami termitów. Zjawiały się zawsze naraz, otaczały ich i ginęły przepływając w następne. Gerbert czekał cierpliwie, aż jego koledze znudzi się ów przegląd. W migotliwej zmianie blasków i barw, z teczką histogramów w ręku, był już myślami daleko od widowiska, którym chciał może stłumić wewnętrzny niepokój. — Czy zaszła jakaś zmiana…? — spytał wreszcie. — Co? Młodszy kolega po fachu przywrócił salce jej ascetyczny wygląd i ze spoważniałą twarzą bąknął trochę niewyraźnie: — Nie. Nic się nie odmieniło. Tylko Arago prosił mnie, żebyśmy zaszli do niego przed naradą. Gerbert zamrugał jak niemile zaskoczony tymi słowami. — I co mu powiedziałeś? — Że przyjdziemy. Co tak patrzysz? Nie w smak ci ta wizyta? — Zachwycony nie jestem. Nie mogłeś mu odmówić. Jasne. Ale i bez teologicznej domieszki mamy paskudny problem. Czego on chce od nas? Mówił coś? — Nic. To nie tylko przyzwoity, ale i mądry człowiek. I dyskretny. — Więc da nam dyskretnie do zrozumienia, że jesteśmy kanibalami. — Nonsens. Zresztą nie idziemy na żaden sąd. Wzięliśmy ich na pokład po to, żeby ich ożywić. On też to dobrze wie. — I to z krwią także? — Pojęcia nie mam. Czy to takie straszne? Transfuzje robiło się przez dwieście lat. — W jego oczach to nie będzie transfuzja, tylko profanacja zwłok — co najmniej. Okradanie trupów. — Którym i tak już nic nie pomoże. Transplantacje są też stare jak świat. Religie — nie znam się na tym, w każdym razie jego kościół się temu nie sprzeciwiał. A w ogóle — skąd ci się zebrało nagle na skrupuły wobec duchownego, zakonnika? Dowódca zgodzi się i większość, jeśli nie wszyscy. Arago nie ma nawet prawa głosu. Leci z nami jako obserwator watykański czy apostolski. Jako pasażer i widz. — Niby tak, Wiktorze. Ale histogramy okazały się fatalną niespodzianką. Nie należało dopuścić do zabrania tych zwłok na „Eurydykę”. Byłem temu przeciwny. Dlaczego nie przewieziono ich na Ziemię? — Sam wiesz — tak się złożyło. A poza tym uważałem, że jeżeli w ogóle komukolwiek, to właśnie im należy się nasz lot. — I dużo im z niego przyjdzie, skoro w najlepszym wypadku uda się reanimować jednego kosztem tamtych. Wiktor Terna patrzał na Gerberta okrągłymi oczami. — Co się z tobą dzieje? Opamiętaj się. Czy to nasza wina? Na Tytanie nie było warunków umożliwiających diagnozę. Tak czy nie? Gadaj zaraz. Chcę wiedzieć, z kim właściwie mam iść do tego dominikanina. Nawróciłeś się na wiarę praojców? Widzisz w tym, co musimy zrobić — czego musimy żądać — coś złego? Grzech? Gerbert, dotąd spokojny, pohamował krótkie wzburzenie. — Doskonale wiesz, że będę żądał tego samego, co ty i prymariusz i znasz moje poglądy. Rezurekcja nie jest żadnym złem. Zło tkwi w tym, że z dwóch zdatnych do reanimowania ożywić da się tylko jednego i że nikt za nas nie zadecyduje o wyborze… Szkoda mitręgi. Chodź. Chcę to mieć za sobą. — Muszę się przebrać. Zaczekasz na mnie? — Nie. Pójdę sam. Przyjdź tam, do niego. Który to pokład? — Trzeci środkowego członu. Będę za pięć minut. Wyszli razem, lecz wsiedli do różnych wind. Gerbert pomknął w owalnym srebrnawym wnętrzu, dotknąwszy właściwych cyfr. Jajowaty pojazd wyhamował miękko, wklęsła ścianka rozwarła się spiralą jak fotograficzna przesłona. Naprzeciw, w bezźródłowej poświacie, biegły szeregi wklęsłych drzwi o wysokich progach jak na dawnym okręcie. Odnalazł drzwi z 84 numerem, z małą tabliczką „R.P. Arago, MA., DP. DA.” Nim zdążył rozważyć, czy pod literami D.A. kryje się Delegat Apostolski, czy Doctor Angelicus — myśl była tyleż głupia, co nie na miejscu — drzwi się rozsunęły. Wszedł do przestronnej kajuty, z wszech stron ujętej w regały z książkami za szkłem. Na dwu przeciwległych ścianach znajdowały się obrazy w jasnych ramach, sięgające.od stropu do podłogi. Po prawej widniało — Doktorze Gerbert, nie równam się z panem wiedzą. Mogę się jednak porozumiewać z panem w języku Eskulapa. Byłem psychiatrą, nim przywdziałem ten strój. Naczelny lekarz udostępnił mi dane… tej operacji. Ich wymowa jest perfidna. Ze względu na niezgodność grup krwi i tkanek, w grę wchodzą dwaj ludzie, lecz obudzić może się tylko jeden. — Albo żaden — wyrwało się Gerbertowi nieomal wbrew woli. Pewno przez to, że zakonnik wyminął właściwszy termin: wskrzeszenia z martwych. Dominikanin pojął to w lot. — — Słucham — odpowiedział Gerbert, czując, jak cierpnie. — Niechybnie domyśla się pan. Chodzi o kryteria wyboru. — Terna nie powie panu nic innego niż ja. Nie dysponujemy żadnymi obiektywnymi kryteriami. A pan — zaznajomiwszy się z danymi — też to wie… ojcze Arago. — Wiem. Ocena szans jest ponad siłę ludzką. Medykomy wykonawszy iks bilionów obliczeń, dały dwóm spośród dziewięciu tych ludzi szansę dziewięćdziesiąt dziewięć procent, z odchyleniem wewnątrz granicy nieusuwalnego błędu — jako szansę w alternatywie. Obiektywnych kryteriów nie ma i właśnie dlatego śmiem pytać o wasze. — Stoją przed nami dwie sprawy — z niejaką ulgą odparł Gerbert. — Jako lekarze będziemy razem z naczelnym żądali od dowódcy określonych zmian w nawigacji. Niechybnie ojciec będzie tu po naszej stronie? — Nie mogę uczestniczyć w głosowaniu. — Tak. Ale postawa zajęta przez ojca może mieć wpływ… — Na wynik tej narady? Toż on już jest przesądzony. Nie dopuszczam myśli, by powstała jakaś opozycja. Większość opowie się „za”. A dowódca ma w ręku ostateczną decyzję i zdziwiłbym się, gdyby jej nie znali lekarze. — Będziemy żądać więcej zmian niż w pierwszym ustaleniu. Dziewięćdziesiąt dziewięć procent to nie jest dla nas dosyć. Ważne jest każde następne miejsce po dziesiętnym przecinku. Energetyczny koszt razem ze zwłoką ekspedycji będzie ogromny. — To dla mnie nowość. A… druga sprawa? — Wybór zwłok. Jesteśmy najzupełniej bezradni, poaieważ wskutek skandalicznych zaniedbań, którym radiowcy nadali bardziej elegancką nazwę przeciążenia kanałów łączności, nie możemy ustalić nazwisk ani funkcji, ani życiorysów, tych ludzi. W rzeczywistości zaszło coś więcej niż niedbalstwo. Biorąc na pokład te kontenery, nie wiedzieliśmy, że zarówno pamięć starych agregatów tej kopalni — Graala — jak i maszyn cyfrowych w Roembdenie uległa znacznemu zniszczeniu w toku robót demontażowych. Osoby odpowiedzialne za los tych, których dowódca z naszą zgodą wziął na pokład, oświadczyły, że dane można uzyskać z Ziemi. Nie wiadomo tylko, kto, kiedy, komu dał takie zlecenia — wiadomo, że wszyscy, by tak rzec, umyli ręce. — Tak bywa, kiedy kompetencje znacznej liczby ludzi zachodzą na siebie. Co nie jest niczyim usprawiedliwieniem… Zakonnik urwał, spojrzał Gerbertowi w oczy i cicho powiedział: — Pan był przeciwny wzięciu ofiar na statek? Gerbert niechętnie skinął głową. — W rozgardiaszu przed startem żaden pojedynczy głos, do tego lekarza, a nie biegłego astronauty, nie mógł zaważyć. Jeśli byłem przeciwny, żywiąc pewne obawy, nie jest mi od tego teraz lżej. — Więc jakże? Na co zamierzacie się zdać? Na rzut kością? Gerbert nastroszył się. — Wybór nie będzie zależał od nikogo poza nami — po naradzie, jeśli nasze żądania zostaną spełnione w zakresie czysto technicznym. Nawigacyjnym. Przeprowadzimy ponowną obdukcję oraz przetrząśniemy do ostatniego włoska i zmiotka całą zawartość witryfikatorów. — Jaki wpływ na wybór reanimowanego może mieć jego identyfikacja? — Może żadnego. Nie będzie to w każdym razie cecha, jakość, istotna w obrębie medycyny. — Ludzie ci — zakonnik ważył ostrożnie słowa, mówiąc powoli, jakby stąpał po coraz cieńszym lodzie — zginęli w tragicznych okolicznościach. Jedni wykonując zwykłe obowiązki, jako pracownicy tych kopalń czy zakładów. Inni, idąc tamtym na ratunek. Czy dopuszcza pan takie zróżnicowanie — gdyby się powiodło — jako kryterium? — Nie. Odpowiedź padła natychmiast i kategorycznie. Ściana książek przed siedzącymi rozsunęła się, wszedł Terna i przeprosił za spóźnienie. Zakonnik wstał. Wstał również Gerbert. — Dowiedziałem się wszystkiego, co możliwe — powiedział Arago. Był wyższy od obu lekarzy. Za jego plecami Ewa zwracała się do Adama, wąż wpełzał na drzewo raju. — Dziękuję panom. Przekonałem się o tym, co winienem wiedzieć i tak. Nasze fachy się stykają. Nie osądzamy nikogo podług zasług i win, tak samo jak wy nikogo wedle tych różnic nie ratujecie. Nie zatrzymuję: już czas na panów. Zobaczymy się przy naradzie. Wyszli. Gerbert w kilku słowach streścił Ternie rozmowę z obserwatorem apostolskim. W doskonale okrągłym rozbiegu korytarzy wsiedli do jajowatego, matowosrebrnego wehikułu. Właściwy szyb otwarł się i wchłonął bezkołowy pojazd z przeciągłym westchnieniem. W okrągłych oknach zamigotały światła mijanych pokładów. Siedząc naprzeciw siebie, milczeli. Obaj, nie wiedząc czemu, czuli się dotknięci sentencją, którą zakonnik podsumował spotkanie. Wrażenie to było jednak zbyt nieokreślone, by warto je analizować przed tym, co ich czekało. Sala obrad mieściła się w piątym członie „Eurydyki”. Statek, gdy oglądany w locie z dali, przypominał długą, białą gąsienicę o kulisto wypukłych segmentach, i to gąsienicę skrzydlatą, gdyż z jej boków wychodziły płaty, zakończone kadłubami hydroturbin. Łeb „Eurydyki”, spłaszczony, okalały jak czułki czy żuwaczki kolce mnóstwa anten. Kuliste człony, złączone z sobą krótkimi cylindrami trzydziestometrowej średnicy, sprzęgał i usztywniał podwójny kil wewnętrzny, gdy kosmiczny okręt przyspieszał, szedł pełnym chodem lub hamował. Silniki, zwane hydroturbinami, w istocie były termonuklearnymi reaktorami typu strumieniopływowego, a za paliwo służył im wodór wysokiej próżni. Napęd ten okazał się lepszy nawet od fotonowego. Sprawność jądrowych paliw u przyświetlnych chyżości spada, gdyż lwią część kinetycznej energii unosi z sobą płomień odrzutu, bezużytecznie bijący w próżnię, i tylko drobny ułamek wyzwalanej mocy udziela się rakiecie. Z kolei, napęd fotonowy, więc świetlny, wymaga obciążenia statku milionami ton materii i antymaterii jako anihilacyjnego paliwa. Natomiast silniki strumieniowo-przepływowe biorą za paliwo międzygwiezdny wodór. Jego wszechobecne atomy są jednak tak rozproszone w galaktycznej próżni, że efektywną dzielność rozwijają silniki takiego typu dopiero powyżej 30000 kilometrów prędkości na sekundę, a pełną wydajność zyskują przy zbliżaniu do biegu światła. Toteż statek z podobnym napędem nie może ani sam wystartować z planety, gdyż jest po temu zbyt masywny, ani sam rozpędzić się do chwili, gdy wpadające we wloty reaktorów atomy zagęszczają się dostatecznie dla zapłonu. Ziejące pustką wlotowe tuleje gnają wówczas tak, że i najwyższa kosmiczna próżnia wpycha — taranowana — dość wodoru w ich gardziele, by w komorach ogniowych rozbłysły sztucznie wzniecone strugi słońca; współczynnik użytecznej dzielności rośnie i statek, nie obciążony własnymi zapasami paliwa, może mknąć ze stałym przyspieszeniem. Po niespełna roku akceleracji, odpowiadającej ciążeniu ziemskiemu, osiąga niemal dziewięćdziesiąt dziewięć procent prędkości światła i gdy na jego pokładzie płyną minuty, na Ziemi mijają dziesiątki lat. „Eurydykę” budowano na orbicie wokół Tytana, gdyż miał służyć za jej startową platformę. Wiele bilionów masy tego księżyca obróciły konwencjonalne stosy termojądrowe w energię dla przetwornic, a one z kolei, jako laserowe wyrzutnie, uderzyły słupami spójnego światła w gigantyczną rufę „Eurydyki”, jak prochowe gazy wewnątrz armatniej lufy w dno granatu. Księżyc przyszło pierwej odrzeć, pracami astroinżynieryjnymi, z jego gęstej atmosfery; wybudować na nim zakłady radiochemiczne i siłownie hydronuklearne na płycie równikowego kontynentu, po roztopieniu jej gór kumulatywnymi udarami żaru, z satelitów jednorazowego użycia. Ich salwy obróciły wielki masyw górotworu w lawę, a kriobalistyczne bomby wspomogły mróz, by to czerwono rozpławione morze ścięło się w twardą, gładką równinę sztucznego Mare Herculaneum. Na dwunastu tysiącach kwadratowych mil jego równiny wyrósł las miotaczy laserowych, rzeczywisty Herkules ekspedycji. W krytycznym dniu i sekundzie dał ognia, aby zepchnąć „Eurydykę” z jej stacjonarnej orbity. Wydłużany słup spójnego światła parł rufowe zwierciadła okrętu poza Układ Słoneczny. W miarę jak rozpędzający go promień słabł, statek wspomagał się własnymi boosterami, gubiąc ich kolejno wypalone baterie już poza Plutonem. Tam dopiero zagrały jego rozdziawione w próżnię hydrosilniki. Ponieważ miały pracować przez całą drogę, statek przyspieszał jednostajnie, przez co panowało na nim ciążenie równe ziemskiemu. Działało w długiej osi, i tylko w niej. Dlatego każdy kulisty człon „Eurydyki” był osobną jednostką. Pokłady biegły w nim w poprzek kadłuba od burty do burty, iść w górę znaczyło zbliżać się do dziobu, a w dół — do rufy. Gdy cały okręt hamował lub zmieniał kursy, oś napędu odchylała się od osi poszczególnych kulistych dzwon. Przez to stropy stawałyby się ścianami, a przynajmniej pokłady kładłyby się na boki. Aby tego uniknąć, każdy segment kadłuba zawierał w sobie kulę zdolną do obrotów w pancernej otulinie jak w toczonym łożysku. Żyrostatory dbały o to, by wszystkie pokłady każdej kuli kadłuba — było ich osiem, mieszkalnych siła odrzutu zawsze trafiała w pionie. Podczas manewrów tego rodzaju pokłady poszczególnych kuł odchylały się od głównej kilowej osi statku. Aby i wtedy można przechodzić z jednych segmentów do innych, otwierał się tunelowy system dodatkowych śluz, zwanych ślimacznicami. Tylko wtedy jadący owymi tunelami odczuwali zmiany lub brak ciążenia, gdy ich winda biegła przez międzyczłonowe odcinki kadłuba. Gdy przyszło do walnej narady, pierwszej po starcie, „Eurydyka” miała przed sobą prawie rok ciągłej akceleracji, więc nic nie naruszało w niej ustalonego ciążenia. Zgromadzeniom całej załogi służył piąty człon zwany parlamentem. Pod wklęsłym pułapem leżał niezbyt wysoki amfiteatr, sala, którą obiegały cztery rzędy ław, przeciętych w równych odstępach pochylonymi przejściami. Pod jedyną płaską ścianą ciągnął się długi stół, właściwie blok zespolonych pulpitów z monitorami. Za nim, zwróceni ku obecnym, zajmowali miejsca nawigatorzy z podwładnymi specjalistami. Osobliwości wyprawy utworzyły szczególny skład dowództwa. Lotem zawiadywał Bar Horab, mocą główny dyspozytor Khargner, łącznością radiofizyk De Witt, a na czele gremium naukowców, zarówno przydatnych w samej podróży, jak tych, co mieli wejść w akcję dopiero u celu, stał polistor Nomura. Kiedy Gerbert i Terna weszli na górną galerię, obrady już się zaczęły. Bar Horab odczytywał zebranym postulaty lekarzy. Nikt nie zwrócił się ku wchodzącym, jedynie naczelny lekarz, Hrus, siedzący między dowódcą i dyspozytorem mocy, wyraził im naganę ściągnięciem brwi. Niewiele się spóźnili. W ciszy zewsząd brzmiał flegmatyczny głos Bar Horaba. — …domagają się redukcji ciążenia do jednej dziesiątej. Uważają to za konieczne dla ożywienia zwłok, które spoczywają w chłodni. Oznacza to zdławienie ciągu do dolnej granicy. Mogę to zrobić. Tym samym cały program lotu, we wszystkich gotowych obliczeniach, zostanie przekreślony. Można sporządzić nowy program. Tamten wykonało pięć niezależnych grup projektu na Ziemi, żeby wykluczyć możliwość błędów. Na tyle nas nie stać. Nowy program sporządzą dwa nasze zespoły — tym samym okaże się nie tak pewny jak poprzedni. Ryzyko jest małe, lecz realne. Pytam was więc, czy mamy przegłosowywać żądanie lekarzy bez dyskusji, czy też stawiać im przedtem pytania? Większość opowiedziała się za dyskusją. Hrus nie zabrał sam głosu, lecz wezwał Gerberta. — W słowach dowódcy kryje się pewien zarzut — oświadczył Gerbert, nie wstając ze swego miejsca w najwyższym rzędzie ław. — Skierowany jest do tych, którzy przekazali nam trupy znalezione na Tytanie, nie zatroszczywszy się o ich stan. W tej kwestii można by przeprowadzić śledztwo, by wykryć winnych. Czy jednak są wśród nas, czy nie, sytuacji to nie odmieni. Naszym zadaniem jest pełna rezurekcja człowieka, zachowanego niewiele lepiej niż mumie faraonów. Muszę tu wejść w historię medycyny. Próby witryfikacji sięgają dwudziestego wieku. Bogaci starcy dawali się pochować w płynnym azocie z nadzieją, że będą kiedyś wskrzeszeni. Oczywisty nonsens. Zamrożonego trupa można tylko ocieplić, by zgnił. Potem nauczono się zamrażać drobne skrawki tkanek, jajeczka, spermę i proste drobnoustroje. Im ciało większe, tym trudniejsza witryfikacja. Oznacza ona błyskawiczne ścięcie wszystkich płynów organizmu w lód, z przeskoczeniem fazy krystalizacji, bo kryształki powodują nieodwracalne zniszczenie subtelnej budowy komórkowej. Witryfikacja jest natomiast zeszkleniem ciała i mózgu w ułamku sekundy. Łatwo błyskawicznie rozgrzać dowolny obiekt do wysokiej temperatury. Oziębić prawie do zera Kelwina tak szybko jest nieporównanie trudniej. Dzwonowe witryfikatory ofiar z Tytana były prymitywne i działały bardzo brutalnie. Przyjmując kontenery na pokład, nie znaliśmy ich budowy. Dlatego stan zwłok okazał się takim zaskoczeniem. — Dla kogo i dlaczego? — spytał ktoś z pierwszego rzędu. — Dla mnie jako psychonika, dla Terny, który jest somatykiem, a też naturalnie dla naszego naczelnego. Dlaczego? Otrzymaliśmy kontenery bez jakiejkolwiek specyfikacji i schematy zeszłowiecznych witryfikatorów. Nie wiedzieliśmy, że dzwony z zamrożonymi ludźmi uległy częściowemu zgnieceniu przez lodowiec i że włożono je na miejscu do termosowych pojemników z płynnym helem, aby od razu przewieźć je wahadłowcem na nasz pokład. Przez czterysta godzin od startu, kiedy rozpędzał nas „Herkules”, mieliśmy podwójną grawitację i dopiero potem mogliśmy przystąpić do oględzin kontenerów. — To było trzy miesiące temu, kolego Gerbert — odezwał się ten sam głos z dołu sali. — Tak. Stwierdziliśmy przez ten czas, że wszystkich na pewno nie ożywimy. Trzech przyszło wykluczyć od razu, bo ich mózgi uległy zmiażdżeniu. Z pozostałych możemy ożywić tylko jednego, chociaż w zasadzie nadają się do reanimacji dwa trupy. Rzecz w tym, że wszyscy ci ludzie mieli w układzie krążenia krew. — Prawdziwą krew? — spytał ktoś z innego miejsca sali. — Tak. Erytrocyty, osocze i tak dalej. Dane dotyczące krwi mamy w holotekach, ale nie możemy robić transfuzji, nie mamy przecież krwi, więc rozmnożyło się erytroblasty, pobrane ze szpiku. Krew jest. Jednakowoż zachodzi niezgodność tkanek. Do reanimacji nadają się dwa mózgi. Ale życiowo ważnych narządów starczy tylko dla jednego człowieka. Jeden może zostać poskładany z tych dwóch. Fatalne, choć prawdziwe. — Mózg można wskrzesić i bez ciała — powiedział ktoś z sali. — Nie zamierzamy tego robić — odparł Gerbert. — Nie jesteśmy tu po to, żeby robić makabryczne eksperymenty. Przy obecnym poziomie medycyny muszą być makabryczne. Zresztą nie w określeniach rzecz, tylko w kompetencji. Wtrącamy się w kwestie żeglugi jako lekarze, a nie jako astronauci. Nikt postronny nie może nam dyktować postępowania. Nie będę zatem wchodził w szczegóły operacji. Przyszło odwapnić i metalizować szkielet. Usuwać helem nadmiar azotu z tkanek, kanibalizować inne trupy dla jednego. To nasza rzecz. Wyjaśnić mam tylko podstawę naszego żądania. Potrzebujemy możliwie słabej grawitacji podczas reanimowania mózgu. Najlepsza byłaby zupełna nieważkość. Wiemy jednak, że nie da się jej uzyskać bez wygaszania silników, co rozstroiłoby do reszty program lotu. — Szkoda czasu na te uwagi, kolego — pierwszy lekarz nie ukrywał zniecierpliwienia. — Dowódca i zebrani chcą wiedzieć, czemu przypisać to żądanie. Nie powiedział „nasze żądanie”, lecz jedynie „to”. Gerbert udając, że nie dostrzegł owego przejęzyczenia — przekonany zresztą, że nie było mimowolne, powiedział z udawanym spokojem: — Neurony w mózgu ludzkim normalnie się nie dzielą. Nie rozmnażają się, ponieważ stanowią materiał osobniczej tożsamości, jako pamięci, i innych cech, zwanych pospolicie charakterem, duszą i tak dalej. W mózgach ludzi witryfikowanych tym prymitywnym sposobem, jak na Tytanie, powstały ubytki. Potrafimy już doprowadzić sąsiednie neurony do podziałów, ażeby się rozmnożyły, wypełniając ubytki, ale tym samym likwidujemy indywidualność tak potraktowanych i zachowanych neuronów. Żeby ratować osobniczą tożsamość, trzeba jak najmniej neuronów zmusić do podziału, bo potomne są jak neurony niemowlęcia — niejako puste i nowe. Nawet przy zerowym ciążeniu nie ma pewności, czy i w jakiej mierze wskrzeszony ulegnie amnezji. Jakaś część pamięci ginie przy witryfikacji nieodwracalnie, nawet w najdoskonalszych kriostatach, ponieważ subtelne styki synapsów doznają urazów na molekularnym poziomie. Dlatego nie twierdzimy, że wskrzeszony będzie dokładnie tym samym człowiekiem, jakim był koło stu lat temu. Twierdzimy tylko, że im słabsze będzie ciążenie podczas reanimacji mózgu, tym więcej będzie szans ocalenia osobowości. Skończyłem. Bar Horab jakby od niechcenia spojrzał na naczelnego lekarza, który zdawał się zatopiony w studiowaniu papierów. — Głosowanie uważam za zbędne — powiedział. — Na prawach dowódcy zarządzam zdławienie ciągu w terminie, który wyznaczą lekarze i na potrzebny im czas. Proszę uznać naradę za zamkniętą. Przez salę przeszło lekkie poruszenie. Bar Horab wstał, dotknął ramienia Khargnera i obaj skierowali się do dolnego wyjścia sali. Gerbert z Terną omal biegiem ruszyli ku górnej galerii, nim ktokolwiek zdążył ich zagadnąć. Na korytarzu spotkali dominikanina. Nie odezwał się do nich, skinął tylko głową i ruszył w swoją stronę. — Nie spodziewałem się tego po Hrusie — rzucił Terna, wsiadając z Gerbertem do rufowego wyciągu. — Za to dowódca — o! — to człowiek na właściwym miejscu. Czułem, jak się na nas rzucą koledzy z bratnich fachów, a najpierw nasi „psychonauci”. Uciął to jak nożem… Winda zwalniała już, mijane światła migotały coraz wolniej. — Mniejsza o Hrusa — mruknął Gerbert. — Jeżeli koniecznie chcesz wiedzieć, Arago rozmawiał z Horabem tuż przed naradą. — Skąd wiesz? — Od Khargnera. Był u Horaba przed rozmową z nami. — Myślisz, że? — Nie myślę, tylko wiem jedno: pomógł nam. — Ale jako duchowny teolog. — Nie znam się na tym. Natomiast on się zna na medycynie i na teologii. Jak godzi jedno z drugim, to jego rzecz. Chodźmy się przebrać, przyjdzie wszystko przygotować — i podać godzinę. Przed zabiegiem Gerbert jeszcze raz odczytał przesłany z holoteki protokół. W trakcie robót najcięższe maszyny planetarne stanęły, bo ich czujniki wykryły bliskość metalu i zawartej w nim organicznej materii. Po kolei wydobyto z birnamskich rozwalisk siedem starych wielkochodów a z nich sześć zwłok. Dwa Diglatory spoczywały oddalone od siebie ledwie o kilkaset metrów. Jeden był pusty, drugi zawierał człowieka w dzwonowym witryfikatorze. W lodowiec wgryzły się koparki ósmej generacji, wobec których Diglator był karłem. Kierownictwo prac, wstrzymawszy bezludne olbrzymy, wysłało na poszukiwania dalszych ofiar — depresja birnamska pochłonęła bowiem dziewięciu ludzi — kroczące wiertnice z biosensorami wysokiej czułości. Po tym, który opuścił swój Diglator, nie wykryto żadnych śladów. Pancerze wielkochodów uległy zgnieceniu pod narosłymi zwałami lodu, lecz witryfikatory zachowały się nad podziw dobrze. Ekipa nadzoru zamierzała zrazu wysłać je dla reanimacji na Ziemię, oznaczało to jednak poddanie zamarzniętych ciał trzykrotnym przeciążeniom: przy starcie małego wahadłowca z Tytana, przy akceleracji rakiety transportowej na linii Tytan — Ziemia i przy lądowaniu na Ziemi. Prześwietlenie kontenerów wyjawiło ciężkie obrażenia wszystkich zwłok, w tym złamania podstawy czaszki, przez co tak złożony transport uznano za zbyt ryzykowny. Ktoś wpadł wówczas na myśl przekazania witryfikatorów „Eurydyce”, która dysponowała najnowszą aparaturą reanimacyjną, a zarazem jej przyspieszenie przy odlocie musiało być znikome ze względu na gigantyczną masę statku. Pozostała kwestia identyfikacji zwłok, niewykonalnej przed otwarciem witryfikatorów. Hrus, naczelny lekarz „Eurydyki”, ustalił w porozumieniu z dowództwem i sztabem SETI, że dokładne dane i nazwiska wyrwanych lodom Tytana będą przekazane statkowi drogą radiową z Ziemi, ponieważ wszystkie dyski komputerowej pamięci, wymontowane już uprzednio, spoczęły w archiwach szwajcarskiego ośrodka SETI. Do chwili startu kanały łączności były zatłoczone, ktoś albo coś — człowiek lub kalkulator — przypisał emisji danych niską lokatę ważności i „Eurydyka” opuściła okołoksiężycową orbitę, nim brak tej informacji pojęli lekarze. Interwencja Gerberta u dowódcy nie zdała się na nic, gdyż statek już przyspieszał, party „Herkulesowymi” laserami jak pocisk. W tej fazie rozruchowej Tytan przyjmował całą moc świetlnego odrzutu i planetologowie uważali, że może ulec rozpęknięciu. Obawy nie sprawdziły się, akceleracja szła jednak nie tak gładko, jak spodziewali się projektanci. Księżycową skorupę wgniótł „Herkules” w głąb litosfery, gwałtowne fale sejsmiczne wprawiły w ruch osadę laserowych wyrzutni, a choć wytrzymała te trzęsienia ziemi — a raczej Tytana — słoneczny słup chwiał się i dygotał. Przyszło zmniejszyć emitowaną moc, przeczekać zmierzchające wstrząsy i od nowa nawodzić skolimowane lasery na zwierciadlaną rufę statku. Zakłóciło to łączność, spiętrzyło nie wysyłane w porę wiadomości, a co gorsza Tytan, dwa lata przedtem wypchnięty z pobliża Saturna i wyhamowany w obrotach tak, by „Herkules” mógł w pozornym bezruchu rozpędzić światłem „Eurydykę”, ulegał wibracjom. Wieleset tysięcy starych głowic termonuklearnych, wbitych jako awaryjna rezerwa w ciężki księżyc, wygasiło na koniec i owe drgania. Nie przyszło to łatwo. W efekcie reanimatorzy nie mogli wziąć się do dzieła, gdyż „Eurydyka”, trafiana i chybiana przez szereg tygodni, odbierała powrót słonecznego słupa w rufę jako udary, rozprzestrzeniające się po całym statku. Trudności z kolimacją ognia, sejsmiczne wstrząsy Tytana, niewypały kilku boosterowych baterii odwlekły więc rezurekcyjną operację, co wielu lecących usprawiedliwiało i tym, że szansę przywrócenia znalezionych do życia wyglądały niedobrze. Z każdym dniem równej już akceleracji łączność z Ziemią pogarszała się, a na dobitkę pierwszeństwo miały radiogramy decydujące o sukcesie ekspedycji. Na koniec statek zyskał z Ziemi nazwiska pięciu zamarzłych rozbitków, ich fotografie i życiorysy, lecz nie starczyło tego do ustalenia tożsamości. Przy witryfikacji, zachodzącej eksplozywnie, twarzowe części czaszek uległy zgruchotaniu. Wtórne implozje wewnątrz kriotenerów zdarły z marznących ludzi odzież, jaką nosili pod skafandrami, a jej szczątki wypchnął tlen z pękających skafandrów do azotowycl trumien i obrócił je w próchno. Mówiło się potem o zdobyciu z Ziemi odcisków palców, danych stanu uzębienia, lecz przybyły, aby zwiększyć konfuzję. Na skutek prastarej rywalizacji Graala i Roembdena komputerowe dzienniki prowadzonych robót były nieporządne, zresztą nikt nie wiedział, czy jakaś część zachowanych dysków pamięci uległa zniszczeniu lub trafiła do archiwów poza Szwajcarią. Człowiek, który mógł ożyć na „Eurydyce”, nosił niechybnie jedno z sześciu nazwisk: Ansel, Nawada, Pirx, Kochler, Parvis, Illuma. Lekarzom pozostało liczyć na to, że wyszedłszy z poreanimacyjnej amnezji, uratowany rozpozna własne nazwisko ze spisu — jeśli sam nie będzie go sobie mógł przypomnieć. Taką nadzieję żywili Hrus i Terna. Gerbert, psychonik, miał wątpliwości. Po ustaleniu terminu operacji udał się więc do dowódcy, by mu wyluszczyć swój problem. Praktycznie trzeźwy Bar Horab uznał, że warto ponownie zbadać zawartość opróżnionych z ciał witryllkatorów. — Najlepsi byliby kryminologowie, biegli sądowi — zauważył. — Skoro nie mam ich na pokładzie, pomogą wam… — zawahał się — Lakatos i Bielą. — Fizycy są też rodzajem detektywów — dorzucił z uśmiechem. Wydobyto więc poczerniały, jak osmalony ogniem kriotener, podobny do wygiętego sarkofagu, na poziom głównego laboratorium. Ujęty w masywne cęgi, po nałożeniu kluczy na zewnętrzne zaczepy, otwarł się powoli wzdłuż z przeraźliwym zgrzytaniem. Czarne wnętrze ziało spod uchylonej klapy trumiennego wieka. Skafander w środku zapadł się, jego właściciel spoczywał już od tygodni w płynnym helu, razem z bryłą azotową, w którą został wmrożony. Lakatos i Bielą wydobyli pusty skafander i zanieśli go na niski metalowy stół. Zresztą został poddany oględzinom przy wyjmowaniu zwłok, lecz nie znaleźli nic prócz zmarzłych szczątków tkaniny i wplątanych w kable przewodów klimatyzacyjnych. Teraz rozpruli oszroniony skafander od pierścienia, do którego mocuje się hełm, wzdłuż torsu i pneumatycznych nogawek po wielkie buty. Wymontowali z truchła kręte spiralne rurki razem z częściami pogruchotanych wężów tlenowych, dokonując sumiennie sekcji: każdy strzępek szedł pod lupę, na ostatek zaś Bielą wlazł z ręczną lampą do walcowatego kriotenera. Aby ułatwić mu zadanie, manipulator rozciął pancerne blachy i rozciągnął je szeroko. Skafander pękł bowiem na spojeniach łączących rękawy ramion z pokrywą korpusu albo kiedy Diglator uległ rosnącemu zgniataniu przez walący się nań lodowiec birnamski, albo od wewnętrznego ciśnienia wybuchowej witryfikacji. Jeśli zamknięty w nim człowiek miał przy sobie jakieś osobiste rzeczy, mogły ulec wypchnięciu przez rozdarcia skafandra i wpaść razem ze strugami krzepnącego azotu i ludzkiej krwi do kontenera — w momencie, gdy na jego otwarty dotąd wylot spadała wystrzelona z góry przyłbica, kołpak ze specjalnej stali, odcinający tego, kto ginął w skafandrze, od zewnętrznego świata. Po to, by ściągnąć kołpak z pojemnika, wypadło użyć hydraulicznych imadeł, bo cęgowy manipulator okazał się za słaby. Obaj fizycy i lekarz odstąpili na kilka kroków od platformy, zabieg był bowiem bardzo brutalny i nim kołpak, podobny do głowicy olbrzymiego armatniego pocisku, drgnął i jął się zesuwać z górnej części pojemnika, spod wanadiowych kłów rzygnęło grubymi odłamkami pancerza. Czekali na koniec tego zabiegu. Dopiero gdy czarne jak żużel okruchy przestały się sypać, a dzwon zdarty z kriotenera zwrócił ku nim puste wnętrze, Lakatos podniósł go czterodźwigniowym manipulatorem pod strop, a Bielą chciał ponownie zbadać pojemnik — mimowolnie wszyscy wtedy zastygli, bo rozpadając się do reszty wzdłuż spoin, blachy zadygotały i powoli upadły na platformę jakby w powtórce doświadczonej już kiedyś agonii. Sterowane szczęki przeniosły w powietrzu ciężki kaptur na drugą stronę sali i ułożyły go tam jak połówkę pustej bomby z taką ostrożnością, że spoczęła bez dźwięknięcia na aluminiowym blacie. Bielą przystąpił do rozdartego pojemnika. W środku ciemniały resztki wyściółki wewnętrznej zeschłymi warstwami, niby zwiędłe i spalone liście. Lakatos patrzał mu przez ramię. Znał się nieźle na dziejach witryfikacji. Za czasów Graala i Roembdena głowicę wbijały na pojemnik z człowiekiem ładunki wybuchowe, by proces lodowego zeszklenia przebiegał możliwie szybko. Witryfikowany musiał pierwej zdjąć hełm, choć zostawał w skafandrze. Aby udar nie zmiażdżył mu głowy, wyściółkę kołpaka tworzyły pneumatycznie rozdymane poduszki. Pękając osłaniały zamrażanego, któremu w usta wbity wtryskowy stożek wtłaczał płynny azot, łamiąc zwykle zęby a nawet kości szczęk. Szło o to, by mózg uległ ścięciu ze wszystkich stron naraz, a więc i od podstawy, znajdującej się tuż nad podniebieniem. Urazów tych nie mogła ówczesna technika wykluczyć. Fizycy po trochu wyszarpywali warstwy skruszałych osłon, kładli jedne obok drugich, aż instrumenty obnażyły metalowe dno kriotenera. Wśród skruszałych spopielin trafili na obiekt też zgnieciony, o zachowanym kształcie małej książeczki, z rogami nadpalonymi jak w ogniu. Na wpół zwęglony przedmiot był tak kruchy, że od dotknięcia prószył popiołem, więc ułożyli go pod szklaną pokrywą, bo i oddech mógł go uszkodzić. — Wygląda jak mały pokrowiec. Może nawet ze zwierzęcej skóry. — Ale i z plastykowych polimerów — dorzucił Gerbert uwagę do słów Bieli. — Mało zachęcające — odparł fizyk. — W tych warunkach celuloza nie jest bardziej odporna od starych plastyków. Jak to się dostało do tej pałuby? — To łatwo sobie wyobrazić — Lakatos zbliżył ku sobie rozwarte ręce. — Kiedy złączył styki, dolny dzwon wbił mu się przez nogi po pierś, a górna część, wystrzelona równocześnie, wcisnęła się na tamtą. Ładunki były implozyjne, oczywiście nie takie, żeby zgnieść człowieka. Azot wypełnił skafander, tak że pękł pod pachami i wyciskane powietrze mogło go obedrzeć do naga. Podmuch granatów nieraz obnażał tak żołnierzy przy bliskim wybuchu… — Co z tym zrobimy? Gerbert patrzał, jak fizycy wypełnili najpierw klosz krzepnącym płynem, jak wyjęli odlew, w którym czarniał płaski strzęp jak owad w bursztynie, i wzięli się do analiz. Wykryli chemikalia używane ongiś do tłoczenia papierowych banknotów, związki organiczne, typowe dla skóry zwierzęcej, garbowanej i barwionej, oraz nikłe ślady srebra. Stanowiły pewno ostatki fotograficznych zdjęć, bo służyły do nich sole srebra. Zmieniając twardość promieni, utrwaliwszy wyjęty z odlewu szczątek, zdobyli na koniec zawiły palimpsest — rodzaj bezładnej gmatwaniny liter i małych krążków, być może pieczątek. Chromatograf oddzielił cienie druku od atramentu pisma, bo atrament miał szczęśliwie mineralną przymieszkę. Reszty dokonały filtry mikrotomografu. Rezultat okazał się skromny. Jeżeli w samej rzeczy znaleźli dowód tożsamości, co wyglądało prawdopodobnie, imię nie dało się odczytać, a z nazwiska ustalili tylko pierwszą literę: P. Mogło liczyć od pięciu do ośmiu liter. Od P zaczynały się nazwiska dwu ludzi — spośród których mogli ożywić jednego. Wezwali na monitory spinogramy wszystkich spoczywających w płynnym helu. To warstwicowe prześwietlenie, daleko bardziej precyzyjne od zamierzchłego Roentgena, pozwoliło ustalić wiek ofiar z dokładnością do dziesięciu lat, podług kostniny stawowych chrząstek i naczyń krwionośnych, jako że za życia tych ludzi medycyna nie umiała jeszcze powstrzymać zmian zwanych sklerozą. Obaj zdatni do reanimacji byli podobnej budowy ciała, licowe części czaszki wymagały odtworzenia plastyczną chirurgią, mieli podobne grupy krwi, podług zwapnienia żeber i ledwie śladowego aorty zdawali się liczyć od trzydziestu do czterdziestu lat. Podług życiorysów, zawierających historie przebytych schorzeń, żaden nie podległ operacji, pozostawiającej blizny na powłokach ciała. Lekarze wiedzieli o tym, chcieli jednak skorzystać z wiedzy fizyków: prześwietlenie polegało na magnetycznym rezonansie jąder atomowych w organizmie. Fizycy potrząsnęli tylko głowami: jądra stałych pierwiastków są tak dobre, jak bezwieczne. Co innego, gdyby w ciałach tych ludzi znalazły się izotopy. Otóż w samej rzeczy były i znów okazały się ślepą uliczką. Obaj ulegli niegdyś napromieniowaniu dawką rzędu 100–200 remów. Prawdopodobnie w ostatnich godzinach życia. Oglądać w różnych płaszczyznach wewnętrzne narządy człowieka to zajęcie niejako anonimowe i abstrakcyjne. Widok nagich trupów, wmarzłych w azotowy lód pod helem, zwłaszcza ich pomiażdżonych twarzy, był taki, że Gerbert wolał go oszczędzić fizykom. Obaj nieżywi mieli zachowane gałki oczne — co potajemnie było ostateczną biedą lekarzy, bo niechybnie ślepota jednego zadecydowałaby niejako za nich o tym, że ożywić trzeba człowieka z nietkniętym wzrokiem. Po odejściu fizyków Terna usiadł na platformie z rozprutym kriotenerem i siedział tak, nie odzywając się, aż Gerbert nie wytrzymał napięcia. — Więc jak? — spytał. — Który? — Można by skonsultować się z Hrusem… — wahająco mruknął Terna. — Po co? Terna wstał, uderzył w klawiaturę, ekran posłusznie ukazał obok siebie dwa szeregi zielonych cyfr, z jedną czerwoną po prawej. Mrugała ostrzegawczo. Wyłączył aparat, jakby nie mógł tego znieść. Chciał znów dotknąć klawisza, ale Gerbert objął go i przytrzymał. — Przestań. To na nic. Tamten patrzał mu w oczy. — Może poradzić się… — zaczął, ale nie dokończył zdania. — Nie. Nikt nam nie pomoże. Hrus… — Nie myślałem o Hrusie. — Wiem. Chciałem powiedzieć, że formalnie biorąc, Hrus podejmie decyzję, jeżeli się do niego zwrócimy. Będzie musiał jako naczelny, ale to nędzny wybieg. Zauważ zresztą, jak się ulotnił. Nie przeciągajmy tego. Za godzinę… za niecałą już, Khargner zdławi ciąg. — Puścił Ternę i na pulpicie wciskał kontakty pogotowia sali reanimacyjnej, mówiąc jednocześnie: — Umarłych nie ma. Nie istnieją tak, jakby nigdy się nie urodzili. Nie zabijemy nikogo. Odtworzymy jedno życie. Spójrz na to od tej strony. — Doskonale — odparł Terna z roziskrzonymi oczami. — Masz słuszność. To piękny uczynek. Odstępuję ci go. Ty wybierzesz. Biały wąż, okręcony wokół kielicha na ściennej tablicy zajaśniał gotowością. — Dobrze — powiedział Gerbert. — Pod jednym warunkiem. Sprawa zostanie między nami i nikt się o tym nie dowie. Przede wszystkim ON. Rozumiesz? — Rozumiem. — Namyśl się dobrze. Po zabiegu wszystkie szczątki pójdą za burtę. Zetrę wszystkie dane w holotece. Ale ja i ty będziemy wiedzieli, będziemy, bo nie możemy zetrzeć własnej pamięci. Czy potrafisz zapomnieć? — Nie. — A milczeć? — Tak. — Wobec wszystkich? — Tak. — Do końca? Terna zawahał się. — Słuchaj… przecież wszyscy wiedzą — sam powiedziałeś na naradzie, że możemy wybrać… — Musiałem, Hrus wiedział, co i jak. Ale po wygaszeniu danych skłamiemy, że ten człowiek miał obiektywną preferencję, wykrytą przez nas tutaj i teraz. Terna skinął głową. — Zgadzam się. — Sporządzimy protokół. Napiszemy go razem. Sfałszujemy dwie pozycje. Podpiszesz? — Tak. Z tobą. Gerbert otwarł ścienną szafę. Wisiały w niej srebrzyste kombinezony w białych butach ze szklanymi maskami twarzowymi. Wyjął swój i począł go wdziewać. Terna poszedł za jego przykładem. W centralnym okrąglaku sali rozsunęły się drzwi, zajaśniało wnętrze windy. Drzwi zamknęły się, winda spłynęła w dół, w opuszczonej sali zrobiło się nieco ciemniej, tylko nad świetlnymi punktami tablicy jaśniał wąż Eskulapa. |
||
|