"Fiasko" - читать интересную книгу автора (Lem Stanisław)ROZBITEKWrócił do przytomności ślepy i pozbawiony ciała. Pierwsze myśli nie składały się ze słów. Doznawał niewyrażalnie pomieszanych uczuć. Odpływał, przepadał gdzieś i wracał. Dopiero odnajdując wewnętrzną mowę, mógł stawić sobie pytania: czego się przeraziłem? Co to za ciemność? Co to znaczy? A kiedy uczynił ten krok, zdołał pomyśleć: kim jestem? Co się ze mną dzieje? Chciał się poruszyć, żeby rozpoznać własne ręce, nogi, tors, wiedząc już, że ma ciało, a przynajmniej powinien je mieć. Nic jednak nie było mu posłuszne i nic nie drgnęło. Nie wiedział, czy ma otwarte oczy. Nie odczuwał powiek ani ich ruchów. Natężał wszystkie siły, żeby podnieść powieki i może to się udało. Nie zobaczył jednak nic prócz tej samej ciemności, jaką był dotąd. Te próby, kosztujące wiele trudu, znów przywiodły go do pytania: kim jestem? Człowiekiem. Oczywistość ta wydała mu się rewelacją. Chyba dochodził świadomości, skoro zaraz potem wewnętrznie się uśmiechnął, bo cóż to za dokonanie, taka odpowiedź. Słowa wracały powoli, nie wiadomo skąd, zrazu rozsypane i bez składu, jakby je wyławiał niczym ryby z niewiadomych głębin: jestem. JA jestem. Nie wiem gdzie. Nie wiem, czemu nie czuję mego ciała? Teraz poczynał czuć swoją twarz, wargi, może nos, umiał nawet poruszyć nozdrzami, choć wymagało to ogromnego natężenia woli. Wytrzeszczał gałki oczne we wszystkie strony i dzięki rozumowaniu, bo powracało, umiał zdecydować: albo oślepłem, albo jest całkiem ciemno. Ciemność kojarzyła się z nocą, a noc z wielką przestrzenią, pełną czystego i chłodnego powietrza, a przez to z oddychaniem. Czy oddycham? — pytał siebie i wsłuchiwał się we własny mrok, tak podobny do nicości i tak od niej różny. Wydawało mu się, że oddycha, ale nie tak, jak zwykle. Nie pracował zebrami, brzuchem, spoczywał w niezrozumiałym zawieszeniu, a powietrze wchodziło weń samo i łagodnie wychodziło. Nie mógł inaczej oddychać. Miał już twarz, płuca, nozdrza, usta i oczy, ale niewidzące. Postanowił ścisnąć ręce w pięści. Doskonale pamiętał, co to są ręce i jak się je zaciska w kułaki. Mimo to nie wyczuł nic i tu wrócił lęk, już racjonalny, bo wynikły z rozważania: albo paraliż, albo straciłem ręce i chyba nogi. Wniosek wyglądał na fałszywy — miał bowiem płuca, to było pewne, a jednak nie miał ciała. W jego mrok i lęk wtargnęły miarowe, dalekie, głuche tony — krwi? A serce? Biło. Jako pierwszą wieść z zewnątrz posłyszał dźwięki mowy. Słuch otwarł mu się naraz, choć przytłumiony, i wiedząc, że dwaj ludzie rozmawiają, rozróżnił bowiem dwa głosy — nie rozumiał, co mówią. Język był znajomy, tylko słowa niewyraźne jak przedmioty oglądane przez zapocone szkło albo przez mgłę. W miarę koncentrowania uwagi słuch wyostrzał mu się i dziwna rzecz — poprzez słuch wykroczył poza siebie. Przez to znalazł się w jakiejś przestrzeni, w której był dół, boki, góra. Zdążył sobie jeszcze uświadomić, że oznacza to ciążenie, nim cały skupił się w swoim słuchu. Głosy były męskie, jeden wyższy i cichszy, drugi niski, baryton, jakby całkiem blisko. Kto wie, może zdołałby się odezwać, gdyby spróbował. Chciał jednak pierwej słuchać, nie tylko z ciekawości i nadziei, ale dlatego, bo rozkoszną rzeczą było tak dobrze słyszeć i coraz dokładniej rozumieć mowę. — Ja bym go jeszcze potrzymał w helu — to był ten bliższy głos, sugerujący dużego, ciężko zbudowanego mężczyznę, tyle było w nim siły. — A ja nie — powiedział dalszy i młodszy. — Dlaczego? To nie zaszkodzi. — Popatrz na jego mózg. Nie, nie — Amplituda jest mała, wątpię, czy rozumie. — Już oba czołowe płaty, właściwie to norma. — Widzę. — Wczoraj alfy prawie jeszcze nie było. — Bo hibernował. To normalne. Rozumie czy nie rozumie — azotu wciąż jest za dużo. Dodam helu. Długa cisza i miękkie stąpania. — Czekaj — patrz… To był baryton. — On się zbudził… no, co… Reszty nie dosłyszał, szeptali. Odzyskał wewnętrzną jasność myśli. Kto mówił? Lekarze. Miałem wypadek? Gdzie? Kim jestem? Myślał coraz szybciej, a tamci naszeptywali wpadając sobie w słowa. — Dobre, frontalne bez zarzutu… ale z — Prawie przy zerze. To dziwne. — Dziwne raczej, że nie NA zerze. Pokaż ośrodek oddechowy… mhm… — Pobudzić? — Nie, po co? Jeszcze się naoddycha sam. Tak jest pewniej. Tylko ponad chiasmą… Coś krótko dźwiękło. — On nie widzi — ze zdziwieniem rzekł młodszy głos. — Dziewiątkę ma już sprawną. A czy cokolwiek widzi, zaraz się przekonamy… W milczeniu i ciszy doszły go metalowe szczęknięcia. Zarazem w jego mrok weszła szarawa, mdła poświata. — Aha! — orzekł triumfalnie baryton. — To było tylko na synapsach. Źrenice reagowały już od tygodnia. Zresztą — dodał ciszej — on nie będzie mógł… Niezrozumiały szept. — Agnozja? — Skąd. Byłoby dobrze, gdyby… patrz na wyższe składowe… — Pamięć się restytuuje? — Nie wiem, nie powiem ani tak, ani nie. Jak obraz krwi? — W normie. — Serce? — Czterdzieści pięć. — Ciśnienie wyrzutowe? — Sto dziesięć. Może odłączyć już? — Lepiej nie. Czekaj. Mały impuls w rdzeń… Poczuł, jak w nim coś drgnęło. — Wraca tonus mięśni, widzisz? — Nie mogę patrzeć równocześnie na miogramy i na mózg. Rusza się? — Rękami… niezbornie. — A teraz? Obserwuj twarz. Mruga? — Otwarł oczy. Widzi? — Jeszcze nie. Na ile reagują źrenice? — Na cztery luksy. Świecę sześć. Widzi? — Nie. To znaczy czuje światło. To reakcja talamiczna. Niech medykom poprawi elektrody i da prąd. O — świetnie… We mgle zobaczył coś bladoróżowego i błyszczącego nad sobą. Zarazem usłyszał głos przerywany oddechem: — Zostałeś uratowany. Będziesz zdrów. Nie próbuj mówić. Jeżeli mnie zrozumiałeś, zamknij dwa razy oczy. Dwa razy. Uczynił to. — Doskonale. Będę do ciebie mówił. Jeśli nie zrozumiesz, mrugnij jeden raz. Bardzo starał się rozpoznać to blade i różowawe, ale nie mógł. — On stara się ciebie zobaczyć — doszedł ten dalszy drugi głos. Skąd mógł to wiedzieć? — Będziesz widział i mnie, i wszystko — mówił powoli baryton. — Musisz być cierpliwy. Rozumiesz? Przytaknął powiekami. Chciał się odezwać, lecz tylko coś w nim chrypnęło. — Nie, nie — skarcił go ten sam głos. — Na rozmowy za wcześnie. Nie możesz mówić, bo jesteś intubowany. Dostajesz powietrze wprost w głąb tchawicy. Nie oddychasz sam — my oddychamy za ciebie. Rozumiesz? To dobrze. Teraz będziesz spał. Kiedy się zbudzisz i wypoczniesz, pogadamy. Dowiesz się wszystkiego, a teraz… Wiktor, uśpij, powolutku… miłych snów… Przestał widzieć, jakby światło zgasło w nim, a nie nad nim. Nie chciał zasnąć. Chciał zerwać się na równe nogi. Ale już i te mroki, którymi był, rozpłynęły się i znikły. Miał wiele snów, dziwnych, pięknych i takich, których nie można ani zapamiętać, ani opowiedzieć. Bywał wielością czujących rzeczy naraz. Wychodził daleko i wracał. Widział ludzi, poznawał ich twarze, ale nie mógł sobie przypomnieć, kim są. Czasami zostawał mu tylko wzrok, niczym nie ograniczony, pełen niewidzialnego słońca. Zdawało mu się, że wieki mijają w tych snach i pustkach między nimi. Naraz ocknął się. Razem z jawą odzyskał ciało. Leżał na wznak, spowity puszystym, miękkim materiałem. Napiął mięśnie grzbietu. Czuł mrowienie w udach. Nad sobą miał bladozielony płaski sufit, obok lśniły jakieś przewody i szkła, ale nie potrafił obrócić głowy w bok. Coś ją trzymało, zagłówek miękki, lecz ujmujący aż po skronie i elastycznie ścisły. Oczyma poruszał swobodnie. Za przezroczystą ścianą wznosiły się jakieś aparaty, na samym skraju pola widzenia jaśniały skaczące światełka i rychło spostrzegł, że pozostają z nim w jakimś związku, bo kiedy wciągał powietrze głębiej, aż rozdymało klatkę piersiową, one rozjaśniały się tym samym rytmem. A tam, dokąd właściwie już nie umiał zerknąć, różowiało coś równym, jednostajnym, powolnym tempem — i rozkołys tej różowizny też dotrzymywał mu kroku — a właściwie jego sercu. Nie wątpił już, że znajduje się w szpitalu. Więc wypadek. Jaki i gdzie? Marszczył brwi, czekał, by wyjaśnienie wychynęło z pamięci, daremnie. Znieruchomiał, zamknął oczy, koncentrował wolę na pytaniu, ale odpowiedź nie przybywała. To, że mógłby dowolnie poruszać nogami, rękami, palcami, gdyby nie owijający materiał, już go nie zadowalało. Spróbował odchrząknąć, dotykał językiem wewnętrznej powierzchni zębów, wreszcie odezwał się: — Ja. Ja! Poznał własny głos. Ale czyj był ten głos własny, nie wiedział i nie rozumiał, jak to może być. Spróbował wyzwolić się z krępującej otuliny i napiął kilkakrotnie mięśnie. Wtedy opadła go ciężka, dziwnie nagła senność i znów zgasł w sobie jak dogorywający płomyk lampy. Nie liczył mijających dni. Cykl życia podzielony był na statku umownym prostym sposobem, zgodnie z ziemskim rytmem. Za dnia wszystkie pokłady, korytarze, tunelowe przejścia między członami kadłuba stały w jasnym świetle. O dziesiątej rozpoczynał się zmierzch jako słabnięcie złotawej bieli idącej ze stropów i ścian, przez jakąś godzinę panował niebieski półmrok, aż promieniowanie gasło i tylko biegnące środkiem pułapów świetlówki prowadziły samotnego wędrowca. Tę porę lubił bowiem najbardziej. Mógł zwiedzać „Eurydykę” i za dnia — wszystkie pomieszczenia były dostępne, zapewniano go, że nikomu nie przeszkadza, owszem, może iść, gdzie chce, pytać, lecz wolał dla przechadzek noc. Fizycznie sprawny, po rannym treningu w sali gimnastycznej szedł do szkoły. Sam to tak nazwał. Zasiadał przed Memnorem, aby odzyskać pamięć w grze obrazów i słów budzących skojarzenia, a zarazem uczyć się tego, co było tak obce. Wobec maszyny, nieskończenie cierpliwej i niezdolnej do okazywania żadnych uczuć, zdziwienia, górowania nad nim, nie czuł się skonsternowany. Jeśli czegoś nie chwytał, Memnor uciekał się do figuralnych pomocy, prostych schematów, stosował biegle dydaktyczne programy, sięgając do spichlerzy innych maszyn okrętu. Holoteka zawierała w archiwalnym dziale dziesiątki tysięcy filmów — ale to nie były filmy — fotografii — lecz nie przypominały dawnych zdjęć, skoro każdy wezwany obraz stawał się rzeczywistym otoczeniem, a każde słowo — ciałem, co prawda chwilowym i ulotnym. Gdyby chciał, mógłby zwiedzać wnętrza piramid, gotyckie katedry, zamki Loary, księżyce Marsa, miasta, lasy, lecz robił to tylko wiedząc, że i takie zjawy stanowią ważną część terapii. Lekarze starali się go traktować jako jednego z członków załogi, nigdy jako pacjenta, odnosił nawet wrażenie, że trochę go unikają, jakby chcąc podkreślić, że nie różni się niczym od innych ludzi. Wróciła mu pamięć wzrokowa razem z doświadczeniem życiowym, fachem nawigatora i znawcy wielkochodów. Statki zmieniły się co prawda nie mniej niż maszyny planetarne i był wobec nich trochę jak marynarz z epoki żaglowców w erze pasażerskich olbrzymów oceanu. Te luki nietrudno przychodziło zapełniać. Przestarzałe wiadomości zastępował nowymi. Lecz coraz dotkliwiej zdawał sobie sprawę z utraty najgorszej i już może bezpowrotnej. Nie umiał w sobie wskrzesić żadnych imion, nazwisk, wraz ze swoim. Co osobliwsze, pamięć podzieliła mu się jakby na dwóje. To, co przeżył niegdyś, wróciło doń zblakłe, chociaż dokładne w szczegółach, jak drobiazgi dziecka, odnalezione w schowkach rodzinnego domu po latach, pobudzają nie tylko wygląd, lecz emocjonalną aurę. Raz, w pracowni fizyków, woń parującej cieczy z destylatora — gorzkawym swędem dotknąwszy nozdrzy, w okamgnieniu wywołała coś więcej niż obraz, bo obecność jasną, choć nocną na przygodnym lądowisku, kiedy stojąc pod jeszcze rozpalonymi lejami dysz, pod dnem swej uratowanej rakiety, czuł ten sam swąd nitrowego dymu i szczęście, o którym nie wiedział wtedy nic, a teraz zrozumiał je wspomnieniem. Nie opowiedział o tym doktorowi Gerbertowi, choć właściwie należało, skoro usłyszał od niego, że powinien natychmiast przyjść z każdą zaskakującą reminiscencją, bo ona jest jakby jednym z zasypanych miejsc pamięci i trzeba je drążyć, nie dla psychoterapii, lecz torowania zatartych dróg w mózgu — by je rozewrzeć i coraz pełniej wracać w ten sposób do siebie. Rada była racjonalna, fachowa, on też się miał za myślącego racjonalnie, a jednak ukrył to przed lekarzem. Milkliwość należała niechybnie do jego podstawowych cech. Nigdy nie był skłonny do zwierzeń — a jeszcze tak intymnych. Powiedział sobie zresztą, że jeśli przypomni sobie, kim jest, to nie przez węch, jak pies. Uznał refleksję za głupią. Ani mu w głowie postało wywyższać się nad lekarzy, lecz został przy swoim. Gerbert rychło zorientował się w jego powściągliwości. Dał mu słowo, że jego rozhowory z Memnorem nie są nagrywane i może sam zetrzeć treść każdej z pamięci pedagoga, jeśli chce. Tak też robił. Przed maszyną nie miał tajemnic. Pomagała mu odtworzyć bezlik wspomnień, lecz bez imion i nazwisk ludzkich — i jego własnego. Na koniec spytał o to interlokutora wprost. Ten zamilkł na dobrą chwilę. Przywracanie pamięci, zwane jej treningiem, odbywało się w kajucie dość dziwnie urządzonej. Stało w niej kilka staroświeckich sprzętów, istnych okazów muzealnych, w niemal dworskim stylu, foteliki ze złoceniami i wygiętymi nóżkami, każdą ścianę zdobiły obrazy starych Holendrów — te, które wspomniał jako ulubione i zjawiły się potem jakby idąc mu na pomoc. Obrazy zmieniały się kilkakrotnie, a płótno wzięte w rzeźbione ramy nie było żadnym płótnem, choć doskonale naśladowało przędziwo i gruzły olejnej farby. Memnor wyjawił mu też, jak tworzą się te doskonałe, chwilowe repliki. Sam maszynowy dydakta był niedostrzegalny, nikt go oczywiście nie ukrył, lecz będąc podukładem Eskulapa, odłączonym dla tych rozmów, nie miał w kajucie kształtu, zdolnego zakłócić nastrój ucznia, więc żeby rozbitek nie mówił w pustą przestrzeń ani do mikrofonu czy ściany, miał przed sobą, chodząc w tym gabinecie, popiersie Sokratesa znane z czytanek greckiej mitologii. A może filozofii. Popiersie z dość kudłatą głową zdawało się kamienne, czasem jednak uczestniczyło mimiką w dyskusjach. Dla pouczonego nie było to miłe — jakby w złym guście. Niezdolny wymyślić konkretnej odmiany, nie chcąc się narzucać Gerbertowi z niczym, przywykł do tego oblicza i tylko chcąc wyjawić coś dotkliwego, chodził przed mentorem mówiąc doń, nie patrząc, jakby mówił do siebie. Fałszywy Sokrates zdawał się wahać jak przy zbyt trudnym problemie. — Odpowiem ci w sposób niezadowalający. Nie jest zbyt dobrze dla człowieka rozeznawać się w pełni cielesnego i duchowego urządzenia. Zupełne rozeznanie określa granicę ludzkich możliwości, a człowiek znosi je tym gorzej, im mniej jest z przyrodzenia ograniczony w zamiarach. Tyle po pierwsze. Po wtóre, imiona zachowuje się inaczej niż wszelkie pojęcia, schowane za mową. Czemu? Ponieważ imiona nu tworzą żadnego spójnego układu. Są przecież czysto umów ne. Każdy nazywa się jakoś, lecz mógłby się nazywać całkiem inaczej i być tym samym człowiekiem. O imionach własnych decyduje przypadek, zwany rodzicami. Tak więc imionom i nazwiskom brak konieczności logicznej i fizycznej. Jeśli pozwolisz na małą dywagację filozofa, istnieją tylko rzeczy i ich relacje. Być człowiekiem to tyle, co być pewną rzeczą, niniejsza o to, że żywą. Być bratem lub synem, to już relacja. Badając noworodka wszystkimi metodami, wykryjesz w nim wszystko i dotrzesz do jego kodu dziedzicznego, ale nie do nazwiska. Świat się poznaje. Natomiast do imion tylko się przywyka. Tej różnicy nie czuje się w zwykłym życiu. Kto jednak przyszedł dwa razy na świat, doświadcza jej. Niewykluczone, że przypomnisz sobie, jak się nazywasz. Może to zajść w każdej chwili. Może nie zajść wcale. Dlatego radziłem ci przybrać choć tymczasowe imię. Nie będzie w tym żadnej nieuczciwości ani fałszu. Staniesz w sytuacji własnych rodziców nad twoją kolebką. Oni też nie wiedzieli, nim się pobrali, jakie nadadzą ci imię. Wybrawszy je, po lalach, nie umieliby już pomyśleć, że masz jakieś inne, przyrodzone, właściwsze imię i że go ci nie nadali. — Mówisz raczej jak Pytia — powiedział na to, starając się ukryć, jak dotknęły go słowa o jego śmierci. Nie pojmował, czemu tak reaguje na dobrze znany fakt — choć właściwie powinien odczuwać niesłychaną satysfakcję powstałego z martwych. — Nie chodzi mi o imię. Wiem, że moje nazwisko zaczyna się na P. Cztery do sześciu liter. Parvis albo Pirx. Wiem, że tamtych nie dało się uratować. Byłoby lepiej, gdyby mi nie pokazali tej listy. — Liczyli na to, że się rozpoznasz. — Nie mogę wybrać na oślep. Mówiłem ci to już. — Wiem i rozumiem twoje pobudki. Należysz do ludzi zwracających mało uwagi na samych siebie. Tak było z tobą zawsze. Nie chcesz wyboru? Nie. — Ani nadanego imienia? — Nie. — Co więc zamierzasz? — Nie wiem. Może usłyszałby jeszcze jakieś perswazyjne rady, lecz pierwszy raz odkąd bywał w tym gabinecie, skorzystał z uprawnień — żeby zetrzeć treść wszystkich rozmów z maszyną i jakby mu tego nie było dość, następnym dotknięciem zdmuchnął w nicość popiersie greckiego mędrca. Poczuł wówczas złą satysfakcję, bezrozumną, choć przejmującą, jakby zabił, nie zabijając, tego, przed kim się nazbyt obnażył, i kto, będąc Nikim, tak rozsądnie i bezapelacyjnie patronował jego bezradności. Była to nędzna namiastka; argumentu i pożałował uczynku, którym rozstał się z bezwinnym urządzeniem. Skoro jednak miało rację w tym, że nie tyle siebie chciał mieć w świecie, ile w sobie świat, stłumił próżny gniew, wstyd i zapomniał o nich na dobre, wziąwszy się do spraw ważniejszych od własnej przeszłości. Było czego się uczyć. Największy i ostatni projekt szukania cywilizacji pozaziemskich zwany CYKLOPEM spełzł po kilkunastu latach na niczym. Tego zdania byli ci, którzy po nasłuchu gwiazd oczekiwali odbioru zrozumiałych sygnałów. Zagadka Milczącego Wszechświata, Stąd wziął się pesymizm — jako przeświadczenie o unikalności Ziemi nie tylko w ramieniu Drogi Mlecznej, lecz w miriadach innych spiralnych galaktyk. Dalsze przyrosty wiedzy — właśnie astrofizycznej — zderzyły ów pesymizm ze sceptycyzmem. Ilość cech kosmicznych energii i materii, które utworzyły pojęcie Nie powstaje wprawdzie dość często, lecz rozwija się na ogół w pozabiałkowe strony — krzem ukazał już obfitość związków równą obfitości połączeń węgla, atomowego zwornika białek, a silikonowe wszczęte ewolucje pozostają trwale niestyczne ze strefą rozumu lub tworzą jej odmieńce, wyzbyte pokrewieństwa z ludzką umysłowością. Nie rozbłysk inteligencji zdarza się różnopostaciowo, lecz trwa krótko. Tylko w swej bezrozumnej epoce biegnie rozwój życia przez miliardy lat. Stworzenia Naczelne, jeśli ukształtowane, po stu lub dwustu tysiącach lat bezwiednie wszczynają erupcję technologiczną. Erupcja ta nie tylko unosi je coraz szybciej ku coraz wyższym umiejętnościom władania mocami Przyrody. Ten wybuch — bo podług zegara kosmicznego chodzi o istną eksplozję — roznosi cywilizacje w zbyt odmienne strony, by mogły się porozumieć przez wspólnotę myślenia. Takiej wspólnoty nie ma wcale. Stanowi ona przesąd antropocentryczny, odziedziczony przez ludzi po najstarszych wierzeniach i mitach. Rozumów może być wiele i właśnie przez to, że jest ich aż tak wiele, niebo wobec nas milczy. Nic podobnego, utrzymywały inne hipotezy. Rozwiązanie zagadki jest daleko prostsze. Ewolucja życia, jeśli narodzi Rozum, czyni to serią jednorazowych przypadków. Rozum ten może zostać unicestwiony w powiciu każdym gwiezdnym wtargnięciem w pobliże rodzicielskiej planety. Interwencje kosmiczne są zawsze ślepe i losowe; czyż paleontologia, z pomocą galaktografii, tej archeologii Drogi Mlecznej, nie dowiodła, jakim kataklizmom, jakim górom mezozoicznych zwłok gadzich zawdzięczają Naczelność ssaki — i jaki splot zajść — glacjałów, pluwiałów, stepowienia, zmian ziemskich biegunów magnetycznych, tempa mutacji, stał się drzewem genealogicznym człowieka? Mimo to Rozum może dojrzewać wśród trylionów słońc. Może wkraczać na drogę ziemskiego rodzaju, a wówczas ta wygrana na gwiezdnej loterii po jednym, drugim tysiącu lat obraca się w katastrofę, gdyż technologia jest obszarem groźnych pułapek i kto weń wkroczy, łatwo kończy fatalnie. Istoty rozumne umieją dostrzec to zagrożenie, ależ tak, kiedy już jest za późno. Wyzbywszy się wiar religijnych, przemierzywszy ich późne, zwyrodniałe odmiany jako ideologie, nęcące spełnieniem doczesnych, tylko doczesnych życzeń, cywilizacje usiłują wyhamować własny rozpęd, lecz to już niemożliwe. Nawet tam, gdzie ich nie rozdziera żaden wewnętrzny antagonizm. Rozbitek z Tytana miał wiele czasu, aby stawiać pytania i słuchać odpowiedzi. Od rozmyślań nad sobą i światem, na Ziemi zwanych filozofią, przechodzą Rozumni do działań, wyjaśniających im coraz dobitniej, że cokolwiek powołało ich do bytu, nie dało im nic pewniejszego nad śmiertelność. Zawdzięczają jej właśnie swoje powstanie, bo bez niej nie pracowałaby miliardoletnia zmienność kształtowanych i ginących gatunków. Zrodziła ich otchłań wszystkich śmierci archeozoiku, ery paleozoicznej, kolejnych geologicznych epok i razem ze swoim Rozumem otrzymują zapewnienie zgonu. Rychło, po kilkunastu wiekach od tej diagnozy, rozpoznają rodzicielskie sposoby Natury, ową tyleż perfidną, co marnotrawczą technologię samospełniających się procesów, jakich używa Przyroda, by dać pole kolejnym formom życia. Owa technologia budzi podziw, dopóki pozostaje niedostępna jej odkrywcom. I to nie trwa jednak długo. Okradłszy rośliny, zwierzęta, własne ciała z ich sekretów, przetwarzają środowisko, czyli siebie, a ten wzrost władztwa nie daje się nasycić. Mogą wyjść w Kosmos — aby przekonać się na dobre, jak jest im obcy i jak piętno zwierzęcego pochodzenia odcisnęło się bezwzględnie w ich ciałach. Przezwyciężają i tę obcość; niebawem wewnątrz zbudowanej technosfery stają się ostatnim reliktem prastarej schedy biologicznej. Razem z dawną nędzą, z głodem, epidemiami, bezlikiem starczych przypadłości mogą porzucić śmiertelne ciała. Szansa ta pojawia się zrazu jako fantasmagoryczne, dalekie, przerażające rozdroże. Tego rodzaju ogólniki, tracące dość ponurym patosem i jakąś inżynierską eschatologią, przyjmował rozbitek do wiadomości z niechęcią. Chciał poznać cel wyprawy, skoro stał się jej mimowolnym uczestnikiem i zbliżyło go do jej projektu klasyczne już w egzobiologii dzieło nowszej daty, w którym ujrzał diagram Hortegi i Neyssla. Diagram ten przedstawia rozwój psychozoików w Kosmosie z ich ciągiem głównym i rozgałęzieniami. Początek głównego ciągu przypada na wczesny wiek technologiczny. Jest w czasowym przebiegu krótki; nie daje odgałęzień przez tysiąc lat, między etapem narzędzi mechanicznych i informatycznych. W następnym tysiącleciu informatyka krzyżuje się z biologią, tworząc nurt przyspieszenia biotycznego. W tym miejscu wartość diagnostyczna wykresu przechodząc w prognostyczną słabnie. Kształt głównego ciągu wyznaczyły fakty i teorie; jego rozbiegi są wypadkowymi już samych tylko teorii, co prawda wspartych przez inne, o wysokim stopniu wiarygodności. Krytycznym rozdrożem głównego ciągu jest czas, w którym sprawność konstruktorska Rozumnych zrównuje się z życiosprawczą potencją Natury. Przewidzieć dalszego biegu pojedynczej cywilizacji nie można. Wynika to z samego charakteru rozdroża. Pewna część cywilizacji może pozostać na głównym ciągu, przez silną restrykcję dostępnej, lecz nie urzeczywistnianej autoewolucji. Przypadek graniczny biokonserwatyzmu oznacza wtedy prawo stanowione (ustawy, konwencje, zakazy z penitencjarną sankcją), któremu podlegają kategorycznie sprawności, przejęte od Natury. Powstają techniki zwrócone ratowniczo ku środowisku: winny przystosować technosferę bezurazowo do biosfery. Zadanie to może, choć nie musi, zostać wykonane; wówczas cywilizacja, w serii autodestrukcyjnych kryzysów, faluje demograficznie. Może padać i regenerować się szereg razy, płacąc za tę samozgubną inercję miliardami ofiar. Nawiązywanie międzygwiezdnej łączności nie należy wtedy do jej najpilniejszych zadań. Konserwatyści głównego ciągu milczą: to oczywiste. Niekonserwatywnych biotycznie rozwiązań jest wiele. Podjęte decyzje są na ogół nieodwracalne. Stąd silny rozbieg starych psychozoików. Hortega, Neyssel i Amicar wprowadzili pojęcie „okna kontaktu”. Jest to przedział czasu, w którym Rozumni stoją JUŻ wysoko użytkową wiedzą, lecz JESZCZE nie wzięli się do przekształcania naturalnie danej im Rozumności — odpowiednika mózgu ludzkiego. „Okno kontaktu” jest kosmicznie mgnieniem. Od łuczywa do lampy naftowej upłynęło 16 000 lat, od tej lampy do lasera sto lat, różnica informacji niezbędnej dla kroku łuczywo — laser jest podobna do różnicy nieodzownej dla kroku dzielącego rozpoznanie kodu dziedziczności od jego wdrożenia w poatomowy przemysł. Przyrosty wiedzy są w fazie „okna kontaktu” eksponencjalne, u jej kresu — hyperboliczne. Przedział kontaktu jako porozumienia liczy pesymalnie 1000 lat ziemskich, optymalnie 1800 do 2500 lat. Poza oknem panuje dla wszystkich cywilizacji niedojrzałych i przejrzałych milczenie. Pierwsze nie dysponują dla łączności mocą, drugie albo otorbiają się, albo tworzą agregaty komunikujące się z sobą nadświetlnie. W kwestii nadświetlnej łączności panował spór. Żadnego rodzaju materii bądź energii nie można doprowadzić do przekroczenia chyżości światła, lecz tę barierę można, twierdzili niektórzy, ominąć wybiegiem. Niechaj pulsar z wmrożonym w neutronową gwiazdę magnetycznym polem wiruje z przyświetlną szybkością. Promień jego emisji zatacza kręgi wokół osi pulsara i w dostatecznej odległości przemierza odcinki przestrzeni z nadświetlną prędkością. Jeż;eli na kolejnych odcinkach obiegu tego promienia znajdują się obserwatorzy, mogą zsynchronizować swoje zegary ponad barierą wykrytą przez Einsteina. Winni tylko znać dane dotyczące odległości boków trójkąta „pulsar — obserwator A — obserwator B” oraz prędkość obrotową „latarni morskiej”. Tyle dowiedział się wskrzeszony na „Eurydyce” o kosmicznych cywilizacjach w roku jej bezustannie rosnącego pędu. Dotarł wtedy do bariery, której nie umiał przezwyciężyć. Maszynowy pedagog nie okazał niezadowolenia uczniowi zbyt mało zdolnemu, by pojąć arkana energetyki sideralnej i jej związków z inżynierią i balistyką grawitacyjną. Te owoce ostatnich odkryć wsparły projekt wyprawy do gwiazd Harpii, zakrytych przed zeszłowiecznymi astronomami chmurą, zwaną Workiem Węgla. „Eurydyka” miała go wyminąć, wejść do „temporalnej przystani” kollapsara ochrzczonego Hadesem, wysłać jeden swój człon ku planecie zwanej Kwintą Dżety Harpii, czekać powrotu zwiadowcy i wykonać dla powrotu zagadkowy manewr zwany pasażem przez retrochronalny teroid — dzięki czemu wróci w pobliże Słońca ledwie osiem lat po starcie. Bez tego pasażu wróciłaby po dwóch tysiącach lat, a właściwie nigdy. Statek zwiadowczy „Eurydyki” miał samodzielnie przebyć cały parsek z załogą w stanie embrionacji. Wariant wili yfikowania ludzi odrzucono, ponieważ dawał tylko 98 % pewności ożywienia ściętych w lód. Pilot przedwiecznych lakiet czuł się przy tych wykładach jak dziecko wdrażane w funkcje synchrofazotronu. Albo niedostateczne były umiejętności Memnora, albo jego. Uznał też, że stał się odludkiem i nie może dłużej być Robinsonem u boku elektronicznego Piętaszka. Pojechał do obserwatorium w dziobowym członie „Eurydyki”, żeby zobaczyć gwiazdy. Istna hala lśniła niepojętą aparaturą, darmo szukał armatniej osady reflektora albo teleskopu znanej konstrukcji — czy po prostu kopuły z przesłoną dla wizualnych obserwacji nieba. Wysoka przestrzeń zdawała się bezludna, choć oświetlona piętrowymi girlandami dookolnych lamp. Biegły wzdłuż nich wąskie galerie, połączone kolumnami aparatów. Wróciwszy po nieudanej wizycie do swej kajuty, zauważył na stole starą, roztrzepaną książkę z karteczką od Gerberta, który użyczył mu tej lektury do snu. Lekarz znany był z . tego, że wziął na pokład moc książek fantastycznej treści i wolał je od olśniewających holowizyjnych spektakli. Widok książki wzruszył obdarowanego. Tak długo był znów wśród gwiazd i tak długo ich nie widział, a nie umiał, co gorsza, zbliżyć się do ludzi, którzy ufundowali mu nową podróż — wraz z nowym życiem. Kajutę, jak o to prosił, dostał urządzoną niby wpół na morskim statku, wpół — na dawnej towarowej rakiecie — pomieszczenie mieszkalne sternika czy nawigatora, niepodobne w niczym do pasażerskich, bo to nie miejsce chwilowego pobytu jak w hotelu, lecz. dom. Miał nawet piętrową koję. Na górnej kładł zwykle odzież, kiedy się rozbierał, nad wezgłowiem dolnej zaświecił lampkę, okrył nogi kocem i myśląc, że grzeszy znów biernością i lenistwem, ale już może ostatni raz, otwarł książkę w miejscu oznaczonym przez Gerberta. Przez chwilę czytał nie rozumiejąc słowa, tak podziałał nań zwykły czarny druk. Krój czcionek, żółtawy, osłabły papier kartek, prawdziwe szwy introligatorskie, wypukłość grzbietu w okładkach, wydały mu się czymś niewiarygodnie własnym, jedynym, zgubionym i odnalezionym — choć prawdą a Bogiem nigdy nie był pożeraczem literatury. Teraz jednak w czytaniu odkrywał coś solennego, jakby nieżyjący autor złożył mu kiedyś obietnice, i choć tyle przeszkód przyszło pokonać, ziściła się. Miał dziwny zwyczaj: otwierał książkę na chybił trafił i tam zaczynał lekturę. Pisarzom niezbyt by się to podobało. Nie wiedział, czemu tak postępuje. Być może chciał wtargnąć w zmyślony świat nie przez przygotowane wejście, lecz od razu w środek. Zrobił to i teraz. „…opowiedzieć panu? Profesor zaplótł ręce na piersiach. — Okrętem do portu Borna — zaczął, opadając na krzesło. Przymknął oczy. — Kołowcem rzecznym do Bangala. Tam zaczyna się dżungla. Potem sześć tygodni konno, dłużej nie można. Nawet muły giną. Śpiączka… Był tam taki stary szaman, Nfo Tuabe — wymówił to słowo z francuskim akcentem na ostatniej sylabie. — Przyjechałem łapać motyle. Ale on wskazał mi drogę… Przerwał na krótką chwilę. Otworzył oczy. — Pan wie, co to znaczy dżungla? Skąd może pan wiedzieć? Zielone, oszalałe życie. Wszystko drży, czuwa, rusza się, w gęstwinie natłok żarłocznych stworzeń, obłąkane kwiaty jak wybuchy kolorów, ukryte w lepkich pajęczynach owady — tysiące, tysiące nie poklasyfikowanych gatunków. Nie to co u nas, w Europie. Nie trzeba szukać. W nocy cały namiot obsiadają ćmy, wielkie jak dłoń, natarczywe, ślepe, setkami padają w ogień. Cienie chodzą po płótnie. Murzyni drżą, wiatr nawiewa grzmoty z różnych stron. Lwy, szakale… No, ale to nic. Potem przychodzi osłabienie i gorączka. Jeśli się już porzuciło konie — dalej pieszo. Miałem surowicę, chininę, germaninę, wszystko co pan chce. Wreszcie pewnego dnia żadnej rachuby nie ma, człowiek czuje dopiero, że podział tygodni i cały kalendarz jest jakimś śmiesznym sztucznym tworem — pewnego dnia nie można dalej iść. Dżungla się kończy. Jeszcze jedna wioska murzyńska. Nad samą rzeką. Rzeki nie ma na mapie, bo trzy razy do roku zapada w lotne piaski. Część koryta jest podziemna. Ot, kilka lepianek z wypalonej słońcem gliny i szlamu. Tam mieszkał Nfo Tuabe. Nie znał angielskiego, skądże. Miałem dwu tłumaczy. Pierwszy przekładał moje słowa na dialekt wybrzeża, a drugi tłumaczył z dialektu na język Buszmenów. Nad całym pasem dżungli, od szóstego stopnia szerokości, panuje tam stara rodzina królewska. Potomkowie Egipcjan, jak sądzę. Wyżsi i daleko inteligentniejsi od Murzynów z Afryki Środkowej. Nfo Tuabe narysował mi nawet mapę, oznaczył na niej granice królestwa. Uratowałem mu syna od śpiączki. I za to właśnie… Nie otwierając oczu, profesor sięgnął do wewnętrznej kieszeni. Wydobył z notatnika kartkę papieru porysowaną czerwonym atramentem. Wiły się na niej pogmatwane linie. — Trudno się zorientować… Tutaj kończy się dżungla, jak ucięta nożem. To granica królestwa. Spytałem, co jest dalej. Nie chciał mówić o tym w nocy. Musiałem przyjść w dzień. Dopiero wtedy, w tej swojej cuchnącej norze bez okien… nie wyobraża pan sobie, jaki tam jest zaduch… powiedział mi, że dalej są mrówki. Białe ślepe mrówki, które budują wielkie miasta. Kraj ich ciągnie się całymi kilometrami. Rude mrówki walczą z białymi. Nadchodzą wielką, żywą rzeką przez dżunglę. Wtedy słonie uchodzą z okolicy stadami, wyłamując w poszyciu wielkie tunele. Tygrysy uciekają. Nawet węże. Z ptaków zostają tylko sępy. Mrówki idą rozmaicie: czasem miesiąc, dniem i nocą, rdzawym ruchomym strumieniem, a cokolwiek stanie na ich drodze — niszczą. Dochodzą do skraju dżungli, napotykają kopce białych i zaczyna się walka. Nfo Tuabe widział ją raz w życiu. Rude mrówki, pokonawszy straże białych, wchodzą do ich miasta. Nie wracają nigdy. Co się dzieje z nimi — nie wiadomo. Ale na drugi rok przedzierają się przez dżunglę nowe zastępy. Tak było za jego ojca, dziada i pradziada. Tak było zawsze. Gleba w mieście białych mrówek jest żyzna. Za dawnych czasów Murzyni próbowali zużytkować ją, usiłowali zniszczyć ogniem kopce termitów. Ale przegrali tę walkę. Zasiewy zostały zniszczone. Budowali szałasy i zagrody z drzewa. Termity docierają do nich podziemnymi korytarzami, przenikają w głąb konstrukcji i tak je przegryzają od wnętrza, że nagle padają, gdy dotknąć ręką. Próbowali użyć gliny. Wtedy zamiast robotników zjawiali się żołnierze. Ci właśnie — wskazał na słój. W środku, przymocowane klamerkami do szklanej płytki, widniały okazy olbrzymich termitów. Kilka wojowników, ogromnych i jakby kalekich stworzeń. Trzecią część tułowia okrywał rogowy pancerz z przyłbicą zakończoną rozdziawionymi nożycami. Delikatne nóżki i odwłok przytłaczała masa rozrosłego pancerza. — To nie jest dla pana niczym nowym, prawda? Wiemy, że są połacie ziemi, na których panują termity. W Ameryce Południowej… Mają dwa rodzaje żołnierzy, coś w rodzaju wewnętrznej policji i obrońców. Kopce dochodzą ośmiu metrów wysokości. Zbudowane z piasku i wydalin, tworzą cement, twardszy od portlandzkiego. Żadna stal się go nie ima. Bezokie, białe, miękkie owady, które żyją od kilkunastu milionów lat odcięte od światła. Zbadane przez Packarda, Schmelza i tylu innych. Ale nikt z nich nawet nie podejrzewał… Rozumie pan? Uratowałem mu syna i w zamian za to… Och, to był mędrzec… Wiedział, w jaki sposób odwdzięczyć się białemu po królewsku. Taki zupełnie siwy, czarny aż popielaty Murzyn, jak maska uwędzona w dymie. Powiedział mi tak: Kopce ciągną się milami. Cała równina jest nimi pokryta. Jak las, jak martwy las, jedne przy drugich, skamieniałe olbrzymie pnie — trudno się między nimi przedrzeć. Wszędzie grunt twardy, głucho dudniący pod stopą, zasłany splotami jakby grubych sznurów. To są kanały, którymi biegną termity. Zbudowane są z tego samego cementu co kopce. Ciągną się daleko, wnikają pod ziemię, wydostają się w górę, mają rozgałęzienia, skrzyżowania, przejścia do wnętrza kopców, a co kilkadziesiąt centymetrów — rozszerzenia, w których mijają się termity, biegnące w przeciwnych kierunkach. Tam, w głębi Miasta, pośród miliona skamieniałych termitier, w których wrze ślepe, gwałtowne życie, jest jeden kopiec inny. Niewielki, czarny i zakrzywiony hakowato. Pokazał mi swym brunatnym kciukiem, jak on wygląda. Tam jest serce narodu mrówek. Więcej nie chciał powiedzieć. — I pan mu uwierzył? — wyszeptał słuchacz. Czarne oczy profesora paliły go. — Wróciłem do Bona. Kupiłem pięćdziesiąt kilogramów dynamitu w laskach funtowych, jak go używają w kopalniach. Oskardy, łopaty, kilofy, rydle, cały ekwipunek. Zbiorniki siarki, węże metalowe, maski, siatki — najlepsze, jakie mogłem dostać. Kanistry benzyny lotniczej i arsenał owadobójczych środków, jaki można tylko sobie wyobrazić. Potem wynająłem dwunastu tragarzy i pojechałem w dżunglę. — Zna pan eksperyment Collengera? Uznano go za bajkę. Nie był to co prawda myrmekolog, lecz amator. Przekroił cały kopiec termitów od góry do dołu płytą stalową tak, że obie połowy nie komunikowały się ze sobą wcale. Kopiec był młody, termity dopiero go budowały. Po sześciu tygodniach wydobył płytę i okazało się, że budowały nowe korytarze tak, że ich wyloty po obu stronach przegrody ściśle sobie odpowiadały — ani milimetra różnicy w pionie czy w poziomie. Tak jak ludzie budują tunel, jednocześnie rozpoczynając roboty z dwu stron góry i spotykają się w jej wnętrzu. W jaki sposób porozumiewały się termity przez stalową płytę? Potem — doświadczenie Glossa. Także nie sprawdzone. Twierdził, że jeśli zabić królową termitów, owady oddalone o kilkaset metrów od kopca zdradzają natychmiast podniecenie i wracają do domu. Znowu przerwał. Wpatrywał się w czerwony żar kominka, nad którym zjawiały się i znikały lotne błękitne płomyki. — Drogę miałem… no tak. Najpierw uciekł przewodnik, potem tłumacz. Rzucali rzeczy i znikali. Rano, kiedy się budziłem w moskitierze — milczenie, wybałuszone oczy, przerażone twarze i szepty za plecami. Pod koniec wiązałem ich z sobą, a koniec sznura owijałem wokół pięści. Noże zabierałem, żeby go nie mogli przeciąć. Od ciągłego nie dosypiania czy od słońca dostałem zapalenia oczu. Rano powiek nie mogłem rozewrzeć, tak były sklejone. A tu szło lato. Koszula od potu była sztywna jak nakrochmalona, hełmu nie można tknąć z zewnątrz palcem, bo natychmiast wyskakują bąble. Lufa karabinu parzy jak rozpalona sztaba. Torowaliśmy sobie drogę przez trzydzieści dziewięć dni. Nie chciałem iść przez wioskę starego Nfo Tuabe, bo mnie o to prosił: tak że na skraj dżungli wyszliśmy znienacka. Nagle się ten piekielny, duszny gąszcz liści, pnączy, rozwrzeszczanych papug, małp skończył. Jak okiem sięgnąć równina, żółta jak skóra starego lwa. Na niej pośród kęp kaktusów stożki. Kopce. Budowane ślepo od wnętrza, więc często niekształtne. Tutaj spędziliśmy noc. Nad ranem zbudziłem się ze straszliwym bólem głowy. Poprzedniego dnia nieostrożnie zdjąłem na chwilę hełm. Słońce stało wysoko. Żar był taki, że powietrze paliło płuca. Obrazy przedmiotów drżały, jakby piasek płonął. Byłem sam. Murzyni uciekli, przegryzłszy sznur. Pozostał tylko trzynastoletni chłopiec, Uagadu. Zacząłem iść. We dwójkę dźwigaliśmy bagaż na odległość kilkudziesięciu kroków. Potem wracaliśmy i znosili resztę rzeczy. Taką wędrówkę trzeba było powtarzać pięć razy w słońcu, które paliło jak szatan. Pomimo białej koszuli dostałem na plecach wrzodów, które się nie goiły. Musiałem spać na brzuchu. Ale to wszystko głupstwo. Cały dzień zagłębialiśmy się w Miasto Termitów. Nie wiem, czy jest na świecie coś groźniejszego. Niech pan sobie wyobrazi: ze wszystkich stron, z przodu, z tyłu kamienne kopce wznoszące się na dwa piętra. Miejscami tak bliskie, że ledwo można się było między nimi przecisnąć. Nieskończony las chropowatych szarych kolumn. A w środku, kiedy się przystanęło, nikły, bezustanny, miarowy szelest, chwilami przechodzący w pojedyncze stuknięcia. Ściana dotknięta ręką mrowiła się, drżała bez ustanku, nocą i dniem. Kilka razy zdarzyło się nam rozgnieść jeden z takich tunelów, które wyglądają jak popielate powrozy, całymi pękami rozrzucone po ziemi. Szły tam nieskończonymi szeregami białe owady. Natychmiast ukazywały się rogowe hełmy żołnierzy, którzy cięli na oślep powietrze nożycami i wyrzucali lepki, parzący płyn. Szedłem tak dwa dni, bo nie było mowy o jakiejkolwiek orientacji. Dwa, trzy, cztery razy dziennie wdrapywałem się na kopiec wyższy od innych, szukając tego, o którym mówił Nfo Tuabe. Ale widziałem tylko skamieniały las. Dżungla za nami stała się zielonym pasem, potem — błękitną linią na widnokręgu, wreszcie znikła. Zapasy wody malały. A kopcom nie było kresu. Przez lunetę widziałem coraz dalsze aż po horyzont, gdzie zlewały się jak kłosy zboża. Podziwiałem mego chłopca. Bez skargi robił to wszystko co ja, nie wiedząc po co ani dlaczego. Szliśmy tak cztery dni. Byłem zupełnie pijany słońcem. Ochronne okulary nie pomagały. Straszliwy blask był i w niebie, na które przed zmierzchem ani spojrzeć, i w piasku, który się jarzył jak rtęć. A wokół palisady kopców — bez końca. Ani śladu żywego stworzenia. Tu się nawet sępy nie zapuszczały. Tylko gdzieniegdzie stały samotne kaktusy. Nareszcie wieczorem wydzieliwszy przypadającą na ten dzień porcję wody wdrapałem się na szczyt bardzo wielkiego kopca. Myślę, że pamiętał czasy Cezara. Już bez nadziei rozglądałem się, gdy wtem zobaczyłem w lunecie czarny punkt. Myślałem zrazu, że szkło jest zabrudzone. Myliłem się. To był ten kopiec. Nazajutrz wstałem, gdy słońce było jeszcze pod horyzontem. Ledwie dobudziłem mego chłopca. Poczęliśmy nieść rzeczy w kierunku, który oznaczałem wedle kompasu. Zrobiłem też szkic okolicy. Tymczasem kopce, choć nieco niższe, zbliżały się do siebie. Wreszcie stanęły takim częstokołem, że już nie mogłem się przedostać. Murzynek jeszcze mógł, więc podawałem mu pakunki, stojąc między dwiema kolumnami cementu. Potem przeciskałem się górą. Trwało to pięć godzin. Przez ten czas przebyliśmy może sto metrów. Widziałem, że w taki sposób nie zrobimy nic, ale opanowała mnie jakaś gorączka. Nie mówię dosłownie, bo stale miałem koło trzydziestu ośmiu stopni. To sprawa klimatu. Może zresztą wpływa to jakoś na mózg. Wziąłem pięć funtów dynamitu w laskach i wysadziłem kopiec, który stał nam na drodze. Ukryliśmy się za innymi, kiedy zapaliłem lont. Wybuch był przytłumiony, siła eksplozji poszła w głąb. Grunt zadygotał. Ale inne kopce stały. Z wysadzonego zostały tylko wielkie skorupiaste odłamy, wijące się od białych ciał. Dotychczas nie szkodziliśmy sobie nawzajem. Teraz rozpoczęła się walka. Nie można było przejść przez krater utworzony wybuchem. Dziesiątki tysięcy termitów wyłaziły z czeluści i szły ławą jak fala. Obmacywały każdy skrawek gruntu. Rozpaliłem siarkę, wziąłem na plecy zbiornik. Pan wie, jak wygląda taki przyrząd. Przypomina sikawkę, którą ogrodnicy skraplają krzewy. Albo miotacz ognia. Gryzący dym buchał rurą, którą trzymałem w ręku. Nałożyłem maskę gazową, drugą dałem chłopcu. Dałem mu też specjalnie w tym celu zamówione buty — oplecione stalową siateczką. Udało się nam w ten sposób przejść. Puszczałem strumienie dymu, który rozpędzał termity. Te, które się nie cofały, ginęły. W jednym miejscu musiałem użyć benzyny, rozlałem ją i podpaliłem, stwarzając między nami i potokiem termitów zaporę z ognia. Pozostało jeszcze jakichś sto metrów do czarnej termitiery. O spaniu nie było mowy. Siedzieliśmy przy kopcącym bezustannie zbiorniku, świecąc latarkami. Co za noc! Tkwił pan kiedyś sześć godzin w masce gazowej? Nie? No więc niech pan sobie wyobrazi, ca to znaczy tkwić w rozpalonym gumowym ryju. Gdy chciałem odetchnąć swobodniej, odciągając maskę od twarzy, dusiłem się dymem. Tak przeszła noc. Chłopak mój drżał bezustannie. Bałem się, czy to nie febra. Wreszcie wstał nowy dzień. Woda kończyła się. Mieliśmy jeszcze tylko jeden kanister. Mógł starczyć nam najwyżej na trzy dni przy skąpym zaspokajaniu pragnienia. Należało jak najszybciej wracać. Profesor przerwał, otwarł oczy i spojrzał w palenisko. Żar poszarzał już całkiem. Światło lampy ogarniało pokójr zielony, łagodny blask jakby sączący się przez taflę wody. — Wtedy doszliśmy do czarnego kopca. Podniósł dłoń w górę. — Jak zakrzywiony palec. Tak wyglądał. O powierzchni gładkiej, jak wypolerowanej. Otaczały go kopce niskie, co najosobliwsze — nie pionowe, lecz pochylające się ku niemuf rzekłbyś, maszkary skamieniałe w groteskowym ukłonie. Zgromadziłem wszystkie zapasy w jednym miejscu tego koliska — mierzyło ze czterdzieści kroków — i zabrałem się do roboty. Nie chciałem niszczyć czarnego kopca dynamitem. Od chwili, gdy weszliśmy w tę przestrzeń, termity więcej się nie pokazywały. Można było zerwać wreszcie maskę z twarzy. Co za ulga! Przez parę minut nie było na ziemi człowieka szczęśliwszego ode mnie. Nieopisana rozkosz swobodnego oddechu — i ten kopiec, czarny, niesamowicie zakrzywiony, niepodobny do niczego, co znałem. Jak oszalały tańczyłem i śpiewałem, nie bacząc na pot gradem lecący z czoła. Mój Uagadu patrzał na to przerażony. Myślał może, że oddaję cześć czarnemu bożkowi… Ochłonąłem jednak szybko. Powodów do radości było niewiele: woda kończyła się, suchy prowiant starczył ledwo na dwa dni. Co prawda zostawały termity. Murzyni uważają je za przysmak. Ale nie mogłem się przezwyciężyć. Zresztą głód uczy… Urwał znowu. Oczy mu błyszczały. — Żeby dużo nie mówić… mój panie, rozwaliłem ten kopiec… stary Nfo Tuabe mówił prawdę. Pochylił się do przodu. Rysy jego zaostrzyły się. Mówił bez wytchnienia. — Była tam najpierw warstwa włókien, cienkiego przędziwa niezwykłej gładkości i mocy. We wnętrzu — centralna komora, otoczona grubą warstwą termitów. Czy to były w ogóle termity? Jak żyję, takich nie widziałem. Olbrzymie, płaskie jak dłoń, pokryte srebrnymi włoskami, z lejkowatymi główkami, zakończonymi czymś w rodzaju anteny. Anteny te stykały się z szarym przedmiotem, nie większym od mojej pięści. Owady były niesłychanie stare. Nieruchome jak z drewna. Nie próbowały się nawet bronić: Odwłoki pulsowały miarowo. Ale kiedy odrywałem je od tego centralnego przedmiotu, tej rzeczy krągłej i niezwykłej — natychmiast ginęły. Rozpadały mi się w palcach jak zetlałe szmaty. Nie miałem ani czasu, ani sił, żeby to wszystko badać. Wydobyłem ów przedmiot z komory, zamknąłem w kasetce z blachy stalowej i natychmiast razem z moim Uagadu ruszyłem w drogę powrotną. Mniejsza o to, jak dotarłem do wybrzeża. Spotkaliśmy rude mrówki. Błogosławiłem chwilę, w której zdecydowałem się wlec z powrotem jedyny kanister pełen benzyny. Gdyby nie ogień… Ale mniejsza z tym. To osobna historia. Powiem tylko jedno: na pierwszym postoju uważnie obejrzałem tę rzecz porwaną z czarnego kopca. Kiedy oczyściłem ją z nalotów, ukazała się idealnie regularna kula z substancji ciężkiej, przejrzystej jak szkło, ale nieporównanie silniej załamującej światło. Otóż tam w dżungli objawił się pewien fenomen, na który zrazu nie zwracałem uwagi. Sądziłem, że to może złudzenie. Ale gdy dotarłem do cywilizowanych obszarów na wybrzeżu i później jeszcze, przekonałem się, że to nie było złudzenie… Cofnął się w głąb fotela i prawie niewidzialny w cieniu, z głową odcinającą się od jaśniejszego tła, mówił: — Prześladowały mnie owady. Motyle, ćmy, pajęczaki, błonkoskrzydłe, co pan tylko chce. Dzień i noc ciągnęły za mną huczącą chmurą. A właściwie nie za mną — za moim bagażem, za metalową kasetką, która zawierała kulę. W czasie podróży okrętem było trochę lepiej. Używając radykalnych środków owadobójczych pozbyłem się tej plagi. Nowe nie przybywały — nie ma ich na pełnym morzu. Natomiast ledwo wylądowałem we Francji, wszystko zaczęło się od nowa. A najgorzej mrówki. Gdziekolwiek zatrzymywałem się dłużej niż na godzinę, pojawiały się mrówki. Rudnice, mrówki pniakowe, faraona, czarne, żniwiarki, wielkie i małe ciągnęły nieodparcie do tej kuli, zbierały się na kasetce, pokrywały ją dygocącym kłębem, cięły, przeżerały, niszczyły wszystkie osłony, jakimi ją opakowałem, dusiły się nawzajem, ginęły, wyrzucały kwas usiłując nagryźć nim stalową blachę… Urwał. — Ten dom, w którym się znajdujemy, jego samotne położenie, wszystkie zabezpieczenia, które stosuję, spowodowane są przez to, że bezustannie oblegają mnie mrówki. Wstał. — Robiłem doświadczenia. Za pomocą diamentowych wierteł odkruszyłem od kuli opiłek nie większy niż ziarnko maku. Wywierał takie samo działanie przyciągające jak cała kula. Odkryłem też, że jeśli ją otoczyć grubym płaszczem ołowianym, działanie jej ustaje. — Jakieś promienie…? — ochrypłym głosem wyrzucił słuchacz. Jak zahipnotyzowany wpatrywał się w ledwo majaczącą twarz starego uczonego. — Być może. Nie wiem. — … pan ma tę kulę? — Tak. Czy chce pan ją zobaczyć? Słuchacz zerwał się na równe nogi. Profesor przepuścił go pierwszego w drzwiach, wrócił do biurka po klucz i pospieszył za gościem w ciemny korytarz. Weszli do wąskiej komórki bez okien. Była pusta, w kącie stała duża kasa. pancerna starego systemu. Słabe światło nie osłoniętej żarówki pod sufitem błyszczało sinawo w pancernych płytach. Profesor wetknął pewną ręką klucz w zamek. Przekręcił, nastąpił chrzęst cofających się rygli, grube drzwi odchyliły się. Odstąpił w bok. Kasa była pusta.” |
||
|