"Fiasko" - читать интересную книгу автора (Lem Stanisław)KWINTAPrzed zanurzeniem radiolokatory ostatni raz wspomniały o „Hermesie”, ukazując jak zatacza na nieboskłonie wycinek ogromnej hyperboli, idąc wciąż wyżej, nad rękaw spirali galaktycznej, aby w wysokiej próżni iść przyświetlnym chodem, aż radiowe echa zaczęły przychodzić w rosnących odstępach na znak, że „Hermes” podlega relatywistycznym efektom i jego czas pokładowy coraz bardziej rozchodzi się z czasem „Eurydyki”. Łączność między zwiadowcą i macierzystym statkiem zerwała się ostatecznie, kiedy sygnały automatycznego nadajnika zwiększyły długość fal, rozciągnęły się w wielokilometrowe pasma i osłabły tak, że ostatni zanotował najczulszy indykator w siedemdziesiątej godzinie od startu, kiedy Hades, trafiony przez samobójczego „Orfeusza”, stęknął grawitacyjnym rezonansem i otwarł temporalne czeluście. Cokolwiek miało się przydarzyć zwiadowcy i zamkniętym w nim ludziom, musiało pozostać nieznane przez wiele ich lat. Tym, którzy śpią snem embrionacyjnym, podobnym do śmierci, jako wyzbytym wszelkich rojeń i choćby nimi wyczuwanej utraty czasu, lot się nie dłużył. Nad białymi sarkofagami w tunelowym embrionatorze przez pancerne szkliwo peryskopu świeciła Alfa Harpii, błękitny olbrzym odstrzelony od innych gwiazd konstelacji jednym z własnych, asymetrycznych wybuchów, gdyż był młodym Słońcem i jeszcze się nie ustatkował po nuklearnym zapłonie swoich wnętrz. Po zniknięciu „Eurydyki” GOD przystąpił do manewrowania. „Hermes”, wzbiwszy się nad ekliptykę, runął jak kamień ku Hadesowi, zrazu oddalając się od docelowych gwiazd, żeby je łatwiej osiągnąć grawitacyjnym kosztem giganta, okrążył go bowiem tak, że kollapsar dał mu swym polem solidny rozpęd. Zyskawszy podświetlną prędkość, „Hermes” wysunął z burt wloty strumieniowych reaktorów. Próżnia była tak wysoka, że zgarnianych atomów nie starczyło do zapłonu, więc GOD ekscytował wodór zastrzykami trytu, aż synteza ruszyła. Czarne dotąd gardziele silników rozjarzył blask, pulsujący coraz bardziej, prędzej, jaśniej, i w mroki trysnęły ogniowe słupy helu. Laser „Eurydyki” okazał zwiadowcy startową pomoc mniejszą od przewidywanej, gdyż jeden z hypergolowych boosterów dał kiepski ciąg i zwierciadło rufowe uchyliło się od kursu, a potem „Eurydyka” przepadła jak wchłonięta w nicość, lecz GOD rychło wyrównał stratę dodatkową mocą, wykradzioną Hadesowi. Przy 99 % szybkości światła próżnia we wlotach silnikowych gęstniała, wodoru było pod dostatkiem, trwałe przyspieszenie zwiększało już masę zwiadowcy daleko bardziej niż jego pęd, GOD utrzymywał 20 g bez najmniejszych odchyleń, lecz obliczona na czterykroć większe przeciążenia konstrukcja dzierżyła się bez szwanku. Żaden żywy organizm, większy od pchełki, nie wytrzymałby własnego ciężaru w owym locie. Każdy człowiek ważył ponad dwie tony. Pod tą prasą nie ruszyłby żebrami, gdyby miał oddychać i serce pękłoby mu, tłocząc ciecz, daleko cięższą niż płynny ołów. Nie oddychali jednak i serca ich już nie biły, choć nie zmarli. Załoga spoczywała w tym samym płynnym ośrodku, który zastępował jej krew. Pompy, sprawne i przy stukrotnym ciążeniu (ale takiego by już embrionujący nie znieśli), tłoczyły w ich naczynia onaks, a serca kurczyły się raz lub dwa razy na minutę, nie pracując, a tylko biernie poruszane napływem życiodajnej, sztucznej krwi. We właściwym czasie GOD dokonał zmiany kursu i lecąc teraz wprost ku korotacyjnemu skłębieniu gwiazd galaktyki, „Hermes” wyrzucił przed dziób tarczę osłonową. Wyprzedziła statek o kilka mil i znieruchomiawszy pozornie w tej odległości, służyła za przeciwpromienny pancerz. Inaczej przy rozwijającym pędzie promienie kosmiczne zniszczyłyby zbyt wiele neuronów w mózgach ludzkich. Błękitna Alfa świeciła już za rufą. Wewnątrz tunelowego pokładu w długiej rufie „Hermesa” nie zapanowała jednak całkowita ciemność, gdyż otuliny reaktorów dawały mikroskopijny przeciek kwantom i u ścian tlało promieniowanie Czerenkowa. Ten blady półmrok trwał w pozornym bezruchu, niezmienny w doskonałej ciszy i tylko dwukrotnie wpłynęły weń przez grubościenne okno w zaporze, oddzielającej embrionator od górnej sterowni, ostre, gwałtowne błyski. Za pierwszym razem dotąd ślepy monitor kontrolny tarczy osłonowej łysnął zimną bielą i natychmiast zgasł. GOD, przebudzony w terasekundzie, wydał właściwy rozkaz. Prąd obrócił dźwignie, dziób statku otwarł się i rzygnął płomieniem tak, by nowa wystrzelona w przód Równocześnie wysłał na zewnątrz zdalnie sterowane automaty, które nałożyły na dysze rufy i dziobu kamuflażową aparaturę w postaci elektromagnetycznych mikserów. Odtąd płomienie ciągu rozmazały się: ich radiacja była spektralnie rozpraszana. Najbardziej delikatny etap hamowania odbył się w przedprożach układu za Junoną: GOD zaplanował go i wykonał zręcznie, jak przystało na komputer ultymatywnej generacji. Po prostu przeciął „Hermesem” najwyższe warstwy atmosfery gazowego olbrzyma. Przed statkiem powstała poduszka rozpalonej plazmy i wytracając w niej szybkość, GOD wymógł na klimatyzacji „Hermesa” wszystko, na co było ją stać, by temperatura w embrionatorze nie podniosła się więcej niż o dwa stopnie. Plazmowa poduszka zniszczyła w okamgnieniu osłonową tarczę, która i tak miała zostać odrzucona; zastąpiła ją tarcza innego typu, jako puklerz chroniący przed pyłem i kometowymi szczątkami wśród planetarnych orbit. „Hermes” oślepił się w ogniowym przejściu, lecz ostygł jeszcze w stożku cienia Junony i GOD sprawdził, że płomienne chmury, omal protuberancje, wywołane hamulcowym pasażem opadają zgodnie z prawami Newtona na ciężką planetę. Nie tylko obecność „Hermesa” zacierał, lecz jego ślady. Statek z wygaszonymi silnikami dryfował w dalekim afelium, kiedy w embrionatorze zapaliły się wszystkie światła, a głowice medykomów zawisły nad pojemnikami, gotowe do działania. Podług programu miał się pierwszy obudzić Gerbert, by interweniować jako lekarz, jeśli się to okaże wskazane. Tu jednak kolejność procedury uległa zakłóceniu. Czynnik biologiczny pozostał mimo wszystko najsłabszym ogniwem tak złożonych operacji. Embrionator mieścił się na śródpokładziu i względem statku był mikroskopijną łupinką, otoczoną wielowarstwowymi pancerzami, przeciwpromienną otuliną izolacyjną o dwóch wyjściowych klapach, prowadzących do pomieszczeń mieszkalnych. Centrum „Hermesa”, zwane miasteczkiem, łączyło się szybami komunikacyjnymi ze sterownią, podzieloną na dwie kondygnacje. Między dziobowymi grodziami biegły pokłady Kiedy GOD włączył układy reanimacyjne, na „Hermesie” panowała korzystna dla operacji nieważkość. Budzony w pierwszej kolejności Gerbert odzyskał normalne tętno i temperaturę ciała, ale się nie ocknął. GOD zbadał go sumiennie i zawahał się z podjęciem decyzji. Był skazany na samodzielność. Dokładniej mówiąc, nie wahał się, lecz zestawiał ze sobą rozmaite dystrybucje prawdopodobieństwa skutecznych zabiegów. Wynik anamnezy był dwumianowy. Mógł albo wziąć się do reanimacji dowódcy, Steergarda, albo wydobyć lekarza z embrionatora i przenieść go do salki operacyjnej. Postąpił jak człowiek rzucający w obliczu niewiadomych monetą. Gdy nie wiadomo, co lepsze, nie ma taktyki nad czysto losową. Randomizator wskazał dowódcę i GOD go usłuchał. Po dwu godzinach Steergard, jeszcze na wpół przytomny, usiadł w otwartym embrionatorze, rozdarłszy przejrzystą błonę, która obciskała jego nagie ciało. Rozejrzał się dokoła, szukając oczami tego, kto winien już był nad nim stać. Głośnik coś do niego mówił. Wiedział, że jest to głos mechaniczny, że coś się stało z Gerbertem, choć nie rozumiał dobrze powtarzanych w kółko słów. Chcąc wstać, uderzył głową w nie do końca odchyloną pokrywę embrionatora, co go na chwilę zamroczyło. Pierwszym dźwiękiem ludzkiej mowy w systemie Dżety było soczyste przekleństwo. Lepki, biały płyn ściekał Steergardowi z włosów przez czoło na twarz i piersi. Wyprostował się zbyt raptownie i koziołkując ze zgiętymi kolanami przeleciał tunelem wzdłuż wszystkich pojemników z ludźmi aż do klapy w ścianie. Przywarł plecami do miękkiej wyściółki w kącie między nadprożem i stropem i otarłszy lepiący się do palców mleczny płyn z powiek, ogarnął spojrzeniem całe cylindryczne wnętrze embrionatora. W przerwie między sarkofagami o podniesionych pokrywach stały już otworem wejścia do łazienek. Wsłuchał się w głos maszyny. Gerbert jak inni żył, ale nie ocknął się po wyłączeniu umbilikatora. To nie mogło być nic poważnego: wszystkie encefalografy i elektrokardiografy pokazywały przewidzianą normę. — Gdzie jesteśmy? — spytał. — Za Junoną. Lot przebiegł bez zakłóceń. Czy mamy przenieść Gerberta do operacyjnej? Steergard zastanowił się. — Nie. Sam się nim zajmę. W jakim stanie jest statek? — W pełnej sprawności. — Czy odebrałeś jakieś radiogramy „Eurydyki”? — Tak. — Jaki stopień ważności? — Pierwszy. Czy podać treść? — O co chodzi? — O zmianę procedury. Czy podać treść? — Jak długie są te radiogramy? — Trzy tysiące sześćset sześćdziesiąt wyrazów. Czy podać treść? — Podaj w skrócie. — Nie mogę streszczać niewiadomych. — Ile niewiadomych? — I to jest niewiadomą. W toku tej wymiany zdań Steergard odbił się od stropu. Lecąc ku zielono-czerwonemu światłu nad kriotenerem Gerberta, zdążył ujrzeć się w lustrze łazienkowego przejścia: muskularny tors, lśniący onaksem, który wyciekał jeszcze kroplami z kikuta podwiązanej pępowiny, jak u ogromnego noworodka w popłuczynach płodowych. — Co się stało? — spytał. Zaparłszy się bosymi nogami pod kontenerem lekarza, przyłożył mu rękę do piersi. Serce biło miarowo. Na wpółotwartych wargach śpiącego bielał kleiście onaks. — Podaj to, co pewne — powiedział. — Wszystko w porządku — powiedział Steergard. Masowany zdawał się nie słyszeć. — GOD! — Słucham. — Co zaszło? „Eurydyka” czy Kwinta? — Zmiany na Kwincie. — Podaj zbiór. — Zbiór mętnych jest mętny. — Mów, co wiesz. — Przed zanurzeniem zaszły szybkozmienne skoki albeda, radioemisja osiągnęła trzysta gigawatow białego szumu. Na Księżycu drga biały punkt uznany za plazmę w magne tycznym uchwycie. — Jakie zalecenia? — Ostrożność i rekonesans w kamuflażu. — A konkretnie? — Działać podług własnego uznania. — Odległość od Kwinty? — Miliard trzysta milionów mil po prostej. — Kamuflaż? — Wykonałem. — Mix? — Tak. — Zmieniłeś program? — Tylko podejścia. Statek jest w cieniu Junony. — Sprawność statku pełna? — Pełna. Czy mam reanimować załogę? — Nie. Obserwowałeś Kwintę? — Nie. Wytraciłem kosmiczną w termosferze Junony. — To dobrze. Teraz milcz i czekaj. — Milczę i czekam. Ciekawy początek — pomyślał Steergard, wciąż masując piersi lekarza. Ten westchnął i poruszył się. — Widzisz mnie? — spytał go nagi dowódca. — Nie mów. Mrugnij. Gerbert zamrugał i uśmiechnął się. Steergarda oblał pot, ale wciąż go masował. — Leżący zamknął oczy i niepewną ręką dotknął czubka swego nosa. Potem spojrzeli na siebie w uśmiechu. Lekarz zgiął kolana. — Chcesz wstać? Nie spiesz się. Nie odpowiadając, Gerbert ujął rękami brzeg swego łoża i dźwignął się. Zamiast usiąść, od impetu wzbił się w powietrze. — Uważaj — zero g — przypomniał mu Steergard. — Pomału… Gerbert rozglądał się po wnętrzu embrionatora, już przytomny. — Jak tamci? — spytał, odgarniając włosy przylepione do czoła. — Reanimacja w toku. — Czy mam pomagać, doktorze Gerbert? — spytał GOD. — Nie trzeba — rzucił lekarz. Sam po kolei sprawdzał kontrolne wskaźniki nad sarkofagami. Dotykał piersi, oglądał gałki oczu, badał odruchy spojówkowe. Doszedł go szum wody i ekshaustorów z łazienki. Steergard brał prysznic. Nim lekarz doszedł do ostatniego, Nakamury, dowódca już w szortach i czarnej koszulce trykotowej wrócił ze swojej kabiny. — Jak ludzie? — spytał. — Wszyscy zdrowi. U Rotmonta ślad arytmii. — Zostań przy nich. Zajmę się pocztą… — Są wiadomości? — Sprzed pięciu lat. — Dobre czy złe? — Niezrozumiałe. Bar Horab zalecił zmianę programu. Coś dostrzegli na Kwincie przed zanurzeniem. I na Księżycu. — Co to znaczy? Steergard stał u wejścia. Lekarz pomagał wstać Rotmontowi. Trzej już się myli. Inni pływali wokół, poznawali się, przeglądali w lustrze, próbując mówić jeden przez drugiego. — Daj mi znać, kiedy przyjdą do siebie. Czasu mamy dość. — Z tymi słowami dowódca odepchnął się od klapy, przeleciał między nagimi jak pod wodą wśród białych ryb i znikł w przejściu do sterowni. Po rozważeniu sytuacji Steergard wyprowadził statek nad płaszczyznę ekliptyki, opuściwszy stożek cienia najsłabszym ciągiem, aby podjąć pierwsze obserwacje Kwinty. Widniała blisko Słońca jak sierp. Całą okrywały chmury. Jej szum nasilił się do czterystu gigawatów. Analizatory fourierowskie nie wykazywały żadnego typu modulacji. „Hermes” oblekł się już osłoną, pochłaniającą nietermiczne promieniowanie, aby nie można go było wykryć radiolokacją. Steergard wolał przesadzić w ostrożności, niż zgrzeszyć jakimkolwiek ryzykiem. Techniczna cywilizacja oznaczała astronomię, astronomia — czułe bolometry i tym samym nawet asteroid, cieplejszy od próżni, mógł zwrócić na siebie uwagę. Toteż do pary wodnej, użytej teraz dla manewrowania, domieszał nieco siarczków, w jakie obfitują sejsmiczne gazy. Co prawda czynne wulkanicznie asteroidy są rzadkością, zwłaszcza przy masie tak małej jak masa zwiadowcy, lecz roztropny dowódca wysłał w przestrzeń sondy i skierował je na siebie, aby się upewnić, że niezbędne dla dalszej korekcji lotu użycie silniczków parowych pozostanie prawie niedostrzegalne nawet przy zamierzonym schodzeniu ku Kwincie. Chciał ją zajść od strony Księżyca, aby go dokładnie obejrzeć. Wszyscy zebrali się już w bezgrawitacyjnej sterowni. Wyglądała jak wnętrze wielkiego globusa, ze stożkowatym uchyłkiem, zamkniętym ścianą monitorów, z fotelami pokrytymi sczepnym obiciem. Wystarczyło wziąć się za poręcze i docisnąć ciało do siedzenia, aby przylgnęło na dobre do owej tkaniny. Chcąc wstać, należało odepchnąć się jednym silnym ruchem. Było to prostsze i lepsze od pasów. Zasiedli więc w dziesięciu, jak w małej sali projekcyjnej, a czterdzieści monitorów ukazywało planetę, każdy w innym zakresie spektralnego widma. Największy centralny monitor mógł dokonywać syntezy monochromatycznych obrazów, nakładając je na siebie wedle poleceń. W rozrywach chmur, pozwijanych pasatami i cyklonami, niewyraźniały mocno poszczerbione zarysy oceanicznych brzegów. Kolejno filtrowany blask pozwalał raz widzieć powierzchnie obłocznego morza, a raz skrytą pod nim powierzchnię globu. Zarazem słuchali monotonnego wykładu, jakim raczył ich GOD. Powtarzał ostatni radiogram „Eurydyki”. Bielą dopuszczał uszkodzenia infrastruktury technicznej Kwintan wywołane sejsmicznie. Lakatos i kilku innych stało przy hipotezie mianowanej naturalistyczną. Mieszkańcy planety wyrzucili część wód oceanicznych w przestrzeń, aby zwiększyć powierzchnię lądową. Ciśnienie wywierane przez ocean na jego dno zmniejszyło się i wskutek tego uległa naruszeniu równowaga w litosferze. Idący od wnętrza napór wywołał wielkie pęknięcia skorupy, najcieńszej pod oceanem. Dlatego dalsze miotanie wód w Kosmos przerwano. Jednym słowem, podjęte działania dały katastrofalny rykoszet. Podług innych opinii hipoteza jest błędna, jako że nie uwzględnia dalszych niezrozumiałych zjawisk. Ponadto istoty, zdolne do prac w planetarnej skali, przewidziałyby ich sejsmiczne skutki. Podług obliczeń, biorących za wyjściowy model Ziemię, kataklityczne ruchy litosfery mogłoby wywołać usunięcie co najmniej jednej czwartej objętości oceanu. Redukcja ciśnienia, spowodowana wyrzucaniem nawet sześciu trylionów ton wody, spustoszeń globalnych sprawić by nie zdołała. Kontrhipoteza przyjmuje katastrofę typu „łańcuchowo-dominowego” jako niepożądany efekt doświadczeń ze źle opanowaną grawitologią. Inne domniemania obejmowały zamierzoną destrukcję przestarzałej bazy technologicznej, rodzaj wyburzania, nierozmyślne zakłócenie klimatu podczas miotania wód w przestrzeń lub cywilizacyjny chaos o nieznanych przyczynach. Żadna z hipotez nie potrafiła umiejscowić w sobie wszystkich dostrzeżonych zjawisk tak, by utworzyły spójną całość. Toteż radiogram wysłany przez Bar Horaba tuż przed wejściem w Hades uprawniał zwiadowców do całkowicie samodzielnych poczynań, z poniechaniem wszystkich ustalonych wariantów programu, jeśli uznają to za właściwe. |
||
|